Myślę, że humor to najlepsza recepta na przetrwanie w rzeczywistości, a groteska jest jednym z najlepszych środków do opisywania współczesnego świata – mówi Łukasz Kucharczyk o swoim debiutanckim zbiorze opowiadań Granty i smoki.
MATEUSZ DZIÓB: Twoja debiutancka książka Granty i smoki to antologia opowiadań, która przez wydawcę jest opisywana jako zabawna satyra na środowisko akademickie, będąca trawestacją znanych legend, podań i baśni. Czy uczelnia wyższa w Polsce ma w sobie coś ze świata fantasy i absurdu?
Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ od zawsze miałem wyobraźnię skłonną do absurdu. Już w gimnazjum czy liceum wraz z kolegami oblekaliśmy w swoich opowieściach zwykłe lekcje w mówiąc delikatnie, nielogiczne i niecodzienne sytuacje. Nie ukrywam, że wpływ na to miał z pewnością serial Family Guy, którego fundamentem jest czystej próby absurd i który chłonęliśmy po szkole. Nie tylko uczelnie wyższe są przecież „krainami absurdu” – ja po prostu całe dorosłe życie, począwszy od bycia studentem, następnie bibliotekarzem wydziałowym, doktorantem, a w końcu wykładowcą, spędziłem w murach uniwersyteckich. Można powiedzieć, że nie znam innego życia, dlatego też „soczewka” mojej wyobraźni skupiła się właśnie na szkolnictwie wyższym.
Ważnym elementem opisywanego przez ciebie świata jest biurokracja. Czym podpadły Ci panie od zamówień publicznych, że w jednym z opowiadań wprowadzasz ten motyw?
A skąd,ja mam z naszą administracją bardzo dobre relacje!Każdy system oparty na biurokracji jest po prostu wdzięcznym materiałem na parodię – może dzisiaj to w naszej literaturze nieco osłabło, ale trudno nie pamiętać o takich jej mistrzach jak Mrożek, Lem, Pankowski czy Kołakowski. Inna sprawa, że, bazując na moim, dość skromnym przecież doświadczeniu, często dochodzi do przerostu formy nad treścią, formularze się multiplikują i ewoluują w sposób nadmierny. To jednak nie dotyczy tylko szkolnictwa wyższego.
Jaki był odbiór wśród kolegów z pracy? Nikt się nie obraził, że wyśmiewasz często ich całe życie, którym jest uniwersytet?
Nie, nie słyszałem, by ktoś się obraził. Co więcej, do napisania Grantów i smoków zachęcił mnie jeden z moich Mistrzów, czyli profesor Wojciech Kudyba – nie tylko uznany literaturoznawca, ale równie uznany pisarz. On też jest zdania, że moja groteska jest raczej serdeczna, nikogo nie krzywdzi.
A studenci?
Studenci, z tego co wiem, chętnie po ten zbiór sięgają, co jest bardzo miłe.
Książka jest naszpikowana humorem. Czy humor i śmiech to najlepsza recepta na przetrwanie w rzeczywistości akademickiej?
Myślę, że to najlepsza recepta na przetrwanie w rzeczywistości ogólnie pojętej. Wydaje mi się też, groteska jest jednym z najlepszych środków do opisywania współczesnego świata. Bardzo lubię współczesne „gry z epopeją”, za przykład mogą posłużyć tu Dwanaście stacji Tomasza Różyckiego czy Nazywam się Majdan Wojciecha Kudyby. Groteska, absurd, parodia czy pastisz dają bardzo szerokie pole rozwiązań tak fabularnych, jak i stylistycznych, są takim „wytrychem” pozwalającym na badanie świata od wielu różnych stron.
W jednym z wywiadów zapowiedziałeś, że zamierzasz napisać pełnoprawną powieść w tym samym uniwersum, co Granty i smoki. Stwierdziłeś, że pisanie doktoratu to materiał na powieść. Czy właśnie wtedy, kiedy go pisałeś, narodził się pomysł na wydany właśnie debiut? Pisanie miało pełnić funkcję katharsis po przejściach?
Pomysł narodził się na samym początku mojej pracy na Uniwersytecie – nie pamiętam już, czy był to oficjalny komunikat czy jakaś korytarzowa plotka, ale chodziło o to, że koniecznie trzeba złożyć wniosek grantowy, sam fakt przyznania był już drugorzędny. No i wymyśliłem sobie starego czarodzieja, którego dzieli kilka miesięcy od emerytury i który nagle dowiaduje się, że musi złożyć wniosek grantowy, by móc dalej pracować. Opracowuje, więc projekt wyprawy na smoka wiedząc, że te dawno wyginęły. Nie wie jednak tego komisja przyznająca granty i akceptuje pomysł biednego profesora. We wniosku jest puste pole na wpisanie podwykonawcy – staruszek postanawia wpisać tam dane doktoranta. Całość rozpoczęła się natomiast, gdy Fantazmaty ogłosiły nabór do antologii Gastronomicon i napisałem Stypendia i olbrzymy rozpoczynające Granty i smoki. Jestem w trakcie pisania powieści, w niej faktycznie sama obrona doktoratu będzie ważnym czynnikiem, ale oczywiście tak łatwo do niej nie dojdzie (śmiech).
To powiedz, jak się czujesz jako młody doktor w Polsce? Literatura to na pewno Twoja pasja, ale czy uczelnię i literatury można traktować jako źródło dochodów?
Nie przesadzajmy z tym młodym – obaj jesteśmy „dzieciakami lat 90.” i to takimi prawdziwymi, nie podrabiańcami z 99 (śmiech). Dla nowych pokoleń to historia, jaką dla nas jest PRL. Poza tym dziś o tym, że coś jest już historią, świadczy też przemysł filmowy, który osadza akcję w estetyce minionej epoki, a teraz właśnie mamy modę na lata dziewięćdziesiąte w kinie. Niestety, ale nic z tym nie zrobimy. Ja wiele lat marzyłem, by pracować na uczelni i to się udało. Wyżyć można, ale oczywiście trzeba, poza główną pracą, „chałturzyć”. Jak zapewne w wielu innych środowiskach zawodowych.
Przyznam, że byłem zaskoczony, że Twoja pierwsza książka jest w klimatach fantasy, a nie science-fiction. Obstawiałbym, że jako ekspert od twórczości Stanisława Lema pójdziesz w tym kierunku.
Wiesz, myślę, że nie posiadam odpowiednio „technicznej” wyobraźni. Poza tym podczas pisania książki o Lemie najprzyjemniej czytało mi się, a później pisało właśnie jego groteskę fantastyczno-naukową. Wydaje mi się, że w projektowanej powieści będzie więcej tej „naukowości” – czytam sporo o tunelach czasoprzestrzennych i wszechświatach równoległych, zobaczymy.
A jak reagujesz na porównania (i to pozytywne) do Terry’ego Pratchetta? Był to Twój punkt odniesienia, czy jakoś tak wyszło w praniu?
Cóż mogę powiedzieć – wszystkim recenzentom piszącym o „polskim Pratchettcie” serdecznie dziękuję i z pokorą chylę czoła. Pamiętam jednak, że odległość pomiędzy mną a Mistrzem wciąż jest taka, jak pomiędzy snopowiązałką a komputerem kwantowym. Terry Pratchett, pomimo że go uwielbiam, nie był jedynym punktem odniesienia – tak samo dużo czytałem Neila Gaimana, Pierce’a Douglasa, Jacka Wróbla czy Wojciecha Świdziniewskiego. Wydaje mi się, że po prostu temat akademicki zbliżył mnie najbardziej do autora Koloru magii.
Każde z opowiadań z Grantów i smoków rozpoczyna się jakimś mottem. Jest Nietzsche, Poe, Leśmian, a także i Luca z Kucharii. Co sprawia Twoim zdaniem, że pewne dzieła stają się ponadczasowe? Jaka jest główną właściwość “wielkiej literatury”?
Pytanie o arcydzielność utworu literackiego to bardzo złożone pytanie. Najbliżej jest mi chyba do koncepcji Lema, którą wyraził w swojej Filozofii przypadku. Dzieło ponadczasowe, które nie poddaje się wyniszczającemu działaniu czasu, które wraz z nowymi epokami i modami czytelniczymi pozostaje „żywe” i powiększa swoje pole interpretacyjne, można je wpisać w coraz to nowe konteksty filologiczne, społeczne czy filozoficzne. Oczywiście, mówiąc Lemem, jest to swego rodzaju loteria – tak jak rzucamy kośćmi, nie wiedząc ile oczek wypadnie, tak pisarz nigdy nie jest pewien „jak zagra”. Nie sądzę, by Prus miał świadomość jak „żywą” lekturą będzie Lalka, Nabokov wpierw wydał Lolitę w małym wydawnictwie pornograficznym. Imię takich przykładów jest Legion.
Grywasz w papierowe RPG? W quasi-tytułowe “lochy i smoki”?
Niestety nigdy nie miałem przyjemności. Za to bardzo często, w czasach licealnych, grałem w tak zwane PBFy, czyli play by forum. To w sumie polegało na tym samym, co klasyczne RPG, z tą różnicą, że cała gra, odgrywanie postaci i mistrzowanie odbywało się na forum. Ja udzielałem się na forum lastinn. Można to w sumie porównać do pisania książki z wieloma perspektywami bohaterów. Na napisanie swojego posta miało się określony czas. Byłem niziołkiem – bardem, przygłupim giermkiem, wilkiem bardzo złym, rycerzem Jedi… To też było swego rodzaju ćwiczenie literackie.
A co sądzisz o „lochach i smokach”, które gromadzą dziś tłumy przed telewizorami? O uniwersum Gry o Tron i Pierścieniach Władzy Amazona?
Pierścienie władzy są wciąż przede mną, ale obserwując wciąż trwające dyskusje w Internecie, muszę w końcu przysiąść i je zobaczyć. Gra o Tron to marka kultowa, można powiedzieć, że miała bardzo duży wpływ na obecną czołową pozycję fantastyki w kulturze, zapoczątkowała też swego rodzaju „modę” na bycie geekiem. Oczywiście, pomimo wielu zmian wobec pierwowzoru, podwaliny pod ten sukces położył Martin. Jego powieści przełamują utrwalony w świadomości czytelników etos rycerski, bardzo efektownie łączą fantastykę z historią, „odbrązawiają” wiele zastygłych stereotypów fabularnych. Też na pewno pomogło to, że Martin pisze w sposób „serialowy” – mamy na kartach jego utworów bardzo często zmieniające się punkty widzenia, zwroty akcji, repetycje, zmiany czasu i lokacji. Nie zapominajmy też o naszym Wiedźminie – uwielbiam książki, gry to była wspaniała przygoda, a serial, pomimo kilku uwag, też z chęcią obejrzałem. Ale nie ma mnie, co słuchać w tej kwestii, bo chyba jestem bezguściem. Na przykład bardzo lubię powszechnie hejtowanego Daredevila z 2003 roku z Benem Affleckiem w roli głównej (śmiech).
Wiem, że pisałeś już wcześniej, także do szuflady. Co, jako autor, którego debiut zbiera bardzo dobre recenzje, poradziłbyś młodym twórcom, którzy boją się przełamać i dokonać publikacji swoich dzieł?
Sam zaczynałem od nowel utrzymanych w poetyce Andrzeja Stasiuka czy Zygmunta Haupta – odtwórczych i nudnych. Może zabrzmi to banalnie, ale czasem warto poczekać aż nasz styl „nas znajdzie”. Poza tym, co oczywiste, należy dużo czytać – nie tylko z obszaru gatunkowego, w którym trzeba utworzyć, ale literaturę w ogóle, różną, by nie być ograniczonym. I nie warto zawsze czytać jedynie „Mistrzów” – słabsza literatura pozwala człowiekowi przekonać się, że „on też może”.