Rezygnacja. Tak swoją najnowszą powieść powinien zatytułować Michel Houellebecq. Oto idą czasy triumfu azjatyckiego „odłączenia”, zdaje się pisać, od europejskiej drogi ku „przekroczeniu” siebie oraz tego smutnego padołu, na którym przyszło nam żyć i umierać w krwawych, bezsensownych zamachach w imieniu spadków ceny mleka albo Allaha.
Historia Serotoniny jest prosta. Urzędnik średniego szczebla ministerstwa rolnictwa postanawia ukryć się przed światem, a następnie całkowicie zniknąć, „zrezygnować”: Czy potrafiłbym być generalnie szczęśliwy? – zastanawia się narrator. I sam odpowiada: Lepiej w ogóle takich pytań sobie nie zadawać. Florent-Claude, Bohater powieści, zrywa wszystkie kontakty ze znajomymi i wychodzi z domu bez zapowiedzi, odkrywszy, że jego japońska konkubina Yuzu lubuje się w orgietkach z psami… Pierwszy etap ucieczki wiedzie przez pokój hotelowy, gdzie miesiącami żywi się puszkami z sąsiedniego hipermarketu, doprawiając się winem i antydepresantami. Następnie postanawia odwiedzić dawnych przyjaciół ze studiów rolniczych oraz miłości swojego życia. Spotyka podstarzałe i otyłe kobiety, które przegrały życie sentymentalnie, seksualnie i finansowo, oraz facetów wyssanych do nitki pracą. Makabrycznie kończą się odwiedziny u jednego z nich: ginie na barykadzie podczas rolniczych protestów. Nie oni ten strój wybierali, a już na pewno nie oni go uszyli…
Po dawnych przyjaźniach przeszedł wszytko wyrównujący pług czasu, zauważa narrator. Bohaterowie nie potrafili dostosować się do pędzącego świata. U Houellebecqa wszystko jest podszyte nastrojem doskonale zakamuflowanej nienawiści oraz jawnym dowcipem. Dostaje się między innymi ekologicznej manii naszych czasów: Nienawidziłem Paryża – mówi Florent-Claude – tego miasta wypełnionego burżujami eko-odpowiedzialnymi […]. Jeździłem jeepem z silnikiem diesla; niewiele udało mi się osiągnąć w życiu, przyczyniłem się jednak do zagłady świata. Koncentraty brzydactwa, tandety i ponuractwa doczesnej cywilizacji zachodniej pisarz konfrontuje z czystością prostytutek: Spotykałem wiele kurew, zarówno gdy byłem sam, jak i wtedy, gdy dzieliłem życie z innym kobietami, i muszę przyznać, że Yuzu brakowało podstawowej cechy tego pięknego zawodu: hojności. Kurwa nie wybiera swoich klientów, to podstawa, aksjomat, obdarowuje przyjemnością każdego, bez rozróżnień, i to stanowi o jej wielkości.
Dla Houellebecqa, jak wcześniej dla Schopenhauera, świat jest zły nie tylko w aktualnym kształcie, lecz z samej swojej istoty. Pod tym względem czas jest wobec niego bezsilny: lepszym nigdy nie był i nie będzie. A wina świata polega na samym istnieniu. Istnienie jest synonimem cierpienia. W takich realiach człowiek obcuje z własną śmiercią nieustannie, mimo że fizycznie nic jej nie zapowiada. Choćby był najszczęśliwszy i najpotężniejszy, lęk przed śmiercią nigdy go nie opuszcza: Moje dni mijały z coraz to większym i bolesnym brakiem namacalnych wydarzeń, które nadawałyby sens istnieniu – mówi w pokoju hotelowym Florent-Claude. W ostatniej książce Houellebecqa nie dzieje się właściwie nic, a gdzieś na marginesie pustych kartek plączą się przemyślenia o antropologicznych przekształceniach świata zachodniego. Choćby o kryzysie męskości, gdy bohater rezygnuje z oświadczyn miłości swojego życia, Camille. Lakonicznie stwierdza: byłem „moderne”, i zarówno dla mnie i mi współczesnych kariera zawodowa kobiet powinna być przede wszystkim szanowana, to było absolutnym priorytetem, przekroczeniem barbarii, wyjściem ze średniowiecza.
Wystarczy przeczytać pierwszą powieść Houellebecqa, Poszerzenie pola walki; reszta okazuje się wariacją na ten sam temat. Cząstki elementarne grzebały córki i synów francuskiego „maja ‘68”, Możliwość wyspy zapowiadała nastanie transhumanizmu, a Uległość wieszczyła nastanie francuskiego szariatu w wersji, by tak rzec, łagodnej. Serotonina grzebie samego Houellebecqa, albowiem jest książką nudną, bez polotu, podejrzewam nawet, że francuski pisarz spłodził ją jedynie ze względu na wydawnicze zobowiązania… Oczywiście autora nadal cechuje wyostrzone „socjologiczne ucho”, powieść przewiduje bowiem – w jakieś mierze, rzecz jasna – kryzys „żółtych kamizelek”. Znajdują się tam choćby portrety rolników, którzy nie potrafiąc poradzić sobie z konkurencją globalnych graczy, szykują strajk, a nawet popełniają samobójstwo. Ale to protesty pełne rezygnacji, pozbawione wiary, że świat można uchować od logiki bezdusznej liberalizacji. Prowincja wrze co prawda, ale bez przekonania; rolnicy piją calvados i palą marihuanę w przestronnych zamkach Normandii, zadłużają się, parcelują swoje włości i sprzedają je po trochu, aby przeżyć kolejny dzień. Ich bunt jest buntem spóźnionym, są przeświadczeni o bezużyteczności oporu wobec wielkich korporacji. Żyją na paliatywach…