Gombrowicz nie jest z pewnością ulubionym pisarzem obecnej władzy. Jego książki, których motywem przewodnim jest przekłuwanie nadętego balonika polskości – albo nawet Polskości, by sięgnąć po specyficzną ortografię Trans-Atlantyku – nijak nie mieszczą się w paradygmacie dość topornej bohaterszczyzny promowanej przez PiS jako polska polityka historyczna.
Wspominam Gombrowicza, ponieważ jego Trans-Atlantyk, choć już wcześniej był jedną z moich ulubionych książek, ostatnimi czasy nieustannie wpada mi w ręce, otwierając się na scenie gorączkowej narady Witolda, JW. Posła, Ministra oraz Radcy nad tym, jak by tu największe wrażenie na cudzoziemcach zrobić. Właśnie podczas tej dyskusji Witold nieustannie pada na kolana.
Zamysły tkwiących gdzieś za oceanem rodaków, by jak najlepiej zaprezentować Geniuszami, Myślicielami, nadzwyczajnymi Pisarzami Naród nasz sławny Przesławny, jako żywo kojarzą mi się z tym, co dzieje się w polskiej rzeczywistości AD 2018. Nie tylko rządzący, ale też bardziej wzmożona część ich zwolenników, uznają, że wystarczy światu opowiedzieć o naszej martyrologii, bohaterstwie, powstaniach, ratowaniu Żydów, stratach wojennych – a świat zastygnie zdziwiony z otwartymi ustami, pokornie się pokłoni i przeprosi za wszystkie niegodziwości, jakie nam uczynił. Jeszcze więcej zadęcia, jeszcze więcej martyrologii, jeszcze więcej tromtadracji – a w końcu się uda. Problem w tym, że świat jakoś nie za bardzo chce słuchać, ale to pewno nie nasza wina. To świat jest zły.
Wyzłośliwiam się, bo przecież nie chodzi o to, żeby nie prowadzić żadnej polityki historycznej, ani o to, żeby nie mówić prawdy o naszych stratach, krzywdach, a tym bardziej zwycięstwach. Tyle że o tych ostatnich jakoś najmniej chętnie się wspomina.
W polskiej historii jest mnóstwo wątków, o których można opowiadać w sposób wręcz porywający. Po trzech niemal latach rządów „dobrej zmiany” nie powstał jednak żaden film światowej klasy ukazujący którykolwiek z wielkich momentów polskich dziejów. Nie mamy wielkiego kostiumowego dramatu (eksportowy serial na miarę The Crown?) o złotych czasach Rzeczypospolitej – o wieku XVI, epoce zygmuntowskiej, z wielkimi grami dyplomatycznymi, wojnami, namiętnościami, podróżami Polaków po Europie. Nie mamy filmu o Karskim, o wyczynach Krystyny Skarbek, o Żegocie. O Powstaniu Wielkopolskim – którego sukces był owocem dekad pracy organicznej w zaborze pruskim – owszem, film nakręcono, tyle że okazał się groteską i lepiej o nim zapomnieć. Zamiast tego głównym towarem eksportowym w ramach naszej polityki historycznej stała się ustawa o IPN – głupia, bezsensowna i zbędna. Nawet jeśli uznać, że wspólna deklaracja premierów Morawieckiego i Netaniahu jest jakąś wartością, to netto wychodzimy na minus, a twierdzenie, że dzięki awanturze o ustawę świat w końcu usłyszał o tym, że Polacy ratowali Żydów, jest absurdalne. Świadczy to jedynie o niskim poziomie polskiej narracji historycznej.
Co zatem robić?
Po pierwsze – wymyślić siebie na nowo, choć w zasadzie wszystko, czego potrzebujemy, jest w naszej historii. Zamiast prezentować Polskę jako Chrystusa narodów, zginającego się pod brzemieniem nieszczęsnego romantycznego sztafażu, zacznijmy opowiadać o naszych wielkich momentach: wieku XVI, gdy podróżujący na Zachód polscy posłowie (w tym wielu innowierców) zawstydzali dworzan w Anglii czy Francji perfekcyjną znajomością łaciny; wieku XIX, gdy przedsiębiorczość Polaków zniweczyła germanizacyjne plany Niemców w Wielkopolsce; roku 1920 – nie jako cudzie (i nie w formie tandetnego musicalu z Nataszą Urbańską), ale jako skutku znakomitego dowodzenia i świetnej pracy wywiadu; ujawnionej dopiero niedawno fascynującej historii polskich dyplomatów działających w Szwajcarii w czasie II wojny światowej, którzy masowo fałszując paszporty państw południowoamerykańskich, starali się umożliwić wyjazd z okupowanej Polski jak największej liczbie żydowskich obywateli; III RP – nie jako spisku okrągłostołowych elit, ale jako historii niezliczonych sukcesów zwykłych, pracowitych Polaków. To jedynie kilka pomysłów, a może ich być wielekroć więcej.
Po drugie – przestać żywić pretensje do świata, że nie chce słuchać, że jest zły, niewdzięczny i pilnuje własnego interesu. Jeśli nasze komunikaty nie docierają na zewnątrz, może powinniśmy poszukać problemu najpierw u siebie? To, co robimy sami, możemy zmienić. Na sposób działania innych wpływu już nie mamy.
Po trzecie – spojrzeć na siebie we właściwej skali, nieco po gombrowiczowsku, bez obciążeń i kompleksów. Bo to one rządzą naszą polityką historyczną.
Dwie ekipy, które sprawowały w Polsce władzę na przemian od 2005 roku, mają równej miary kompleksy, tyle że z wektorami skierowanymi w przeciwne strony. Ekipa „antypisowska” uczepiłaby się najchętniej czyjegoś płaszcza i zdegradowała naszą przeszłość do miary państwa o skali i dziejach – z całym szacunkiem i sympatią – Słowacji czy nawet Słowenii. Ekipa „pisowska” odwrotnie – własne zahukanie i brak obycia wywindowała do rangi cnót narodowych.
Rzeczywistość jest jednak daleka od tych ekstremów. Polska to nie jakieś mało znaczące europejskie państewko, ale nie jest to też Chrystus narodów (i nigdy nim nie była, czego by wieszcz nie pisał). Dopiero kiedy osiągniemy równowagę w ocenie własnej przeszłości, stać nas będzie na dojrzałą politykę historyczną.