Łukasz Orbitowski: o kryminałach, horrorach i dobroczynności

O kryminałach:

Napisałem w życiu kilkadziesiąt tekstów poświęconych literaturze kryminalnej. Robiłem podsumowania roczne, analizy przekrojowe pod kątem autora, kraju i tematu. Zdarzyło mi się nawet prowadzić wykłady o polskiej literaturze kryminalnej. Kiedy jakaś redakcja potrzebowała tekstu o kryminale, dzwoniła do Orbitowskiego. Uchodziłem, jak się zdaje, za eksperta.

Dziś nie pisuję już publicystyki (wyjąwszy parę miejsc, które są dla mnie ważne z rozmaitych powodów) i wreszcie mogę powiedzieć prawdę.

Kryminały gówno mnie obchodzą. Nigdy ich nie lubiłem. Znam się na nich jak ukwiał na wynajdywaniu prochu.

Oczywiście przeczytałem kilka książek kryminalnych, bo generalnie przeczytałem dużo najróżniejszych, najczęściej niedobrych książek. W kryminałach interesowała mnie zawsze warstwa obyczajowa i bohaterowie drugoplanowi. Nie zastanawiałem się nawet nad tym, kto zabił. Odnoszę też wrażenie, że większość dobrych autorów tego gatunku pisuje po prostu normalne powieści obyczajowe opakowane jako kryminał. Doklejają wątek zbrodni i śledztwa, żeby sprzedać książkę. Sam bym tak postąpił, postawiony w podobnej sytuacji.

A z kryminałami było tak, że wiele lat temu ktoś zwrócił się do mnie, żebym napisał coś na ten temat. Za pieniądze. Dość cienko przędłem. Mieszkałem w żywopłocie, a na śniadanie odgrzewałem sobie wydzieliny z wczoraj. Rzucałem się na każdą robotę, więc wziąłem i te kryminały. Gdyby zgłosiło się do mnie Towarzystwo Wędkarskie z prośbą o napisanie poematu o kergulenie, zamiast Marka Krajewskiego pospiesznie wertowałbym atlasy ichtiologiczne.

Oczywiście starałem się wykonać swoją robotę tak dobrze, jak się dało. Czytałem pospiesznie, sięgałem do recenzji i tekstów krytycznych, artykuł się ukazał i myślałem, że mam spokój. Spłynęło zamówienie na kolejny, a także propozycja wykładu dla bibliotekarek w Bochni. Im więcej pisałem, tym więcej przychodziło zamówień. Przez moment byłem nawet redaktorem naczelnym miesięcznika o kryminałach. Nienawiść do kryminałów rosła. Z żywopłotu przeniosłem się do chińskiego pokoju.

Przeprosiłbym wszystkich, którzy jakimś cudem uwierzyli w moje opinie na temat literatury kryminalnej i kierowali się nimi. Chyba nawet próbuję coś takiego zrobić. Problem w tym, że nie jestem jedyny. Jak sądzę, 95% pisarzy, dziennikarzy, publicystów w Polsce działa w ten sam sposób. Chwytają każdy obcy sobie temat i klepią na akord, bo brakuje szmalu, bo żywopłot im garsonierą, bo na śniadanie wydzieliny z wczorajszego dnia.

O horrorach:

Przez lata uchodziłem za polskiego Stephena Kinga. Konkretnie byłem jednym z czterech polskich Stephenów Kingów, określanych tak przez wydawców i media. Konkretnie chodzi o Stefana Dardę, Zygmunta Miłoszewskiego i Jakuba Żulczyka. Ten ostatni jest ciekawym przypadkiem o tyle, że nigdy nie napisał żadnego horroru.

Chciałem nawet zorganizować konferencję prasową tych wszystkich polskich Kingów. Pokazalibyśmy Amerykanom, jacy są biedni i głupi. Mamy przecież czterech Kingów, a oni tylko jednego. Byłoby to coś na miarę filmów Marka Piestraka albo bazyliki w Licheniu. A potem, obracając w głowie ten żart, zrozumiałem, że nikt by na tę konferencję nie przyszedł.

Polski horror jest jak polska piłka nożna, polskie kino widowiskowe, polski transport publiczny, polskie elektrownie atomowe i wiele innych rzeczy – to znaczy nie udał się i nigdy się nie uda. Grabiński przymierał głodem. Gdyby Stephen King urodził się w Polsce, miałby bloga, pracowałby na kasie w Lidlu, a w najlepszym razie pisał linie dialogowe do Prawa Agaty czy czegoś podobnego.

Właściwie nie wiem, z czego to wynika, ale tak po prostu jest. Być może horror przyjmuje się w krajach względnego dobrobytu i stanowi rodzaj bezpiecznej zabawy w przerażanie (nigdy nie chodziło mi o coś takiego, chciałem, żeby czytelnik bał się moich książek i brzydził się nimi tak, jak powinien brzydzić się sobą i jak ja sam się sobą brzydzę). W Polsce, gdzie fatamorganę marzeń wyznacza średnia krajowa (niecałe tysiąc euro), gdzie wydostanie się z prowincji przypomina pielgrzymkę do Medjugorie, a samotna matka zamiast pomocy dostaje centralny wpierdol, nie potrzeba żadnych horrorów.

Od siebie dodam: pisałem horrory i szarpałem się z życiem. Przestałem – natychmiast był bestseller.

Moja miłość do gatunku pozostaje niezmieniona. Co prawda nie czytam już takich książek, ale niedawno zrobiłem sobie filmowy maraton, korzystając z wysypu rocznych podsumowań. Losy polskiego horroru, a więc i moje własne, pokazują jednak pewną ogólną prawdę. Mianowicie, przeszczepianie zachodnich szablonów kulturowych w Polsce po prostu nie działa, a jeśli już, wymaga długiego okresu adaptacyjnego. Spytajcie raperów, jeśli nie chce się wam wierzyć.

A teraz wyobraźmy sobie twórcę horrorów, który zaczyna rozumieć, że pisanie horrorów w Polsce nie ma sensu. Przecież to horror.

O dobroczynności:

Ku swojemu zdumieniu zainicjowałem akcję dobroczynną. Ta niecodzienna sytuacja wymaga paru słów wyjaśnienia.

Obiecywałem sobie, że nigdy tego nie zrobię. Nie ufam dobroczyńcom, wydają mi się podejrzani. Chcę, żeby ludzie mi ufali, i nie mam ochoty kojarzyć się z czymkolwiek podejrzanym. Mężczyzna winien troszczyć się wyłącznie o swoich. Jest z tym wystarczająco dużo roboty.

Jestem wyjałowiony z wszelkich instynktów społecznych. Czytałem kiedyś o czymś takim jak dobro wspólne, lecz nie potrafię go dostrzec, podobnie jak daltonista zdaje sobie sprawę z istnienia barwy czerwonej, nie mając pojęcia, jak ona wygląda. Uważam, że wszyscy ludzie kotłują się w brzuchu hobbsowskiego lewiatana. Przyjaźń to naprawdę sojusz. Miłość jest formą wojny.

Mało tego, jestem self-made manem, dokładnie takim, po jakim skaczą teraz na stronach „Nowego Obywatela” czy innych lewicowych portali. Wszystko, co mam, wydarłem życiu, raz zdobytego nie oddam, prędzej gardła poprzegryzam. Z ogromnym zdziwieniem i jeszcze większym politowaniem przyglądam się młodemu pokoleniu, którego przedstawiciele wydają się sądzić, że cokolwiek im się należy. Otóż nie, misiaczki.

Nie potrafię jednak przejść obok osobniczego nieszczęścia, wobec tragedii, która ma imię, twarz, swoją historię, która spogląda w moim kierunku i mówi. Staję się wówczas bezbronny jak dziecko porzucone w lesie, do tego ogarnięty, na zmianę, tkliwością i furią na wielką krzywdę zapisaną w świecie. Postawiony wobec skrzywdzonego, jestem gotów się rozdać i roztrwonić. Jeśli będę żył wystarczająco długo, skończę jako starzec rozbijający zimą piwniczne okna, obłąkany przyjaciel kotów. Boję się tej perspektywy.

Nietzscheańską obserwację o śmierci Boga znają wszyscy. W Tako rzecze Zaratustra znajduje się przyczyna tej śmierci. Boga zabiła litość nad ludźmi. A jeśli litość dała sobie radę z Bogiem, los Orbitowskiego jest przesądzony.