Łukasz Warzecha: Broń to nie przywilej, ale prawo ludzi wolnych

Polacy zawsze byli narodem wojowników. Świadczą o tym już pierwsze relacje opowiadające o państwie Mieszka I, w tym ta spisana przez żydowskiego podróżnika i kronikarza Ibrahima ibn Jakuba. To on zanotował, że drużyna pierwszego polskiego władcy liczy sobie trzy tysiące pancernych, a ściągane przez Mieszka podatki idą w części na ich utrzymanie, tak aby niczego im nie brakowało.

Nie trzeba streszczać polskich dziejów, żeby przekonać czytelników, że ci, którzy uznawani byli za obywateli republiki, byli zawsze za pan brat z wojaczką, a więc również z bronią. Inaczej niż w narodach chłopskich, w Polsce przez wieki podstawą systemu obrony państwa było obywatelskie pospolite ruszenie. Bycie obywatelem tworzyło obowiązki wobec wspólnoty, a udział w wojnie był jednym z nich. Ten mechanizm okazywał się zresztą z biegiem wieków coraz bardziej niepraktyczny, a także pociągał za sobą daleko idące konsekwencje polityczne (szlachta niechętnie opuszczała domy, zatem, paradoksalnie, pacyfizm i niechęć do konfliktu były wpisane w politykę wojowniczego narodu).W chwilach próby pospolite ruszenie coraz słabiej zdawało egzamin (by wspomnieć choćby haniebną ucieczkę pospolitaków spod Piławiec w roku 1648 podczas powstania Chmielnickiego).

Nie zmienia to faktu, że wolny Polak – czyli Polak-obywatel – od zawsze był zaprzyjaźniony z bronią. Prawo do noszenia szabli przy boku (oczywiście najlepiej szabli polskiej, batorówki) było oznaką szlachectwa.

Sytuacja zmieniła się wraz z upadkiem państwa i nadejściem ściślejszych reguł, rządzących codziennym życiem (a więc także noszeniem broni) w XIX wieku. W Powstaniu Styczniowym dostęp do broni był już utrudniony, a jej notoryczny brak był jedną z przyczyn klęski. Wciąż jednak broń była dla Polaków czymś naturalnym, a przynajmniej pożądanym. Pozostawała obiektem fascynacji i oczywistym dla Polaków atrybutem człowieka wolnego, podobnie jak w Stanach Zjednoczonych. Widać to było jeszcze świetnie podczas Powstania Warszawskiego, gdy posiadanie broni, zwłaszcza krótkiej, było dla żołnierzy Armii Krajowej wyznacznikiem prestiżu i statusu.

Dziś zatem trzeba postawić pytanie: cóż takiego stało się w okresie Peerelu, a może nawet bardziej po 1989 r., że dziś ci, którzy chcieliby przywrócić broni w naszym kraju jej dawne znaczenie i rolę, muszą zmagać się z demonem hoplofobii?

Hóplon to po grecku „zbroja”. Hoplici byli ciężkozbrojną formacją wojskową, pojawiającą się na greckich polach bitew między VII a IV wiekiem p.n.e. „Fobia” to, jak wiadomo, irracjonalny lęk. Mianem hoplofobii określamy zatem irracjonalny lęk przed bronią. I śmiało można powiedzieć, że taki właśnie irracjonalny lęk przed bronią został w Polakach zaszczepiony.

Oczywiście niejako zawodowymi hoplofobami są ideowi lewicowcy. Lewica z zasady sprzeciwia się posiadaniu broni przez obywateli, opakowując ten sprzeciw w zgrabne hasełka o unikaniu masakr, strzelanin i ogólnie pokojowym nastawieniu do świata. Jest w tym jednak bezmiar hipokryzji. Nie miejsce tu na szerszy wywód (podjąłem taką próbę w jednym z niedawnych numerów tygodnika „Do Rzeczy”, pisząc tam o genezie różnych lewicowych obsesji, w tym właśnie hoplofobii). Dość wskazać, że dla lewicy problemem jest każdy atrybut wolności i indywidualizmu, ponieważ z natury utrudnia on wciskanie obywateli w zaprojektowany przez lewicowych inżynierów społecznych gorset. Ci inżynierowie zaś niezmiennie sądzą, że lepiej niż zwykli ludzie wiedzą, czego im potrzeba.

Są kraje, gdzie lewicowa idea zwiększenia bezpieczeństwa poprzez powszechne rozbrojenie – nie tylko obejmujące broń palną, ale wszelkie narzędzia służące samoobronie –stworzyła sytuację dramatyczną. Tak jest choćby w Wielkiej Brytanii, gdzie jedynym przyrządem, służącym samoobronie, jaki można legalnie posiadać, jest alarm osobisty. Nawiasem mówiąc, gdyby tym alarmem przyłożyć napastnikowi w łeb, można odpowiadać za uszkodzenie ciała.

Jednak Polska, jakkolwiek również podatna na lewicowe urabianie (niestety, ogromne postępy wiele lewicowych idei poczyniło po 2015 roku, za rządów partii przedstawiającej się jako prawicowa), to jeszcze inny przypadek. Według Small Arms Survey, najbardziej kompleksowego badania, dostarczającego danych o broni na świecie, w Polsce jest 2,51 egzemplarza broni na 100 mieszkańców. Ale uwaga – te dane trzeba właściwie odczytywać: nie jest to liczba osób posiadających pozwolenie na stu mieszkańców, ponieważ wielu strzelców ma więcej niż jedną sztukę broni. Ja sam jestem posiadaczem czterech egzemplarzy broni krótkiej, a wielu moich znajomych, dla których strzelanie jest prawdziwą pasją, w ramach swoich pozwoleń sportowych i kolekcjonerskich, ma po kilkadziesiąt egzemplarzy broni. Oznacza to, że faktyczne nasycenie bronią podlegającą reżimowi pozwoleń (względnie rejestracji, jak broń pneumatyczna – nie mylić z dostępnymi bez pozwoleń i rejestracji wiatrówkami) w sensie liczby jej posiadaczy jest w Polsce znacznie niższe niż liczba sztuk broni na sto osób. Nawet jeśli doliczymy do tego posiadaczy broni czarnoprochowej, która wspomnianemu reżimowi nie podlega, więc nie ma dla niej oficjalnych statystyk, a jedynie szacunki (z grubsza jest mowa o ok. 200-250 tys. sztuk w prywatnych rękach). Gdybyśmy zatem mówili nie o liczbie sztuk broni na 100 mieszkańców, ale o liczbie osób cywilnych, posiadających broń, dostalibyśmy zapewne liczbę z zerem na początku.

Weźmy jednak ów niedoskonały wskaźnik liczby sztuk broni na 100 mieszkańców i zestawmy go z niektórymi innymi państwami europejskimi: Austria – 29,99, Norwegia – 28,82,Szwajcaria – 27,58, Szwecja – 23,14, Niemcy – 19,62, Francja – 19,61, Litwa – 13,59, Czechy – 12,53, wreszcie nawet wspomniana Wielka Brytania (a dokładnie Anglia i Walia) – 4,64. Wyprzedzają nas nawet Rumunia ze wskaźnikiem 2,63 i o włos Holandia – 2,6.

Jednym słowem – pod względem liczby sztuk broni w rękach cywilów na 100 mieszkańców Polska jest na szarym europejskim końcu. A mimo to wciąż trwa psychoza – że jeśli tylko trochę zmieni się bezsensowny i nielogiczny reżim, oparty jeszcze na peerelowskiej ustawie z 1961 r., to Polacy zaraz się powybijają. (Zainteresowanych szczegółami – a zapewniam, że są ciekawe, choć przyprawiają o zgrzytanie zębów – odsyłam do własnych tekstów, bliżej analizujących ten problem, lub do bardziej specjalistycznych pism jak miesięcznik „Strzał.pl”.)

Nie jest to jedynie dziedzictwo Peerelu, bo – jak pokazują przytoczone przeze mnie wcześniej wskaźniki – w innych postkomunistycznych krajach broni jest znacznie więcej. Mało tego: to Czesi, z których tak lubimy sobie z wyższością pokpiwać jako z kraju uległych chłopów (zapominając, że taka, a nie inna historia Czech to pokłosie tragicznej klęski czeskich powstańców w starciu z Ligą Katolicką pod Białą Górą w roku 1620), zaskarżyli do Trybunału Sprawiedliwości UE unijną dyrektywę o broni. Firmowała ją polska komisarz Elżbieta Bieńkowska, która sama prawdopodobnie nie odróżnia nie tylko broni automatycznej od samopowtarzalnej, ale nawet pistoletu od rewolweru. Polska w tej sprawie nie zrobiła nic. Do czeskiej skargi się nie dołączyliśmy.

Polskie boje o umożliwienie posiadania broni uczciwym obywatelom – nie tylko dla samoobrony, ale też dla rekreacji i sportu – w III RP były zawsze bojami z lobby milicyjnym i w tym sensie istotnie są dziedzictwem postkomunizmu. Tak, to nie błąd – z lobby milicyjnym, nawet jeżeli formalnie mieliśmy do czynienia z policją. Milicyjna pozostała jednak nie tylko mentalność, ale i przez długi czas ludzie, kontrolujący w KGP kwestie posiadania broni. Jeśli dziś zastanawiamy się, skąd nagle wzięły się skrajnie restrykcyjne, niekorzystne dla strzelców zmiany w ustawie o broni i amunicji, doklejone ostatnio cichcem w MSWiA do projektu ustawy o obrocie bronią i materiałami wybuchowymi, to odpowiedź jest prosta: znać w nich rękę wspomnianego milicyjnego lobby. Dziś nie ma tam już zasłużonych peerelowskich funkcjonariuszy, ale są ich gorliwi uczniowie i naśladowcy. W Policji silna jest „kultura korporacyjna”.

Problem w tym, że po stronie lobby milicyjnego od dawna stają rządzący. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby chodziło tylko o ugrupowania, bardziej lub mniej otwarcie przyznające się do tęsknoty za czasami Peerelu lub przynajmniej do lewicowych idei. Ale to samo dotyczy Prawa i Sprawiedliwości. I były minister obrony Antoni Macierewicz, i prezes PiS Jarosław Kaczyński mają na koncie wypowiedzi, nawiązujące do najgorszego lewicowego schematu: „Polacy nie dojrzeli do posiadania broni”. Milicyjne lobby musiało zacierać z radości ręce, słysząc takie wypowiedzi. Tymczasem jest to stwierdzenie obraźliwe dla narodu, którego republikańska tradycja jest z bronią ściśle powiązana!

Jeśli ktoś dzisiaj deklaruje się jako republikanin, powinien starać się, aby broń przestała być dla większości Polaków złowrogim narzędziem zabijania, a stała się na powrót tym, czym była zawsze: atrybutem wolności i prawem obywatela.