„Dobry agent” Roberta De Niro to film mocno niedoceniony. A szkoda, bo to być może najwierniejsze ekranowe przedstawienie istoty zawodu szpiega i napiętej walki między KGB i CIA.
Czym jest zawód szpiega? Gdy pytanie to zadajemy w odniesieniu do kinematografii, intuicja z miejsca przywołuje obrazy efektownych strzelanin, wybuchów i pościgów samochodowych. Przed oczami staje James Bond jako popkulturowy symbol stereotypowego męstwa oraz jednoznacznej opozycji dobro-zło. Przed oczami staje Tom Cruise i seria „Mission Impossible” jako emanacja mocy niekończących się atrakcji. Jak tego typu rozbuchane obrazy mają się do realnego doświadczenia szpiega? Powiedzieć, że nijak, to nie powiedzieć nic. Choć zrozumiałe jest wykorzystywanie szpiegowskiego fachu jako matrycy do tworzenia atrakcyjnych, gwarantujących rozrywkę i przecież nierzadko pieczołowicie wykonanych filmów akcji, faktem jest, że ta konwencja jest biegunowo odległa od istoty pracy szpiega.
Fot. James Jesus Angleton, Public domain, via Wikimedia Commons
Cisza i nuda
Jak pisał Tim Weiner w książce „Szaleństwo i chwała. Wojna polityczna pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją 1945-2020”, wojna polityczna (realizowana w ogromnej mierze poprzez działania wywiadu i kontrwywiadu) to metoda, za pomocą której państwa demonstrują swą siłę i osłabiają swych wrogów, wcale nie wykorzystując w tym celu rakiet. Rzeczywistość jest dokładnie odwrotna – w działaniach tego typu nie potrzeba wojsk ani militarnej siły. Prowadzenie wojny politycznej wymaga szerokiego spektrum środków wywiadowczych i dyplomatycznych, począwszy od tajnych operacji na terenie wroga, a skończywszy na umiejętnym zastraszaniu. Dwa kluczowe słowa, które mogłyby posłużyć do opisu działań wywiadowczych to „informacja” oraz „cisza”. Sensem działań wywiadu jest bowiem zbieranie danych, ale w taki sposób, by było to praktycznie niezauważalne. Wiktor Suworow w swej książce „Szpieg” definiując to, czym jest wywiad, ujął sprawę nader krótko: „Wywiad to pozyskiwanie i analiza informacji o nieprzyjacielu”. Brzmi banalnie? Brzmi nudno? Być może. Ale zarazem trudno o słowa dokładniej ujmujące sens prawdziwych działań szpiegowskich.
Powyższe refleksje prowadzą do wniosku, który może zatrwożyć wszystkich fanów efektownych thrillerów i kina akcji – gdyby chcieć stworzyć film szpiegowski prawdziwie wierny owej profesji, musiałby on być niezmiernie… nudny. W istocie opowiadać o człowieku, który siedzi w pokoju, wertując dokumenty, lub ewentualnie przechadza się uliczkami w prochowcu, dążąc na tajne spotkanie (na którym jednak nie ma wystrzałów ani wybuchów, tylko oszczędna w słowa rozmowa). W historii kina pojawiło się kilka obrazów pokazujących właśnie tę – pozornie nudną i monotonną a w istocie frapującą i oryginalną – esencję pracy szpiega. Uczynił to Sydney Pollack w 1975 roku w „Trzech dniach Kondora” na podstawie prozy Jamesa Grady’ego, gdzie główny bohater grany przez Roberta Redforda miał za zadanie analizować treść książek w poszukiwaniu zakodowanych wiadomości. Wyciszoną atmosferę zaobserwować można było w „Szpiegu” z 2011 roku na podstawie powieści Johna Le Carre. Brak fajerwerków, tylko chłód, szarość pomieszczeń i skupiona twarz metodycznie pracującego Gary’ego Oldmana. Z zasady jednak filmy szpiegowskie, szczególnie te hollywoodzkie traktujące o rywalizacji KGB i CIA, podążały w stronę kina wielkich atrakcji, często wręcz komiksowego. Jest jednak film, którego twórcy postanowili pójść w dokładnie odwrotną stronę. A jest to „Dobry agent” w reżyserii Roberta De Niro z 2006 roku.
Misterne konstrukcje
Polski tytuł jest mylący. Oryginalny tytuł filmu to bowiem „Good Shepherd”, co określa, tyleż skalę umiejętności głównego bohatera filmu, co konotuje jasne biblijne skojarzenia. Fabułę w pewnej mierze oparto na przeżyciach Jamesa Jesusa Angletona, prawdziwego agenta CIA. Główny bohater filmu, grany przez Matta Damona Edward Wilson, jest studentem uniwersytetu Yale zafascynowanym literaturą i poezją. W wyniku pewnego zbiegu okoliczności zostaje zwerbowany pod koniec lat trzydziestych XX wieku do tajnych służb i zostaje szpiegiem. Swoją działalność realizuje w Europie tuż po zakończeniu II wojny światowej, a następnie w Stanach Zjednoczonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, tropiąc agentów obcych wywiadów i wykonując działania mające na celu infiltrację komunistów działających na terenie USA. Film Roberta De Niro zaczyna się w 1961 roku, kiedy operacja w Zatoce Świń, w którą był zaangażowany Wilson, ponosi porażkę. W kolejnych partiach filmu akcja przeskakuje między latami młodości Wilsona i czasami jego najbardziej aktywnej kariery, by ostatecznie zahaczyć także o czas, w którym bohater już jako bardzo dojrzały mężczyzna musi mierzyć się z licznymi konsekwencjami swych działań, także rezonującymi na jego życie rodzinne.
Ciekawa rzecz, że powyższy zarys fabuły mógłby służyć za podstawę typowego kina sensacyjnego. Młody chłopak zwerbowany do CIA? Aż się prosi o mrożące krew w żyłach spływające krwią intrygi. Berlin po II wojnie światowej? Niechaj trup ściele się gęsto! Rozpad relacji rodzinnych bohatera? Na scenie namiętne romanse i seksowne kobiety! Wszystko się zgadza? Ani trochę. Dynamika „Dobrego agenta” jest diametralnie odmienna, a widz zostaje poinformowany o jej specyfice w zasadzie już w pierwszych minutach filmu. Na ekranie pojawia się bowiem Wilson, który… skrupulatnie w zaciszu swego pokoju buduje statek w butelce. Rzecz pozornie błaha, a w istocie znacząca, symbolizująca to, na czym polega praca bohatera – spokój, cierpliwość, metodyczne i konsekwentne dążenie do celu, budowanie piętrowych delikatnych konstrukcji. I taki właśnie jest cały ten film – widz nie uświadczy tu Matta Damona z pistoletem w ręku, to nie seria o Jasonie Bournie. Wilson to człowiek, który siedzi przy biurku, zbiera informacje, analizuje fakty i liczby, odbywa liczne rozmowy z wieloma osobami, dedukując, kto może być zdrajcą, a komu można ufać. Przy czym odbywane przezeń spotkania, prowadzenie psychologicznych gier, czy rozgrywka z agentem KGB o kryptonimie „Ulisses” z jednej strony są niezwykle stresujące dla bohatera, ale z drugiej, z perspektywy widza, są często pozbawione tempa, narracyjnie ospałe, z kadrami wypełnionymi oczywistymi twarzami. Na czele z facjatą Damona, który jako Wilson jest nad wyraz mdły – banalny biały Amerykanin z ładnie zaczesanymi włosami i w okularach…
Bez emocji
W przypadku każdego innego filmu powyższe aspekty byłyby niemal dyskwalifikujące. Nuda i miałkość w filmie szpiegowskim? Przecież to niedopuszczalne. A jednak w produkcji De Niro, jeżeli podejść do niej z właściwym nastawieniem, milczący i nudny Wilson nie tylko nie przeszkadza, ale wręcz ukazuje w sugestywny sposób pełnię szpiegowskiego życia. Życia, które polega nierzadko na rutynowym wykonywaniu podobnych czynności, taplaniu się w stertach papierów i nierzadko niewiele wartych informacji. Chodzeniu po omacku. Jak mówi bohaterowi Damona w jednej ze scen generał Sullivan grany przez samego De Niro: „W ostatecznym rozrachunku jesteśmy tylko urzędnikami”. Trudno o bardziej prawdziwe słowa. Film ten pokazuje bowiem szpiegów nie jako superherosów, ale jako ludzi wykształconych, spostrzegawczych intelektualistów, cierpliwych i ukrywających się w cieniu everymanów.
Nie może dziwić, że Robert De Niro latami musiał zabiegać o produkcję tego filmu, co dość zrozumiałe, producenci mimo nazwiska wielkiego aktora mieli obawy, czy produkcja przyniesie jakiekolwiek zyski. Co ciekawe, scenarzysta filmu, Eric Roth, już w 1994 roku przedstawił swój skrypt… Francisowi Fordowi Coppoli, ten jednak stwierdził, że nie czuje więzi z bohaterami, których uznał za „pozbawionych emocji”. Tę cechę stojący za kamerą De Niro oraz grający protagonistę Damon uznali jednak za atut i znakomicie wyczuli charakter bohatera. Co ciekawe, przygotowując się do swej roli Damon, studiował wnikliwie grę Gene’a Hackmana w „Rozmowie” Coppoli. Wiedząc, że jego bohater musi być, podobnie jak Hackman, osobą nijaką, oczywistą.
„Mama mówiła, że byłeś na wojnie. Zabiłeś kogoś?” – pyta z rozbrajającą bezpośredniością syn Wilsona w rozmowie ze swym tatą. Ten zgodnie z prawdą odpowiada, że nikogo nie zabił. Bo życie bohatera w istocie pozbawione jest większych emocji, co zarazem koreluje z charakterem tej postaci – nad wyraz zimnej, wydawałoby się pozbawionej uczuć (bohater pozostaje beznamiętny nawet wtedy, gdy uwodzi go bohaterka grana przez Angelinę Jolie). Gdy Wilson, jeszcze jako student, infiltruje swego profesora, nie idzie za tym wielka intryga, tylko krótkie przeszukanie teczki naukowca. Bez wielkiej dramy i zwrotów akcji. Gdy w Berlinie odbywa się dialog na temat przekazania CIA nazistowskich naukowców, scena to zaledwie kilka zdań wypowiedzianych przez bohaterów w ciszy kościoła, w konfesjonale. Nawet gdy w filmie pojawia się potencjalnie pełen napięcia wątek romansowy (Wilson idzie do łóżka ze swą niemiecką sekretarką, ta okazuje się radziecką agentką i zostaje zabita przez swych przełożonych), całość sprowadza się do bardzo przytłumionej sceny erotycznej, wymiany kilku słów między bohaterami, a potem szybko wykonanego wyroku na bohaterce granej przez Martinę Gedeck.
Świat przytłumiony
„Dobry agent” to film, który nieustannie uświadamia widzowi, że musi wyzbyć się oczekiwań na temat akcji i emocji. Tak samo jak filmowa rzeczywistość uświadamia ten fakt Wilsonowi. W krótkiej, dwuminutowej, ale znamiennej scenie mafijny boss grany przez Joe Pesciego (postać oparta na Sammie Giancianie) mówi protagoniście, że to przez takich jak on wybuchają wojny. Wilson odpowiada beznamiętnie: Nie, to my je tłumimy.
I taki właśnie jest film Roberta De Niro – rozmyślnie przytłumiony, wręcz bezemocjonalny, nie bójmy się tego słowa, chwilami zwyczajnie nudny. Ale w tym przypadku jest to nuda zamierzona, przemyślana i… skuteczna. Jeżeli ktoś pragnie feerii efektów specjalnych i wrażeń, otworem stoją wszelkie części Jamesa Bonda. Jednak jeśli ktoś poszukuje prawdziwie wnikliwego wglądu w realny fach szpiega, „Dobry agent” realizuje ten cel jak żaden inny.