ŁUKASZ WARZECHA: JAK UNIKNĄĆ ROKU 1772 i 1939?

Historia magistra vitae est – to jedna z najbardziej niejednoznacznych łacińskich paremii. Z jednej strony nie mamy wątpliwości, że historia może nas nauczyć wielu rzeczy ważnych oraz, że nihil novi sub sole – wzory ludzkich zachowań, sposoby myślenia, reagowania na określone sytuacje, które też się przecież w dziejach co do zasady powtarzają – wszystko to pozostaje takie samo przez wieki. To z kolei rodzi w nas pokusę, żeby zbyt schematycznie przekładać lekcje z czasu minionego na współczesność.

A przecież pozostaje nierozstrzygnięte pytanie, czy warunki, w jakich funkcjonujemy na początku XXI wieku, nie różnią się jednak jakościowo od tych, w jakich żyliśmy choćby sto lat temu. Czy na przykład internet i media społecznościowe zmieniły naszą komunikację tylko co do formy, czy też co do istoty? Na ile w takim razie w mocy pozostają tradycyjne metody oddziaływania między państwami, podboju, podporządkowywania i walki o dominację? Co z kolei może prowadzić do często ostatnio w Polsce powtarzanego pytania: czy geopolityka jako metoda opisu rzeczywistości międzynarodowej ma ciągle sens?

Te wątpliwości są szczególnie aktualne w roku stulecia odzyskania niepodległości, kiedy chcielibyśmy wiedzieć, jak działać, abyśmy mogli (lub aby mogły nasze dzieci i wnuki) wolni i suwerenni świętować także 150- i 200-lecie roku 1918. Jeśli zaś odwrócimy pytanie i zastanowimy się, czego nie powinniśmy robić, żeby nie powtórzył się rok 1772 oraz 1939, pokusa sięgnięcia do historii staje się nie do odparcia. I nie zamierzam z nią walczyć.

Tu jednak zastrzeżenie: po pierwsze – wierzę w istnienie czegoś takie jak charakter narodowy; po drugie – przez charakter narodowy rozumiem nie jakiś wrodzony i niemożliwy do zmiany wzorzec genetyczny, ale nabytą w ciągu długiego czasu metodę myślenia, widzenia rzeczywistości, postępowania. A to może się z czasem zmienić – i zmieniało się.

Patrząc w ten sposób, postawię tezę, że Polacy w roku 1772 i 1939 oraz dziś mieli jednak różne charaktery narodowe. W roku pierwszego rozbioru Polski wciąż istniało – wypaczone co prawda – niezwykle silne poczucie i potrzeba wolności, ale niekoniecznie wolności w wielkim sensie tego słowa. Raczej wolności osobistej, choć ta była zwykle łączona z wolnością państwa. Obrona wolności osobistej – powtarzam: w wypaczonej postaci – stała się motorem między innymi dla konfederacji barskiej, a ta z kolei została wykorzystana dla politycznej ofensywy przeciwko konającej Polsce.

Polacy z I Rzeczypospolitej, najogólniej rzecz biorąc, nie mieli kompleksów. Choć od początku XVIII wieku postępowała błyskawiczna degeneracja polskiej państwowości, w umysłach tkwił wciąż obraz potężnej, wielkiej Rzeczypospolitej Obojga Narodów i jej ostatniego spektakularnego tryumfu pod Wiedniem w roku 1683.

W II Rzeczpospolitej, po epoce romantyzmu, Polacy byli już inni. Nie mieli już, po pierwsze, owej głębokiej potrzeby obywatelskiej wolności i w większości akceptowali stosunkowo łatwo autorytarny, sklerotyczny system rządów Marszałka, a potem jeszcze gorszy jego następców, upatrując właśnie w nim źródła siły, zamiast źródła słabości państwa. Wolność osobista nie była już dla nich ściśle powiązana z wolnością państwa, bo w trakcie zaborów liczyła się głównie ta druga. A przecież właśnie opór przed rzekomo autorytarnymi zapędami króla Stanisława Augusta był jednym z impulsów do buntu w roku 1768.

Po drugie, epoka zaborów przeorała polskie umysły, w szczególności w zaborze rosyjskim. Początek odrodzonej Polski, być może do czasu wojny z bolszewikami, miał jeszcze posmak myślenia realnego. Im dłużej jednak trwała II RP, tym więcej było podszytego kompleksami myślenia nie w kategoriach interesów i faktycznych możliwości, ale słuszności. A może nawet Słuszności. Apogeum takiego sposobu rozumowania, krytykowanego przez dysydentów w rodzaj Stanisława Mackiewicza, było pamiętne wystąpienie Józefa Becka o honorze, przyśpiewki o tym, że z nami jest Śmigły-Rydz i przekonanie, że wojna, phi, potrwa może z tydzień, bo czapkami ich nakryjemy.

Myślenie w kategoriach słuszności przetrwało do dzisiaj, pogłębione przez czas Peerelu. To w gruncie rzeczy myślenie magiczne, nie polityczne. Głównym założeniem nie jest prakseologiczne podejście do polityki – czyli praca nad osiąganiem stawianych celów oraz wyznaczanie tychże w kategoriach realnie ocenianego własnego potencjału. Jest nim przekonanie, że Polacy jako naród mają moralną rację i słuszność, a przed tymi racją i słusznością świat powinien się po prostu ugiąć. Stąd nastawienie przede wszystkim na sygnalizowanie owej racji innym. Przykładem mogą być komentarze po przegranej batalii o ponowny wybór Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej: celu wprawdzie nie udało się osiągnąć i nie było na to najmniejszych szans, za to „ale im pokazaliśmy!”. Podobnie rzecz się ma z kwestią reparacji od Niemiec i wieloma innymi sprawami.

Wracam zatem do pytania: co począć, aby Polska swoją suwerenność i niepodległość utrzymała? Zaczynając od wniosków z wielkiego upadku I Rzeczypospolitej, czyli klamry lat 1772-1795-1815 – nie możemy po raz drugi pozwolić sobie na zamknięcie się w przekonaniu o własnej wyższości i sile, płynącej z samej polskości. To za mało, żeby powstrzymać wrogów, dysponujących realną siłą. Polacy u schyłku pierwszej republiki byli, jako się rzekło, całkowicie pozbawieni kompleksów wobec Zachodu – do tego stopnia, że nie zdawali sobie sprawy z własnych ułomności. Kto ciekaw, jak to mentalnie wyglądało, niech zajrzy do nieocenionych „Pamiątek Soplicy”. Staliśmy w miejscu, opierając się na dewizie, że „Polska nie rządem stoi” (uwaga: nie „nierządem”, jak się czasami błędnie powtarza, lecz „nie rządem”, czyli nie władzą centralną, ale samoistną cnotą własnych obywateli), podczas gdy sąsiedzi brutalnymi metodami modernizowali swoje państwa. Nie wolno nam ponownie popadać w podobne złudzenie, a można odnieść wrażenie, że to się właśnie dzieje.

O sprawie tak oczywiste i banalnej jak zatracenie się w grze ambicji, własnych interesikach i całkowitym utraceniu zdolności do myślenia w kategoriach państwa – a z drugiej strony w rozumowaniu w kategoriach bardziej mesjanistycznych niż realnych (konfederacja barska) – pisać wręcz nie wypada, bo to lekcja całkowicie oczywista. Niech za symbole posłużą postaci Adama Ponińskiego z jednej strony i księdza Marka Jandołowicza z drugiej. Niestety, począwszy od XVII wieku, od czasów dynastii Wazów (również z racji ich rozdarcia pomiędzy sprawami odebranego skandynawskiego dziedzictwa a Polski), polska elita ma coraz większy problem z myśleniem w kategoriach państwa.

Lekcje z czasów II RP są bardziej wyraziste, bo bliższe nam oraz wynikające częściowo z romantycznego dziedzictwa i mające bardziej bezpośrednie skutki w całkiem współczesnej polityce. Romantyczne dziedzictwo, wzmocnione poczuciem rozbiorowej krzywdy i wpajające wspomniany słusznościowy sposób rozumienia polityki, jest dziś zarazem nieodzownym składnikiem polskości, jak i naszym przekleństwem.

II RP pokazała, że Polska kierująca się kursem słusznościowym zamiast realistycznym staje się łatwym łupem. Że państwo, oparte na modelu wodzowskim i lojalnościowym zamiast na modelu władzy rozproszonej i ufundowanej na normalnych mechanizmach awansu, musi się w końcu zawalić. I znów – można odnieść wrażenie, że ta lekcja nie została w najmniejszym stopniu przyswojona. Pokazuje to między innymi bezkrytyczny kult Marszałka, podtrzymywany również przez obecną władzę. A może przede wszystkim przez nią.

Odpowiedziawszy w ten, siłą rzeczy, skrótowy sposób na pytanie o warunki utrzymania niepodległości (i trochę ułatwiając sobie sprawę, bo pisząc o tym, czego należy unikać, a nie jakim należy być), muszę sam sobie częściowo zaprzeczyć, a przynajmniej obudzić wątpliwości. Bo czy nie postuluję w istocie rzeczy, żeby Polacy w jakiejś przynajmniej części przestali być Polakami?