Przyjmujesz piłkę. Jest dobrze, obrońcy przeciwnej drużyny są na prawym skrzydle, przed Tobą tylko bramkarz i siatka. Gdzieś nad nimi barwy Twojego zespołu. To właściwie ludzie ubrani w biel i czerwień. Ich twarze trudno rozróżnić, ale nie to jest istotne. Są tam całymi sobą bielą i czerwienią i wykrzykują Twoje imię. Czujesz, że serce Ci wali, tak jakby to oni w nie uderzali tysiącami pięści, abyś szybciej biegł, aby krew szybciej spływała Ci do nóg i wracała.
Inne teksty z miesięcznika LUX 5/6: TEORIA I PRAKTYKA SPORTU
Twoja stopa popycha przed Tobą piłkę. Miga niebieska koszulka, znalazł się obrońca. Okiwka, hop, piłka na drugą stronę i po problemie. Zostawiasz go za sobą, jeszcze trochę podejdziesz. Kolejny obrońca odrywa się z prawej, biegnie do Ciebie. Już nie ma czasu. Serce wali. Serce wali jak przed pierwszą komunią świętą. Tam na trybunach są rodzice. Jak kiedyś w trzecim rzędzie u Ojca Pio. Nie kiwaj go, bo będzie spalony. Tylko Ty, piłka i siatka. Piłka i siatka. Piłka, piłka, piłka… – ruch, strzał, łukiem nad obrońcą – bramkarz leci. Nic, pada. Okienko! Krzyk… krzyk nas. Zrobiliśmy to.
W swym Homo ludens rektor Uniwersytetu w Lejdzie Johan Huizenga podkreślił ożywczy charakter gier i zabaw dla kultury. Bez wątpienia sport jest tak grą, jak i zabawą, aczkolwiek, jak zobaczymy później, może być traktowany, niekiedy śmiertelnie, poważnie. Co to jednak znaczy, że jest grą? Oznacza to, że pula działań fizycznych, których może dopuścić się uczestnik wydarzenia sportowego, jest ograniczona poprzez zasady. Na drodze człowieka, to jest gracza lub uczestnika gry, stawiane są przeszkody z dopiskiem human-made. Ogranicza to spontaniczność biorących udział w grze osób, tak sportowców, jak i widzów, w celu wytworzenia celowości wysiłku oraz nadania poczucia zdobywania osiągnięć w trakcie partycypacji w wydarzeniu sportowym i, uzasadnienie można napisać, wręcz w rytuale sportowym. Francuski socjolog Roger Caillois nazywa to usystematyzowanie zachowań greckim słowem ludus (dosł. gra), stanowiącym nadbudowę dogłębnej, bachicznej potrzeby nieskrępowanej zabawy paidiá (dosł. zabawa).
Ludus, jak i paidiá dotyczą gry, rytuału oraz przeżywania jednego i drugiego. I tutaj wyznanie autora – nie znoszę biegać. Uściślając, nie cierpię bieganiny bez destynacji. Jeśli mam dogonić autobus, mogę rzucić się sprintem, tym bardziej jeśli moja (hipotetyczna) luba czeka na mnie z ulubioną potrawą. Natomiast bieganie dla biegania, jest mi zupełnie obce, co świadczy o tym, jak nudnym typem jestem. Nudnym… bo właśnie wprawianie się w otumaniający, narkotyczny wręcz, ruch stanowi tę dziką, pierwotną zabawę – paidiá. Nosiciele bakcyla biegacza znają pojęcie runner’s high, czyli stanu euforycznego osiąganego podczas długotrwałej lub powtarzalnej czynności fizycznej. Przy czym nie musi to być wcale bieganie, a dziecięce kręcenie się wokół własnej osi, wspinaczka skalna czy górska, wiosłowanie, pływanie, skakanie przez skakankę itd.
Tu właśnie znajduje się tenże ożywczy charakter gier i zabaw, owo odseparowanie od ego, od ciała, w którym, bądź co bądź naiwnie i ze zwykłej ludzkiej ignorancji, umiejscawiamy naszą tożsamość, człowiecze jestestwo i złudne przekonanie, że życie należy tylko do tego szkieletu obciągniętego skórą. A jednak paradoksalnie właśnie poprzez te ciała, za które każdy ma się z osobna, możemy wstąpić w trans pozwalający zapomnieć o nogach, i ramionach, i głowie, gdy wszystko to razem wprowadzone jest w powtarzalny porządek ruchowy. I tu już widzimy podobieństwo maratonu i tańca derwiszów, różnych od siebie tylko w kilku aspektach. Pierwszym z nich jest droga, po której porusza się uczestnik – u biegacza jest to odcinek nieregularny, w przypadku derwisza punkt będący przedłużeniem osi ciała, wokół której wiruje.
Drugim aspektem jest twardość czy też charakter istniejących reguł gry. Maratończyk podąża wyznaczoną trasą w przepisowym stroju, nie może zażywać substancji wspomagających, a ponadto poddany jest presji rywalizacji ze współzawdonikami. Również mecze piłki nożnej obwarowane są szeregiem zasad – istnieje boisko, są auty, spalone, rzuty rożne itd. Wszystkie te sztucznie stworzone rygory, służą wyrównaniu szans uczestników zawodów… Tak, żeby rola piłkarskiego napastnik nie uwzględniała ataku na bramkę, a właściwie bramkarza, przeciwnej drużyny z maczetą w ręku.
W tańcu derwiszów, czy południowoamerykańskim szamańskiej ceremonii ayahuaski polegającej na wypiciu przez uczestnika psychodelicznego wywaru powodującego doznania określane jako „oświecenie” czy „przebudzenie”. Istotą rytuału jest poluźnienie kurczowego chwytu odpowiedzialnego za domyślną częstotliwość percepcji rzeczywistości i oddanie się swego rodzaju spazmowi, transowi czy upojenia. Dzięki temu paradoksalnie partycypant staje się równy nie tylko wobec innych biorących udział w rytuale, lecz także wobec wszechrzeczy. Typ tej aktywności Caillois nazywa ílinks (dosł. wir wodny) i ze swej natury wyklucza wszelką rywalizację. Gdzie zatem sport?
Zaśpiew ,,Leeegiaaaaa! Legia War-szawa, Leeegiaaa! Legia War-szawa! Leeegiaaa! Legia War-szaWA! Leeegia! Legia WAR-sza-WA!” bardzo dobrze zna każdy, kto mieszka w promieniu pięciu kilometrów od stadionu legionistów lub jest fanem czarnej e(L)ki w kółeczku. I tu wchodzi widz, fan, kibic, albowiem jego emocje, jego przeżywanie meczu jest właśnie zstąpieniem niby w wir wodny. Grupa działa psychodelicznie, a bycie jej częścią daje poczucie siły oraz wykroczenia poza wspomnianą już cielesną skorupę mojego “Ja”. Jako kibice żyjemy przekonaniem, że nasze stado jest najlepsze, dlatego że nasi herosi tam na boisku są najlepsi. Dokonując projekcji naszych osobnych “Ja” na członków drużyny, czujemy, jakobyśmy sami stali na polu walki. Fani obu klubów, czy reprezentacji narodowych, mają swoje barwy, swoje niejednokrotnie obelżywe wobec przeciwników przyśpiewki, swoją historię, swoją zbiorowość. Zgodnie z regułami gry, fani nie mogą brać w niej bezpośredniego udziału, niemniej, mogą skandować, krzyczeć do rozpuku, uderzać w dłonie, rozpłynąć się w masie, pić piwo… mogą wejść w wir wydarzeń, podmieniając ego indywidualne na ego zbiorowe – ,,jednej wielkiej rodziny”. Zbiorowość, zbiorowość i jeszcze raz zbiorowość.
Zbiorowość raduje się, gdy jej herosi dowiodą swojego mistrzostwa, gdy napastnik wbije piłkę do bramki z przewrotki. Zbiorowość płacze, gdy obrona przeciwnika jest zbyt ścisła, zbyt silna, gdy podjazdy ,,naszych” mimo determinacji rozbijają się, gdy ,,nasz bramkarz” nie wychwyci piłki, gdy mistrzostwo świata wymyka się „naszym” herosom z rąk. Wreszcie czujemy gniew, gdy zdaje nam się, że przeciwnicy umyślnie faulują “naszych” najlepszych napastników. Jeżeli życie fana jest parszywe i brutalne, to przynosi on ową parszywość i brutalność na stadion i w chwilach doznanej niesprawiedliwości może rozładować ją na fanach drużyny przeciwnej. Uściskiem radości, łzą ciężką od zaprzepaszczonej szansy, czy pięścią wbitą w twarz adwersarza, zbiorowość doznaje uczucia ulgi. Tym samym uwolnienia emocji ciążących na sercach jednostek, ablucji z trosk dnia powszedniego tak nieznaczących i odległych w kontekście bieżącej chwili, w której ważą się losy większe i bardziej doniosłe i bardziej nieziemskie niźli wystawianie i opłacanie faktur, wymienianie uszczelek w kranie czy zakupy w Sklepie-o-nazwie-dotyczącej-zwierzątka-o-którym-opowiadała-nam-mama-albo-babcia-na-spacerze-w-lesie-lub-na-łące. Poprzez podnoszenie głosu (w codziennym życiu społecznie nieakceptowane), malowanie twarzy i czynienie tego, czego przeważnie nie czyni się, fan – członek zbiorowości – przeżywa katharsis, które wszak zauważył już Arystoteles w kontekście scenicznego dramatu greckiego – spektaklów teatralnych realizowanych w tak zwane Wielkie Dionizje na przełomie marca i kwietnia na cześć boga wina, zabaw, uciech i szału Dionizosa.
Katharsis doznawano zapewne również w czasie igrzysk olimpijskich organizowanych co cztery lata na cześć króla Bogów Zeusa. I tu przenika się natura sportu i obrządku religijnego, albowiem przybywając do Olimpii widzowie, a właściwie pielgrzymi, zobowiązani byli przynieść i złożyć ofiary właśnie Zeusowi w sanktuarium znanym jako Altis, początkowo będącym zwyczajnym gajem, później zaś kompleksem świątynnym.
Wreszcie, owe oczyszczenie przeżywają i dzisiejsi katolicy. Czymże innym jest spowiedź święta i odpuszczenie grzechów po udzieleniu pokuty? Jak inaczej smakuje wyznanie mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa, jeśli nie jak słodko-gorzka ulga? Co natomiast z misteriami męki pańskiej, kiedy widzowie mogą obejrzeć sceny pasyjne i boleść Matki Boskiej po umęczonym synu? I tutaj widz celebruje nie tylko samo wydarzenie, poprzez utożsamienie się z bohaterami dramatu, do którego to dochodzi, nota bene, także na trybunie sportowej.
Podczas komunii świętej, spowiedzi, podczas pokuty czy misteriów, czy też innego religijnego rytuału, wierny celebruje, świadomie bądź nie, zbiorowość wiernych. Podobnie czyni kibic, przychodząc na stadion, bądź siadając przed ekranem, przeżywając zbiorowość proponentów i oponentów swojej drużyny. A zatem czczenie jest dziełem zbiorowym, do którego niezbędne są oczy drugiego człowieka niczym zwierciadło społecznej akceptacji. Musi istnieć przekonanie o sile wspólnoty, o prawdziwości dokonywanych przez siebie działań zakorzenionych głęboko w konceptualnym myśleniu człowieka. Wspólnota musi wierzyć, że jej modlitwy są słuchane i być przekonaną, że krzyk i skandowanie pomoże jej drużynie wygrać.
Rozproszone jednostki muszą przestać poddawać się swojej codziennej rutynie, czy indywidualnym poszukiwaniom nowego. Ze stanu entropijnego muszą przejść do kręgu i skupić się wobec obiektu kultu, którego czczenie jest poparte sensem nadanym przez wspólnotowy konsensus.
A zatem kult, religia i sport, wszystkie w swej kwintesencji są czczeniem tej właśnie zbiorowości, która tworząc krąg, skupia się wokół poprzez siebie wypracowanego konceptu umysłowego na temat tego, co ich łączy. Rozumienie i odczuwanie tego konstruktu nie jest tożsame dla wszystkich ,,kultystów”. Nierówna jest także wiedza teologiczna wyznawców na temat Boga, tak jak różne są historie związku z klubem piłkarskim opowiadane przez kibiców. Ktoś ogląda mecze AC Milan, czekając na tryumfalny slide Krzysztofa Piątka, kto inny dlatego, że pochodzi z Milanu i pamięta, jak Berlusconi wyciągał klub z nizin.
Suma istotnych powodów, dla których jest się wyznawcą, czy fanem jest wielka, tak jak i pula czynników wpływających na to, że uczęszczamy do kościoła czy z szalikiem (L)egiuni. Co zatem pozwala połączyć te różne motywacje i co umożliwia kultywowanie pomimo różnorodnych uwarunkowań wyznawców? Jest to narzędzie do upraszczania rzeczywistości – język. To dzięki niemu, można wyrazić aprobatę dla swojej drużyny, mieszając z błotem przeciwną i tym samym tworząc linię podziału „oni – my” To dzięki językowi możemy powiedzieć “Wierzę w jednego Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych” itd., albo الله رَسُولُ ومُحَمَّدٌ الله إِلَّا إِلٰهَ لا , czy też prościej – rzec ,,Bóg”, wskazując na swych przeciwników jako czcicieli Allaha. Jako arabista muszę jednak zaznaczyć, że słowo ,,Bóg” i ,,Allah” to synonimy… choć niektórzy powiedzą, że przecież nie, bo wszak Allahowi podoba się zabijanie niewiernych i wielożeństwo, a Bogu katolickiemu nie!
Zdecydowanie religia jest bogatsza pod względem norm i zasad moralnych proponowanych swoim podmiotom niż ,,kodeks honorowy” fana sportowego. W świecie sportu zasady normują raczej pulę możliwych działań fizycznych, a także nadają zestaw błyskawicznie egzekwowanych kar za ich nieprzestrzeganie. Dlatego też, o ile religia i sport współdzielą czczenie zbiorowości wyznawców, czy też kibiców, religie są totalnym systemem porządkującym życie społeczne jednostek. Natomiast sport można uznać za momenty czy wydarzenia pozwalające na krótko zaistnieć społeczności fanów regulowanej przez pisane i niepisane zasady konkretnego wydarzenia.
W niniejszym felietonie pragnąłem podzielić się tokiem rozumowania, zgodnie z którym idee sportu i religii pozwalają jednostkom, za ich zgodą na przyjęcie reguł porządkujących działania w ramach religii czy wydarzeń sportowych. Ma to na celu osiągnięcie czasowego wyzwolenia od ego indywidualnego na rzecz ego zbiorowości. Jest to efekt zjednoczenia się z tkanką zbiorowości, czy to grupy wiernych danej religii, czy fanów klubu sportowego, sportowca itd. Dzieje się to poprzez utożsamianie się z czczonym porządkiem świata, Bogiem, bóstwem, uwielbianym sportowcem, drużyną czy historią tychże. Oddalenie ego jednostki na rzecz ego zbiorowości osiągane jest również poprzez udział w rytuałach wprowadzających w trans ílinks (wiru wodnego), takich jak śpiew chóralny, skandowanie na stadionie, taniec itd. Rytuały te umożliwiają oczyszczenie umysłu jednostki z myśli, strapień i nadmiaru energii. Wreszcie, żadne z powyższych nie byłoby możliwe, gdyby nie agón, to jest obwarowanie kultu różnymi utrudnieniami, hierarchią, cursus honorum, zakazami i nakazami, których przestrzeganie i pięcie się po szczeblach rozwoju daje poczucie zdobywania osiągnięć.
A tak poza tym, to warto uprawiać sport i pielęgnować duchowość, gdyż to i to pozwala nam uciszyć ego indywidualne i przypomnieć sobie, że skóra nasza nie oddziela, a łączy nas z naszym otoczeniem tak, że właściwie nie ma między nim a nami różnicy…
Inne teksty z miesięcznika LUX 5/6: TEORIA I PRAKTYKA SPORTU