Maciej Kalbarczyk: Zepsute owoce prymitywu

Without the roots, you have no fruits, so it’s better keeping the roots alive because it means better fruits from now on.

Willie Dixon

Nasi rodzice mieli wódkę i disco polo, my mamy trawę i DJ-skie nawijki. Ewolucja reggae pokazuje, że od pierwotnego kontaktu z Bogiem i wyrażania potrzeby wyzwolenia gatunek przeszedł długą drogę do zaspokajania niezbyt wysublimowanych potrzeb młodego pokolenia

Filozofowie lubili old school

Potrzebę powrotu do prymitywizmu w sztuce postulowano już w starożytności. Platon, formułując swoją teorię zepsucia sztuki, przestrzegał przed urokiem oracji, która schlebia słuchaczom i otępia ich zmysły. Swoją krytykę kierował przede wszystkim w stronę szkoły retoryki Gorgiasza – prekursora błyskotliwego stylu mówienia, pełnego kunsztownych zwrotów i figur językowych. Według Platona artysta nie powinien nadużywać swoich umiejętności ponieważ stworzone ze zbyt dużą dokładnością dzieła (miał na myśli głównie przemowy) sprawiają, że lud omamiony imponującą formą przestaje dostrzegać samą treść. Proces twórczy sprowadza się zatem do sprytnego używania sztuczek, które umożliwiają wywołanie u odbiorcy pożądanego przez twórcę efektu.

Arystoteles również nie pozostawał obojętny na zepsucie sztuki. W opisie zjawiska posługiwał się tzw. metaforą organiczną, w ramach której wyróżnił kilka faz rozwoju sztuki osiągającej kolejne poziomy aż do momentu pełnego rozkwitu. Po nim, jak w przypadku ewolucji każdego organizmu, następuje zestarzenie się dzieła, prowadzące do jego ostatecznego zepsucia. Prymitywizm w owej ewolucyjnej skali Arystotelesa umiejscowiony został na samym początku łańcucha rozwoju. Jest najbardziej obiecującą fazą porównywaną przez filozofa do wiosny – symbolu świeżości, młodości i nieokiełznanej życiodajnej siły, którą Arystoteles znajduje właśnie w sztuce prymitywnej.

Kontynuując rozważania dotyczące starożytnego postrzegania prymitywizmu, warto sięgnąć również do teorii reakcji Cycerona. Ten wybitny rzymski pisarz uważał, że nawet najpiękniejsza, rozwinięta sztuka powoduje w końcu przesyt, a wyrafinowany odbiorca w naturalny sposób odrzuca nadmiar technik i umiejętności, znajdując prawdziwą szczerość wyrazu w sztuce prymitywnej. Kwintylian uznał jednak Cycerona za snoba i wywyższającego się konesera, który dostrzega głębię w czymś, co w gruncie rzeczy jest… prostackie. Zapewne każdy szanujący się konserwatysta zgodzi się z hipotezą rzymskiego nauczyciela retoryki, chłodnym okiem oceniając współczesną sztukę, w której odtworzenie procesu obierania ziemniaków czy zdjęcia fekaliów urastają do miana arcydzieł. Na użytek tego tekstu warto jednak przyjąć ową snobistyczną perspektywę i razem z Platonem, Arystotelesem i Cyceronem dostrzec moc prymitywu, który w przypadku muzyki reggae zadecydował o jej wyjątkowości, a z kolei odejście od niego doprowadziło do zniszczenia we współczesnych odmianach gatunku tego, co było w nim najcenniejsze: siły ducha.

Ożywczy powiew reggae

W 1851 roku w Pałacu Kryształowym w Londynie zorganizowano Wielką Wystawę, podczas której zaprezentowano dorobek kulturalny i techniczny państw cywilizacji zachodniej. Pierwszy faks, teleskopy i mikroskopy zrobiły ogromne wrażenie na przybyłych gościach – wiele innych państw mogło pozazdrościć anglosaskiemu światu coraz bardziej zaawansowanego rozwoju technicznego. Niestety gorzej było ze sztuką, której kryzys dostrzegli sami wystawcy, podejmując refleksję na temat wyższości sztuki prymitywnej nad im współczesną, pozbawioną szczerości i zbyt dosłownie starającą się naśladować rzeczywistość. Zauważono, że dzikie plemiona prześcigają europejską cywilizację w spójności i logice wzorów oraz dekoracji. Barbarzyński zmysł estetyczny robił wielkie wrażenie na dziewiętnastowiecznych europejskich artystach – potrzeba odświeżenia przeżartej prymatem techniki nad estetyką sztuki była ogromnie potrzebna do ponownego odkrycia harmonii i równowagi dekoracyjnych wzorów.

Na początku XX wieku potrzebę powrotu do źródeł wszelkiej sztuki dostrzegł m.in. Picasso, który we wstępnej fazie kubizmu czerpał inspiracje głównie z prymitywnych rysunków, tworząc malarstwo pozbawione dbałości o każdy szczegół. Właściwie wszystkie awangardowe ruchy artystyczne ubiegłego stulecia doceniały rolę regresu, wyłączenia rozumu i przede wszystkim odrzucenia umiejętności wypracowanych przez kulturę Zachodu. Zwracano się ku temu, co prymitywne, a więc temu, co miało miejsce w dalekiej przeszłości, ale prawie nigdy nie było związane z dorobkiem Zachodu.

Szukając analogii do wspomnianej dziewiętnastowiecznej Wielkiej Wystawy, warto zauważyć, że reggae było pewnym remedium na stan muzyki rockowej drugiej połowy lat 70. Tak jak w XIX wieku szukano dla sztuki ratunku we wzorach dekoracyjnych dzikich plemion, tak u schyłku ery hipisowskiej próbowano odświeżyć komercjalizującą się muzykę czymś radosnym i szczerym. Tak jak Pablo Picasso oraz inni przedstawiciele awangardy, artyści poszukiwali inspiracji w sztuce mocno odbiegającej od tego, co było można wtedy nazwać zachodnim kanonem. Progresywny rock i rock and roll, które przywłaszczyły sobie i przetworzyły na własną modłę stworzone przez czarnoskórych gatunki muzyczne (jazz, blues), okazały się niewystarczająco pełne prymitywnej mocy, by zaszczepić w społeczeństwie nadzieję w czasach, w których dzieci kwiaty powoli ustępowały miejsca punkowej rebelii. Przede wszystkim były jednak przeżarte prymatem formy nad treścią. W tym kontekście to właśnie reggae było odbierane jako gatunek budzący nowe, pozytywne odczucia. Prostota tej muzyki była odpowiedzią na wypalenie się rocka: nieskomplikowane gitarowe akordy i szamański śpiew przyciągały swoją egzotyką i mistyczną otoczką. Forma pociągała bowiem za sobą konkretną treść, która padła na żyzny grunt brytyjskiego proletariatu, pragnącego podobnie jak rastafarianie społecznego wyzwolenia. Proletariat z UK zainspirował z kolei polskich muzyków do stworzenia alternatywnej sceny reggae w latach 80., ale to już inna historia.

W Wielkiej Brytanii szybko się okazało, że muzyka z Jamajki jest dobrym uzupełnieniem przesłania kontestujących komercjalizację rock and rolla punkowców. W związku z tym, że angielski punk był silnie związany z tożsamością klasową i domaganiem się polepszenia bytu tejże klasy, szybko znalazł punkty wspólne z równie buntowniczym reggae. Z biegiem czasu m.in. mocno rozpolitykowani The Clash zaczęli doceniać radykalną działalność Boba Marleya, który stał się dla niektórych ucieleśnieniem społecznej zmiany. W połowie lat 70. zachodni świat odkrył i pokochał reggae. Jamajka – wiosenna ziemia – stała się symbolem odnowy, udaną próbą tknięcia w zachodnią muzykę nowego życia. Arystoteles nie mylił się nawet co do pory roku.

Nowy prorok

Odbiorcy potrzebowali bohatera nie tylko wydziedziczonego społecznie i rasowo, ale także obcego kulturze zachodniej. Marley wydawał się idealnym kandydatem na nowego proroka – syn Jamajki i białego oficera w służbie brytyjskiej wprowadził zamęt na pełnej cynizmu i zepsutej komercją scenie rockowej. Przybył do Londynu i zaczął nagrywać swój kolejny album – płyta Burnin’, ze słynnym Get Up, Stand Up ukazała się w 1973 roku. Dwa lata później serca brytyjskiej publiczności podbił utwór No Woman, No Cry z płyty Natty Dread. W twórczości Marleya jego prywatna perspektywa nieustannie przenikała się z treścią społeczną i polityczną – walką o powrót do ziemi obiecanej przeznaczonej dla czarnych. Jak twierdził Marcus Garvey, jeden z najważniejszych przywódców w historii czarnych Amerykanów i inspirator powstania kultu rastafariańskiego, miejscem spotkania wszystkich czarnoskórych, wygnanych niegdyś ze swojej ojczyzny, powinna być Etiopia. Teksty Marleya były przepełnione ideami wypracowanymi przez bohatera narodowego Jamajczyków, a rytmy wyrażały kulturową różnorodność stylu rasta. W jamajskim narodzie wybranym, rozpoczynającym swoją wędrówkę do ojczyzny, budziły wolę walki i stały się także niezbędnym elementem rytuałów pogłębiających duchowość. Zadaniem muzyki było uwolnienie od bólu, wprowadzenie w stan euforii oraz umożliwienie kontaktu mistycznego z siłą wyższą.

U wrót Babilonu

W kolejnych latach reggae rozlało się po całym świecie. Po raz pierwszy w historii rytmy z Trzeciego Świata przedostały się do obiegu muzyki popularnej. Spodobały się nie tylko The Clash, ale także wielu innym zespołom (m. in. The Police), które zaczęły czerpać inspiracje z bujającej twórczości Marleya. Rozpoczął się nieuchronny proces komercjalizacji, przekształcający reggae w produkt do konsumpcji, pozbawiony pierwotnego znaczenia. Antymieszczańskość gatunku i jego potencjał rewolucyjny z czasem zaczęły zmieniać się w kult zabawy, pozbawionej jakiejkolwiek społecznej czy też duchowej refleksji. Podobnie jak biali zniszczyli szczerość bluesa i jazzu, tak samo przekształcili reggae w zestaw skal muzycznych i kilku sztandarowych haseł (wolność, miłość), za którymi nie kryło się nic głębszego. Sądzili, że to mimo wszystko wystarczy do grania tej pulsującej muzyki, sami jednak nie za bardzo wiedzieli, o co w niej tak naprawdę chodzi. Z biegiem czasu dodali elektronikę, zaczęli rezygnować z żywych instrumentów – reggae stało się muzyką popularną. Podobnie jak XIX-wieczni europejscy mistrzowie wzornictwa uczynili z prymitywnych wzorów pozbawione duszy produkty seryjne, tak samo europejski świat przekształcił reggae w komercyjną papkę, łatwą do przełknięcia przez niezbyt wymagającą publiczność. Historia jest pełna paradoksów: reggae miało być remedium na komercjalizację rocka, ale szybko okazało się, że samo jej nie uniknęło.

Daj mi ten weed

W tym miejscu, a może jeszcze parę lat później, kiedy proces komercjalizacji wszedł w zaawansowaną fazę, zaczyna się duchowy upadek muzyki rastafarian. Niejeden z nas doświadczył go na własnej skórze podczas juwenaliów czy na jednej z tych megawychillowanych imprez w klubach. Podczas nich z głośników płyną ragga i dancehall, którym niezwykle daleko do uduchowionych i pełnych szczerej radości z życia piosenek Jamajczyków.

Spośród wielu koncertów reggae, na których byłem, najbardziej utkwił mi w pamięci występ Ras Luty, Boba One’a, Bas Tajpana i Rogala Salut w łódzkim klubie Luka. Impreza, która odbyła się pod hasłem „Pożegnanie lata”, jest dobrym przykładem ilustrującym zjawisko upadku reggae. Zamiast uduchowionych artystów i żywych instrumentów na scenie pojawiło się czterech facetów melorecytujących teksty o trawie i DJ odtwarzający im podkłady. W tym wypadku teoria reakcji Cycerona idealnie sprawdziła się w praktyce: nadmiar techniki zadziałał wyjątkowo na niekorzyść brzmienia muzyki, a długie i na pozór skomplikowane teksty (tzw. nawijki) pozbawione sensownej treści sprawiły, że twórczość klasyków gatunku, która także została wykorzystana w bitach zagranych tego wieczora, stała się swoją karykaturą, nędzną pozostałością pełnej prymitywnej mocy muzyki rastafarian. Nie można także zapomnieć o budowanych na słabym fundamencie relacjach artysty z odbiorcą – w tym wypadku jedyną płaszczyzną porozumienia stało się pragnienie legalizacji zioła. Podczas koncertu w Luce praktycznie w każdej przerwie pomiędzy utworami ze strony publiczności padały okrzyki podsycane przez występujących: Sadzić, palić, zalegalizować!. Na ludzkich twarzach nie zauważyłem cienia jakiejkolwiek refleksji, od czasu do czasu niewielkie wzruszenie przy sentymentalnej piosence o dziewczynie, z którą można zapalić jointa i odpłynąć. Nad parkietem unosiła się chmura białego dymu.

Zapalenia jointa nie uważam za rzecz niewybaczalną – wszak prawem młodości jest próbowanie różnych rzeczy. Problem zaczyna się wtedy, kiedy sama muzyka staje się pretekstem do zwykłego ujarania się. Nie po to, żeby – podobnie jak szamani poprzez zapalenie świętego zioła – ułatwić sobie kontakty z duchami albo tak jak zwykli Jamajczycy odbyć codzienny rytuał (jakim dla nas jest picie kawy i palenie papierosów), ale po to żeby się „zresetować”. Prawo do resetu po ciężkim tygodniu ma przecież każdy. Przerażające jest nie samo używanie marihuany przez, nazwijmy to, „ideowych” rastamanów. Od pewnego czasu można zaobserwować ogromny wzrost popularności reggae spowodowany tylko i wyłącznie afirmacją palenia trawy przez wykonawców tego gatunku. Komentarze do piosenek na portalu YouTube mówią same za siebie – dla przykładu przywołajmy jeden z nich: Zajebiste. Nie mogę sobie darować, że tak późno odkryłem ten zespół. tyle razy podczas palenia nie miałem czego słuchać. Coraz więcej ludzi, których nie można posądzić o fascynację jakąkolwiek muzyką, a tym bardziej o zainteresowanie sprawami duchowymi, traktuje reggae w sposób instrumentalny. Najsmutniejszy jest fakt, że ten gatunek przestał, tak jak w latach 70. w Wielkiej Brytanii czy w 80. w PRL-u, wyrażać bunt wobec systemu czy też szerzej: pełnić funkcję uświadamiającą młodym ludziom potrzebę walki o swoje prawa. Jedynym prawem, o które rzeczywiście walczą słuchacze, jest wspomniane prawo do resetu, związane oczywiście z legalizacją narkotyków. Dzieje się tak pomimo obecności na scenie muzycznej wielu artystów, dla których istotniejszy jest dobry przekaz.

Ewolucja reggae pokazuje, że od pierwotnego kontaktu z Bogiem i wyrażania potrzeby wyzwolenia gatunek przeszedł długą drogę do zaspokajania niezbyt wysublimowanych potrzeb młodego pokolenia. Upraszczając: nasi rodzice mieli wódkę i disco polo, my mamy trawę i DJ-skie nawijki, których głównym tematem jest konieczność legalizacji zioła. Marihuana przestała być środkiem przybliżającym do Najwyższego czy też czegokolwiek innego, mającego jakąś wartość. Stała się celem samym w sobie.

Exodus

W Polsce i na świecie organizuje się wiele festiwali reggae, a na wielu z nich występują artyści godni uwagi. Przyglądając się imprezom masowym, można jednak zauważyć, że największe wzięcie na rynku mają wykonawcy, którzy serwują swoim odbiorcom proste recepty na życie, zupełnie oderwane od tego, co mieli na myśli rastafarianie czy choćby nasi rodzimi tytani gatunku – Izrael i Daab. Jak każda muzyka, także reggae posiada wymiar cielesny (skale muzyczne, struktura utworu) i transcendentalny. Obecnie prymitywna forma jest stale poddawana modyfikacjom przez raperów i DJ-ów. Coraz częściej artyści bazują na gotowych bitach, a koncerty zamieniają w półplayback. Co jest w tym wszystkim najgorsze? Na tego typu imprezach pojawiają się tłumy ludzi, których w zupełności satysfakcjonuje poziom artystyczny występujących muzyków. Wymiar duchowy gatunku także staje się coraz mniej istotny – ciężko traktować jako szczerą twórczość artystów, w których tekstach znajdziemy tylko grube jointy.

Bob Marley w Redemption song wzywał do odkupienia zniewolonego ludu, który reprezentował. Teraz przydałoby się zaśpiewać pieśń odkupienia dla samego reggae, które przestało kojarzyć się nam z piękną ideą, a stało się dobrą podkładką do zajarania skręta i wyłączenia mózgu. Dlaczego tak się dzieje? Może w czasach pokoju i dobrobytu brakuje nam przeciwnika, który byłby inspiracją do tworzenia prawdziwej sztuki. Tadeusz Kantor powiedział kiedyś, że cały jej sens polega na nieustannym biciu się o wolność. A skoro jesteśmy wolni, to po co nam dobre reggae?

Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux”, nr 75.