Maciej Kalbarczyk: Wieczność według Budzyńskiego

Budzy zdaje sobie sprawę z ludzkiej niedoskonałości i z tego, że przez całe życie nikt nigdy nie będzie pewny, co może się wydarzyć po śmierci – stąd owo „być może” pojawiające się pod koniec utworu

Błądzę wzrokiem po półce z płytami w poszukiwaniu albumu na ciemne zimowe popołudnie. Szukam czegoś progresywnego i z przekazem, bez jazzowego nadęcia i tych trochę sztucznych rock’n’rollowych fajerwerków. Nie, nie dzisiaj. Chcę czegoś szczerego, czegoś z duszą.

Chcę dostać obuchem w łeb i przypomnieć sobie, co jest w życiu najważniejsze oprócz tzw. robienia sobie dobrze, o którym nieustannie przypominają mi AC /DC , Guns N’ Roses i niezliczona ilość hipisowskich kapel, które brzmią naprawdę nieźle, ale ich wizja świata jakoś nie sprawdza się w rzeczywistości. Dość zagłuszaczy, czas zatrzymać się chociaż na chwilę. Upragniony spokój daje mi co prawda od jakiegoś czasu muzyka instrumentalna, ale szybko wraca głód na dobry tekst…

Przemykam obok Floydów – mój punkt odniesienia: przestrzeń i gitarowe pasaże, solidne, progresywne granie, zwłaszcza pierwsze płyty, ale ten przekaz jakiś miałki, a Waters od nowej interpretacji The Wall podczas ostatniej trasy koncertowej zrobił się strasznie lewacki, a może już wcześniej taki był, tylko jakoś nie chciałem zauważyć – wystarczała mi sama muzyka.

Wybieram Lunę

To może Porcupine Tree? Ci dają nieźle, ambientowo i momentami ciężko, w tekstach surrealizm i narkotyczny odjazd… Czyli trochę jak u hippisów, tylko bardziej „artystycznie” – nie, nie dzisiaj. W końcu docieram do „naszych”, jak zwykł niegdyś mawiać mój ojciec, proponując mi na dobry początek mojej muzycznej edukacji płyty Armii, 2TM 2,3 i Houka. Zdaje się, że nie słuchałem tego od ładnych paru lat – czas wrócić do korzeni.

Wybieram Lunę, solową płytę Tomasza Budzyńskiego – malarza, poety i muzyka, szerzej znanego przede wszystkim z zespołów rockowych Armia i Siekiera. Album wydany w 2008 roku to zbiór piosenek, które zupełnie nie przypominają punkrockowych kawałków, z którymi Budzyński jest kojarzony. Płyta nawiązuje swoim charakterem raczej do bajkowego klimatu twórczości Tolkiena, z którą utożsamia się sam artysta – jest tajemniczo, progresywnie i apokaliptycznie. Ten tekst nie będzie jednak recenzją owego świetnego skądinąd albumu, który został nagrany już ponad siedem lat temu. Dokonam tutaj próby interpretacji utworu otwierającego Lunę – barwne metafory zawsze najbardziej ciekawiły mnie w twórczości Budzyńskiego.

Spróbujmy odszyfrować, co autor miał na myśli, ale z jednym zastrzeżeniem: to tylko próba interpretacji, snucie domysłów, a całą prawdę zna tylko sam Budzyński. Wydaje się jednak wielce prawdopodobne, że w przypadku utworu Halo, halo odbiorca ma do czynienia z tekstem opisującym wyobrażenia człowieka o życiu po śmierci. Dlaczego? Poniżej spróbuję odpowiedzieć na to pytanie.

Powszechnie wiadomo, że autor jest osobą, dla której sprawy duchowe są najważniejsze – niejednokrotnie dawał temu wyraz w swojej twórczości: zarówno w tekstach utworów muzycznych, jak i w malarstwie. W Halo, halo Budzyński poprzez porównania do znanych ludzkiemu umysłowi miejsc, przedmiotów i osób, próbuje opisać rzeczywistość, która wymyka się naszej percepcji. Autor tekstu zdaje sobie sprawę z ludzkiej niedoskonałości i z tego, że przez całe życie nikt nigdy nie będzie pewny, co może się wydarzyć po śmierci – stąd owo „być może” pojawiające się pod koniec utworu.

Pierwszą część tekstu można potraktować jako próbę zobrazowania miejsca, do którego po śmierci nikt nie chce trafić. Można być pewnym, że chodzi o piekło – Budzyński myśli bowiem w kategoriach dwóch skrajności proponowanych przez chrześcijaństwo. Warto zwrócić uwagę, że owo miejsce wymyka się jednak utrwalonym w kulturze czy też w sztuce sakralnej wyobrażeniom –w gruncie rzeczy jest bardziej smutne niż straszne. Ani słowa o piekielnym ogniu i niewyobrażalnych torturach, które spotkają nas w królestwie Lucyfera. Zamiast tego cyrk, który nikogo nie śmieszy, miejsce, w którym modlitwa już do nikogo nie dociera. Jednym słowem: samotność, od której nie ma ucieczki. Wyliczanie kolejnych porównań i jednostajny rytm wiersza (bo tym w gruncie rzeczy jest tekst) sprawiają, że odbiorca wyobraża sobie kreowany przez autora obraz rzeczywistości, na który składają się pojedyncze migawki, fragmenty kliszy z opisywanymi przez Budzyńskiego miejscami, osobami, zdarzeniami. Między innymi właśnie na tym polega wyjątkowość liryki wokalisty Armii – opisuje świat za pomocą obrazów, w końcu nie bez powodu uważa sam siebie przede wszystkim za malarza.

Wspaniałe jak żona

Analogicznie druga część utworu jest próbą opisu rzeczywistości przeciwstawnej piekłu: w niebie nie ma smutku i samotności. Życie wieczne jest wspaniałe jak żona autora (Natalia konwalia), daje ukojenie jak pies liżący rany człowieka i wreszcie jest jak obraz, przy którym istota ludzka czuje się kochana. Jednocześnie niebo jest jak zupełnie nic – w tym miejscu Budzyński po raz pierwszy z pokorą przyznaje, że tak naprawdę nie jest w stanie opisać rzeczywistości, której nigdy nie widział. Jednocześnie można tutaj zauważyć zaznaczenie wspaniałości tego miejsca – jest tak piękne, że aż brakuje słów.

Natężenie powtórzeń na samym końcu utworu wzmaga poczucie niepewności podmiotu mówiącego. Przyznanie się do niewiedzy i do umiejętności posługiwania się „tylko” ludzkim językiem jest uznaniem własnej słabości i poczucia małości wobec dzieła stworzenia. Język w utworze pełni bardzo ciekawą funkcję – to właśnie za jego pomocą autor pokazuje jego ograniczenie i brak umiejętności pokonania pewnych barier. Za pomocą ludzkiego języka nie da się opisać tego, co znajduje się po owej magicznej, wspomnianej przez Budzyńskiego drugiej stronie, która pozostaje dla człowieka nieodgadniona – wymyka się jakimkolwiek próbom opisu.

W operowaniu językiem można dojść do perfekcji, ale granicą zawsze będzie to, co widoczne dla oczu – cała reszta jest jedną wielką niewiadomą i nawet najpiękniejsze metafory nie pomogą człowiekowi znaleźć odpowiedzi na najbardziej nurtujące pytania. Czy w związku z tym utwór Budzyńskiego w ogóle pomaga człowiekowi dowiedzieć się, jak będzie w miejscach, w których może znaleźć się po śmierci? Wydaje się, że artysta skłania się ku indywidualnej interpretacji i sposobu przeżywania pobytu w królestwach Boga i Lucyfera. Każdy z nas ma dobre i złe wspomnienia – przywoływanie ich podczas życia na ziemi daje nam namiastkę tego, co możemy poczuć po śmierci, ale ostatecznie i tak przecież wiemy zupełnie nic…

I takie teksty lubię – niepewność, chwila refleksji nad życiem wiecznym i stymulowanie mózgu do zmierzenia się z tematem życia pozagrobowego, a nie jakieś sex, drugs & rock’n’roll. Czasami warto odtworzyć piosenkę Budzego i przypomnieć sobie, po co my tak naprawdę jesteśmy chrześcijanami, a nie tylko po prostu dobrymi, kierującymi się moralnością ludźmi. Nasza ojczyzna jest w niebie (tak mawia na koncertach Budzy), a życie może być jak stairway to heaven lub jak highway to hell. Ω

Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 74.