Sport zawodowy ma wiele odcieni. Począwszy od prostej ludycznej rozrywki, poprzez rzeczywistość pełną patosu, a skończywszy na kalejdoskopie ludzkich historii, psychologicznych niuansów, a nawet politycznych konotacji. W tym przypadku jak w życiu tak i w filmie.
W przypadku sposobów ukazywania sportu w kinie mamy do czynienia z sytuacją nieco paradoksalną. Z jednej strony filmowcy, nie tylko ci rodem z Hollywood, uwielbiają wręcz sięgać po sportowy sztafaż. Wyczyny atletów wszelkiej maści w końcu przynoszą niemal gotowy konflikt, jedną z kluczowych składowych dobrej filmowej historii. Zarazem… Trudno mówić tu o gotowym przepisie. W tym przypadku z podanych składników może wyjść zarówno danie niezmiernie smakowite, jak i ciężkostrawne. Jak świat i historia nowożytnego kina długie i szerokie, znaleźć można przykłady interesujących sportowych dramatów, jak też przykłady kina niskich lotów. Po które sportowe filmy warto sięgnąć, a których bezsprzecznie należy unikać? O jakich rodzajach kreacji sportu na ekranie możemy mówić? Po kolei…
Rozrywka. Patos. Tandeta?
Najpierw kilka refleksji, które z pewnością pójdą w sukurs tym, którzy uważają zarówno sport jak i sztukę filmową jeno za rozrywkę dla mas. Rzeczywiście, przywołać można niejeden przykład niezbyt udanego mariażu kina i sportowych aren. Głupie komedie, tandetne dramaty oferujące paletę błahych i banalnych rozwiązań fabularnych, czy tytuły niemal wprost mówiące widzowi, że powstały po to, by wyciągnąć od niego pieniądze – takich przykładów jest niemało. Gdy mowa o tej ostatniej kategorii – rozbuchanej komercjalizacji sportu i kina – trudno nie przywołać filmu, który z jednej strony przez wielu obdarzany jest nostalgią, ale z drugiej strony był i pozostaje produktem, skrajnie wręcz nastawionym na zysk. „Kosmiczny mecz” z połowy lat dziewięćdziesiątych to bodajże szczytowy przykład komercji końca XX wieku. Michael Jordan, być może najsłynniejszy sportowiec końca wieku oraz najlepszy koszykarz w historii. A także Królik Bugs, Kaczor Duffy i reszta ferajny z Looney Tunes. To, co zaczęło się jako seria prostych reklamówek, przerodziło się w pełnometrażowy film, który zarobił miliony. Czyż to nie spełniony sen każdego marketingowca? Reklamy tworzące reklamy tworzące kolejne reklamy! Po latach całe pokolenie wspomina „Kosmiczny mecz” jako kolorową i radosną fantazję, do której wraca się z przyjemnością. Zrozumiałe i naturalne pozytywne odczucia fanów wobec produkcji nie negują jednak prawdy o jej korzeniach – był to sport w pełnej krasie komercjalizmu. Zresztą ta historia po latach znalazła swą kontynuację w postaci kolejnego „Kosmicznego meczu”, tym razem z bohaterem nowej ery – LeBronem Jamesem.
Oczywiście mówiąc o popularnym kinie sportowym, nie zawsze chodzi o aż tak jednoznaczny skok na kasę. Bardziej typowy przykład sportowych opowieści rodem z Fabryki Snów to klasyczny schemat „od zera do bohatera”, który oferuje zawsze podobne rozwiązania i konkluzje. Ostatecznie nie ma nic bardziej podnoszącego na duchu niż opowieść o underdogu wychodzącym na boisko tudzież ring i wygrywającym mimo przeciwności losu! Prawda? Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów tej konwencji pozostają “Potężne Kaczory” z 1992 roku z Emilio Estevezem w roli głównej. Prawnik skazany na prace społeczne za jazdę pod wpływem alkoholu zajmuje się trenowaniem dziecięcej drużyny hokeja. Ta, złożona z dzieciaków, którym daleko umiejętnościami do gwiazd NHL, dzięki wytężonej pracy zaczyna osiągać sukcesy. Bo jeżeli serce masz czyste i pragniesz czegoś bardzo… i tak dalej. Schemat fabularny tu zarysowany działał najlepiej pod koniec XX wieku. Wymienić wypada jeszcze „Sezon rezerwowych” z 2000 roku – opowieść o futbolistach-amatorach z Keanu Reevesem i Gene’em Hackmanem, czy też „Ich własną ligę” z Tomem Hanksem, Geeną Davis i Madonną – tym razem na tapecie baseball i kobieca drużyna pokonująca droga od dna do szczytu. Czasem klasyczny motyw patetyczny może też zostać przystosowany do prawdziwych wydarzeń. Tak było w przypadku „Cudu w Lake Placid” z 2004 roku, który to film opisywał tytułową wygraną amerykańskich hokeistów na igrzyskach w 1980 roku i jedną z największych niespodzianek w historii sportu – zwycięstwo USA z ZSRR w tamtych zawodach. Po historię realną sięgnął i patosem ją nasączył także choćby Clint Eastwood w swoim „Invictus” z 2009 roku. W tym filmie Morgan Freeman wystąpił w roli Nelsona Mandeli, zaś partnerował mu Matt Damon jako Francois Pienaar – kapitan reprezentacji RPA w rugby, która sięgnęła po Puchar Świata. Tu przełamywanie własnych barier i ograniczeń było zarazem przełamywaniem rasowych uprzedzeń, a droga ku zwycięstwu była drogą ku braterstwie i równości.
Nietrudno zauważyć nawet po kilku powyższych przykładach, że niezależnie od sportu, czy jest to hokej, czy rugby, powiela się ta sama formuła. Niedocenieni, pozornie słabi, tudzież skonfliktowani zawodnicy w wyniku ciężkiego treningu, a przede wszystkim odkrywania swych słabości mentalnych i pokonywania ich, odnoszą sukces. Świat, początkowo pełen chaosu, stopniowo podąża w kierunku ładu. Pytanie, czy takie opowieści są z gruntu złe? Czy są tylko i wyłącznie płaską tandetą niewartą wspomnienia? Niekoniecznie. Wykonane solidnie przynoszą niezłą rozrywkę, podnoszą na duchu. Nawet jeżeli zawarta w nich szczypta optymizmu wynika z pewnych uproszczeń i schematów, nie oznacza to, że takie produkcje z miejsca należy skreślać. Nierzadko nie brak im uroku. Jednak faktem jest, że ktoś szukający poważniejszego spojrzenia na sport, powinien patrzeć w innym kierunku.
Świat boksu. I nie tylko
W tym kontekście trudno nie zacząć od kategorii, która niemalże zasługuje na status odrębnego filmowego gatunku – filmu bokserskiego. Odpowiedź na pytanie, czemu filmowcy tak często sięgają po boks zawodowy, jest prosta – daje on duże możliwości fabularne. Ostatecznie trudno sobie wyobrazić bardziej dosłowną sportową walkę na ekranie niż ta na ringu. Boks to także potencjalna kopalnia pomysłów pod kątem sposobów fotografowania go w interesujący i nieszablonowy sposób. To wreszcie ogrom prawdziwych historii sportowców, z których można korzystać, tworząc scenariusz mocnego dramatu.
Naturalnie, także w przypadku boksu zdarzało się niejednokrotnie, że dana produkcja realizowała schemat „From zero to hero”. Przykład najbardziej znany to rzecz jasna oscarowy „Rocky” z 1976 roku z Sylvestrem Stallone w roli głównej. Dziś film już kultowy, luźno oparty na historii Chucka Wepnera, amerykańskiego pięściarza miernej klasy, który w 1975 roku dostąpił zaszczytu walki o mistrzostwo świata z legendarnym Muhammedem Alim. To zainspirowało Stallone’a do stworzenia historii o nowojorskim bokserze, który otrzymuje wielką szansę i walczy i mistrzostwo z uznanym czempionem. Pierwszy film to dziś klasyk – nieźle skonstruowana i zrealizowana opowieść o uporze i odwadze. Druga część trzymała poziom, trzecia… była już nieco zbyt mocno wypchana kliszami. Czwarta to zaś niemal autoparodia serii – to właśnie tam Stallone mierzył się z sowieckim niepokonanym bokserem granym przez Dolpha Lundgrena i doprowadził do… nawrócenia Związku Sowieckiego.
Były w historii kina filmy bokserskie, które wykraczały poza ramy filmu sportowego. Takim bez wątpienia był „Wściekły byk” Martina Scorsese z pamiętną rolą Roberta De Niro jako Jake’a LaMotty – prawdziwego pięściarza, mistrza wagi średniej znanego z pojedynków z Sugarem Rayem Robinsonem. Oprócz znakomitego scenariusza i oddania brudu i beznadziei dawnego amerykańskiego świata oraz ciekawej wiwisekcji psychologicznej brutalnego i zagubionego człowieka, jakim był LaMotta, „Wściekły byk” odznaczał się dwoma największymi walorami. Po pierwsze, był to sposób kręcenia walk, w dużej mierze oparty na zbliżeniach i ujęciach z oczu bohatera – pokazujący perspektywę LaMotty, w tym przede wszystkim ukazujący jego największego rywala, Robinsona, jako postać niemal mityczną, nienamacalną. Styl przełomowy, potem przez wielu imitowany. Po drugie, rzecz jasna fenomenalna rola De Niro, nie tylko z uwagi na fizyczną transformację, ale przede wszystkim na pieczołowite oddanie wszelkich niuansów charakteru bohatera – jego agresji, zagubienia, frustracji. Film Scorsese bez dwóch zdań był tym, który pokazał, że sport może dać kinu przemyślaną, psychologicznie głęboką i majestatyczną realizacyjnie opowieść.
Patrząc na filmy takie jak „Człowiek ringu” z Russellem Crowe, „Ali” z Willem Smithem, czy „Fighter” z Markiem Wahlbergiem i Christianem Bale’em, trudno nie dostrzec wpływu „Wściekłego byka”. Kadrowanie walk z akcentem na dynamizm i realizm, pokazywanie kontekstu życia prywatnego sportowców i jego wpływu na wyniki sportowe, problemy prześladujące pięściarzy – to tropy, które przewijają się w wymienionych tytułach. Boks to temat, który w kinie często przynosi mocne historie, nie zawsze skorelowane tylko i wyłącznie z samymi wyczynami zawodników. Tak jak „Huragan” Normana Jewisona z Denzelem Washingtonem w roli głównej, który to film tylko częściowo dotykał tematu kariery bokserskiej tytułowego bohatera. W istocie był opowieścią o walce o sprawiedliwość i więziennym pamiętnikiem.
Filmem, który w sposób niezwykle wyrazisty odszedł od klasycznych schematów kina sportowego, było „Za wszelką cenę” Clinta Eastwooda z 2004 roku. Opowieść o zmagającej się z życiem kobiecie (Hilary Swank) trenującej boks pod okiem starego trenera (Eastwood) mogła być kolejną sztampową historią o wielkim triumfie. Jednak reżyser zmylił widzów, tworząc jedynie złudne wrażenie, że oto rysuje się przed ich oczami kolejny ograny schemat. Bohaterka po rozpoczęciu swej drogi i wygraniu kilku walk ulega poważnej kontuzji, jest sparaliżowana. A opowieść zmienia się z dramatu sportowego w dramat iście egzystencjalny – zadający trudne pytania o życie i moment jego końca.
Czarne konie, głębokie historie i polityka
W świecie filmów sportowych dostrzec można wiele tytułów nieoczywistych, które jednak dzięki pewnym walorom wyróżniają się na tle innych. Takim, mocno niedocenianym, tytułem jest film „Najlepsi z najlepszych” z 1989 roku. Produkcja z jednej strony odbierana przez wielu jako synonim ery VHS – kojarzona jako prosty film karate. W istocie jednak film z Erikiem Robertsem i Jamesem Earlem Jonesem sięgał nieco głębiej, pokazując, jak integralną i istotną częścią życia może być sport. Jak może stanowić o wartości jednostki. Te właśnie tematy zawierały się w historiach zawodników taekwondo przygotowujących się do meczu z reprezentacją Korei Południowej. Film także w unikatowy sposób wychodził naprzeciw typowej konwencji ostatecznego triumfu, oferując zupełnie odmienne podejście do finałowej rozgrywki. Produkcja klimatyczna i wyjątkowa. Inna rzecz, że w kolejnych częściach sportowy dramat ustąpił miejsca banalnemu kinu akcji.
Gdy mowa o filmach, w których sport staje się jedynie pretekstem do ukazania tematów wyższego rzędu, związanych choćby z kondycją jednostki i egzystencjalnymi problemami, na myśl przychodzi także „Wielki błękit” Luca Bessona, w którym role główne odegrali Jean-Marc Barr i Jean Reno. Opowieść o dwóch nurkach rywalizujących w zawodach w nurkowaniu bez butli w istocie stanowiła traktat na temat nieprzystosowania człowieka do społeczeństwa, na temat nieokiełznanej potrzeby ucieczki ku naturze. Sportowe wyczyny były jedynie punktem wyjścia, tłem. Podobnie nagrodzone Oscarem dla najlepszego filmu „Rydwany ognia” z 1981 roku. Opowieść o brytyjskich biegaczach startujących na igrzyskach w 1924 roku była spojrzeniem na różnorodne motywacje kryjące się za karierą sportową. Te mogą dotyczyć tak pragnienia sławy jak i walki ku chwale bożej. Film przedstawiał subtelny portret atletów, a reżyser Hugh Hudson spoglądał głęboko w sens idei olimpijskiej.
Ideę olimpijską i ideę sportu w ogóle kinematografia lubiła wykorzystywać wielokrotnie. Wspominaliśmy tu już choćby o „Cudzie w Lake Placid”. Ale są i ciemne karty historii spotkań X muzy ze sportem. Do takich bez wątpienia zalicza się film „Olimpiada” autorstwa Leni Riefenstahl opowiadający o igrzyskach w Berlinie w 1936 roku. Tytuł z jednej strony przełomowy z punktu widzenia techniki filmowej. Zastosowano w nim bowiem dynamiczne zdjęcia, niezwykle kreatywnie wykorzystano asynchroniczny montaż, czy uzyskiwano plastyczność obrazów dzięki wysokiemu kontrastowi. Dość powiedzieć, że mimo skrajnie propagandowego wydźwięku tytułu wiele mediów i komentatorów doceniało kunszt techniczny Riefenstahl. „Daily Telegraph” zauważał nawet, że „Olimpiada” była technicznie jeszcze bardziej olśniewająca niż „Triumf woli”, czyli najsłynniejszy propagandowy produkt Leni. Ukazanie piękna ludzkiego ciała i potęgi zmagań było estetycznie wymowne. A moralnie? Sama reżyserka utrzymywała, że „chodziło jej jedynie o stworzenie dokumentu” (twierdziła tak i przy innych okazjach). A jak było naprawdę, świat widział.
Sportowe dokumenty
A skoro już o dokumencie sportowym mowa, nie sposób nie wspomnieć tu kilku filmów, które w ostatnich latach fascynowały widzów. I, dodajmy, są to dokumenty treściowo zupełnie odbiegające od propagandy. Na szczególne uznanie w kategorii sportowych (i nie tylko sportowych) dokumentalistów zasługuje Asif Kapadia. Brytyjski twórca zasłynął szczególnie trzema filmami. Pierwszy z nich, „Amy”, to biografia zmarłej przedwcześnie wokalistki Amy Winehouse. Za ten film Kapadia otrzymał Oscara za najlepszy dokument. Dwa kolejne to już tytuły sportowe – „Senna”, który opowiadał o Ayrtonie Sennie, słynnym brazylijskim mistrzu Formuły 1 oraz „Diego”, czyli filmowa biografia Maradony. Wszystkie wymienione tytuły łączyło jedno – zamiast korzystać z ogranej dokumentalnej konwencji „gadających głów” podchodziły do prezentacji tematyki w nieco mniej szablonowy sposób.
Zarówno „Amy”, „Senna” jak i „Diego” to filmy zmontowane tylko i wyłącznie z materiałów archiwalnych. Nie ma w nich ani minuty ustawionego dialogu, ani jednej zainscenizowanej sceny. A jednak materiały zebrane przez Kapadię każdorazowo układają się w niezwykle realistycznie wyglądającą naturalną fabułę. Widz ma wrażenie, że oto ogląda niemal film fabularny, tyle że stworzony z elementów realnych. I tak oto w przypadku „Diego” produkcja rozpoczyna się od wideo pokazujących przejście argentyńskiego piłkarza do Napoli, następnie widz otrzymuje potężną dawkę obrazków neapolitańskich, z alkoholem, narkotykami i mafią w tle, a wreszcie całość kończy się nagraniami starego i zniedołężniałego Diego. Rzecz mocna, trzymająca w napięciu, odznaczająca się znakomitym tempem.
Osiągnięciem niejako podobnym, które zyskało wielką popularność w niedawnych latach, był serial dokumentalny „The Last Dance” opowiadający o ostatnim sezonie wielkiej drużyny Chicago Bulls. W tym przypadku gadające głowy co prawda występowały, ale za to jakie! Michael Jordan, Scottie Pippen, Dennis Rodman i inni. Każdy odcinek odsłaniał inny rozdział historii Bulls i NBA w ogólności. Każdy scenariuszowo i montażowo poprowadzony był w taki sposób, że przypominał rasowy dramat, pełen energii, konfliktów i zwrotów akcji. Unikatowe pod względem realizacji wejrzenie w świat NBA.
Za kulisami wielkich aren
Są filmy, które koncentrują się na pokazaniu zmagań sportowców i ich drogi do zwycięstwa. Są też takie, których twórcy stawiają sobie zupełnie inny cel – zajrzenie za kulisy, przekonanie się, jakie dramaty rozgrywają się poza blaskiem fleszy. I niejednokrotnie to są właśnie jedne z najlepszych tytułów w gatunku kina sportowego. Dwie prawdziwe perły wyszły spod ręki Bennetta Millera, reżysera, którego aktywność nie jest bardzo często, ale gdy już się pojawia, efekty są znakomite. To on stworzył znakomity dramat biograficzny „Capote”, za który Philip Seymour Hoffman otrzymał Oscara. To właśnie on stworzył także wyjątkowe „Moneyball”, które pokazało świat baseballu w sposób bardzo, bardzo odległy od tego, co widzowie znali choćby z „Ich własnej ligi”. Głównym bohaterem był tu Billy Beane (grany przez Brada Pitta), manager jednego z zespołów z amerykańskiej ligi. Mierząc się z problemami kadrowymi, wpadł na pionierski pomysł wykorzystania analizy statystycznej w formowaniu zespołu. Film oparty na prawdziwych wydarzeniach mimo niepozornego tematu okazał się bardzo gęstym dramatem, który pokazywał wejście sportu w nową erę – erę cyfryzacji nieuchronnie wkradającej się w różne dziedziny życia. Nie chcesz się jej poddać? Twoja sprawa, ale wiedz, że będziesz stratny. W tym obrazie Miller umiejętnie pokazał zmieniającą się rzeczywistość i ludzi, którzy próbują się do niej przystosować.
Na ludziach i ich emocjach skupiał się w dramacie „Foxcatcher” ze Steve’em Carellem, Channingiem Tatumem i Markiem Ruffalo. Ci dwaj ostatni wcielili się w role braci Schultzów – amerykańskich zapaśników przygotowujących się do igrzysk. Z kolei Carell zagrał Jona du Ponta, ekscentrycznego milionera, który stał się mecenasem zapaśników. Był przy tym… niezmiernie dziwny, jakby oderwany od rzeczywistości, owładnięty obsesją na punkcie zapasów i swych podopiecznych. Powiedzieć, że zrodziło to relację toksyczną, to nic nie powiedzieć. Miller w swym filmie (po raz kolejny opartym w dużej mierze na autentycznej historii) zaglądał niejako przypadkowo, chyłkiem, za mury sali treningowej. Z pietyzmem oddawał choreografię zapaśniczych pojedynków, ale przede wszystkim wnikliwie przyglądał się psychologii postaci i napiętej relacji między nimi. Film sportowy? Mało powiedziane. Gęsty i niedający się zapomnieć psychologiczny dramat.
Na psychologii postaci skupiał się także film „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” (polskie tłumaczenie nieco zabiło moc pierwotnego, krótszego tytułu). W filmie Craiga Gillespiego Margot Robbie wcieliła się w postać jednej z najbardziej kontrowersyjnych sportsmenek przełomu wieków – Tonyi Harding. Zawodniczka, choć w swej karierze zdobyła srebro mistrzostw świata w łyżwiarstwie figurowym, jednak przede wszystkim została zapamiętana jako bohaterka i inicjatorka gigantycznego skandalu. Za jej namową jej partner zaatakował jej rywalkę, Nancy Kerrigan, łamiąc jej nogę, tuż przed igrzyskami w Lillehammer. To wydarzenie stanowiło jednak kulminację lat psychicznych tortur, niespełnionych ambicji i chorych relacji z matką. To wszystko było udziałem Harding. Film bardziej o cierpieniu niż o samym sporcie.
Polska ligowa szarzyzna
Jak zwykle przy okazji spojrzenia na głębie filmowych gatunków pojawia się pytanie o status rodzimej kinematografii. I niestety jak to często bywa, także w tym przypadku nie mamy wielu powodów do zadowolenia. Z jednej strony sport w filmie polskim pojawia się raz po raz, dając czasem gorsze, czasem lepsze rezultaty. Zarazem trudno nie odnieść wrażenia, że w przypadku tego tematu nad Wisłą tkwi wielki niewykorzystany potencjał.
Historii wartych sfilmowania w polskim sporcie znaleźlibyśmy bez liku. Andrzej Iwan i jego tragiczna historia opisana znakomicie w „Spalonym”. Niespełnione ambicje Andrzeja Gołoty. Historie polskich żużlowców niejednokrotnie kończące się wypadkami, czy samobójstwami… Aż roi się od mocnych tematów, niemal samoistnie układających się w scenariusz filmowy. A jednak rzadko się zdarza, by ktoś w kreatywny sposób po nie sięgnął. Nieliczne wyjątki to „Aria dla atlety” Filipa Bajona z 1979 roku (opowieść o znajdującym się u schyłku swej drogi zapaśniku wspominającym dawne wielkie chwile), „Najlepszy” Łukasza Palkowskiego z 2017 roku (historia narkomana, który wydobywa się z nałogu dzięki pasji do triathlonu), czy też „Jutro Meksyk” Aleksandra Ścibora-Rylskiego z 1965 roku – opowieść o zdyskwalifikowanym trenerze skoków, który odnajduje niespodziewanie wielki talent na prowincji. Przykładów godnych i zacnych trzeba niestety szukać, jak widać, w bardzo odległych punktach czasowych…
Czemu? Czy polskie kino nie dostrzega potencjału w sporcie? Czy brakuje pomysłów realizacyjnych, bądź idei, które ktoś zechciałby przerobić na scenariusz? W przypadku tego gatunku wydaje się to nader dziwne. Akurat solidne dramaty tworzyć potrafimy, co regularnie udowadniają nasi filmowcy. A realizacyjnie stworzenie dobrego filmu sportowego wcale nie musi wymagać wielkich nakładów i skomplikowanych koncepcji. Co pokazał choćby Bennett Miller. Czy kiedyś doczekamy się polskiego „Moneyball”, albo „Foxcatchera”? Cóż, dopóki piłka w grze…