Marek Budajczak: Edukacja domowa. Jak to drzewiej bywało

Edukacja domowa w mojej rodzinie wyrosła, jak z drobnych ziaren, z kilku zaledwie konkretnych inspiracji, które znalazły podatny dla siebie grunt we wcześniejszych naszych przed i rodzinnych decyzjach.

Tytułowa introdukcja do niniejszego „świadectwa” sugerować by mogła, że, odległe już nieco w czasie (boć to początek lat 90. XX wieku), początki współczesnej polskiej edukacji domowej zachodziły w warunkach archaicznych – możecie w to nie uwierzyć, ale nie było jeszcze wtedy w Polsce Internetu (sic!) – tak odmiennych zatem od tego, z czym mierzyć się muszą i z czego korzystać mogą rodzice dziś, że mogą być z obecnymi czasy niemożliwe do porównania. Tak naprawdę jednak, każdorazowo, w przypadku każdej kolejnej rodziny realizującej ten „tryb” edukacji, jest to unikalny splot najbliższych członkom tej rodziny, tak satysfakcjonujących, jak i uciążliwych, okoliczności, dla którego to kompleksu historyczna faza go obejmująca ma stosunkowo niewielkie znaczenie.

Ziarna

Edukacja domowa w mojej rodzinie wyrosła, jak z drobnych ziaren, z kilku zaledwie konkretnych inspiracji, które znalazły podatny dla siebie grunt we wcześniejszych naszych przed i rodzinnych decyzjach, a przede wszystkim w doświadczeniach z nich płynących, rozwijając się w „cieplarnianych” warunkach, „podgrzewanych” przez naszą wspólną nadzieję, iż kompetencje, jakimi podówczas dysponowaliśmy, pozwolą nam ów zamysł skutecznie zrealizować (przyszłego „ziąbu” na zewnątrz naszej „szklarni” naiwnie nie uwzględnialiśmy – ściśle mówiąc, to było moje upośledzenie, bo moja żona, Iza, intuicyjnie groźbę tego „mrozu” wyczuwała).

Zasadniczo wszystko (choć nie edukacja domowa sensu stricto) zaczęło się w 1986 roku, w którym miała urodzić się nasza córka, Emilia, kiedy to zgodnie przesądziliśmy sprawę co do tego, że nasza rodzina będzie realizować model „tradycyjny”. Choć byliśmy też liberałami w różnych zakresach myślenia o świecie (uchował nas Bóg, byśmy nie zostali ideowymi czy cynicznymi „realnymi socjalistami”), krytycznymi w tym o nim myśleniu, to jednak co do sposobu wspólnego życia konserwatywnie uznaliśmy, iż jedno z nas będzie chodzić na „polowania” do społecznego „lasu”, by coś z niego przywlec dla rodziny, a drugie zajmie się domem i dziećmi. Ominęła nas szczęśliwie tacierzyńska katastrofa, ponieważ to piszący te słowa chadzał do „lasa” (z marnymi skądinąd efektami), a mama „była” stale z dziećmi i w domu! Zrezygnowaliśmy z drugiej pensji zupełnie świadomie, dla kultywowania wartości rodziny, żyć trzeba było jednak wskutek tego nader skromnie. „Coś” wszelako za „COŚ”!

Edukacyjne aranżacje

Półtora roku później urodził się nasz syn, Paweł. Wszystkich (wobec ewidentnej plenności rodzin edukacji domowej to trochę wstyd!) mieliśmy więc już w domu!

Od samego początku staraliśmy się, nie nazywając tych „aranżacji” edukacyjnych sposobności edukacją domową, stwarzać naszym dzieciom różnorakie okazje do poznawania i przeżywania świata (także „zaświatów”, bo socjalizacja religijna miała w naszym życiu swój ważny udział). Oczywiście staraliśmy się w tych wysiłkach poza siermiężne warunki naszej materialnej kondycji, prowincjonalnego (choć porządnego, bo wielkopolskiego) Ponieca, gdzie potąd mieszkamy, i ogólnie poza kryzysowe realia „ludowej”, chylącej się do upadku, a potem trudnej w swych początkach „kapitalistycznej” Polski, wykraczać. Ludzki duch, na szczęście (czasami bywa, niestety, z tego kłopot), jest wolny i wzlata, kędy chce! A już na pewno, i nawet wówczas, może sięgać do tekstów, dźwięków i obrazów, jakie sobie wybierze. Polskie biblioteki i księgarnie, tak za czasów „komuny”, jak i w początkowych latach „wolności”, nie były wcale w swoich kulturowych zasobach „jałowe” czy płytkie. Od początku towarzyszyła naszemu rodzinnemu życiu klasyka „narodowa” i „ogólnoludzka”, z wszystkich odmian sztuki. Przedszkole uznaliśmy zatem dla naszych dzieci za zbędne. To był pierwszy z przejawów naszej antyspołecznej, a co gorsza antypaństwowej, „rodzicielskiej pychy”!

W 1989 roku uznaliśmy wspólnie, że moje trzyletnie, po uzyskaniu magisterium z pedagogiki, rozstanie z poznańską Alma Mater, trzeba zakończyć i skorzystać z życzliwego zaproszenia pana Profesora J. Skrzypczaka do podjęcia pracy tamże. I tak zostałem, na nieszczęście dla wielu osób zajmujących się edukacją domową, i to z obu stron oświatowej barykady, pracownikiem dydaktyczno-naukowym w zakresie nauk pedagogicznych. Oprócz stosownych obowiązków (zajęcia akademickie, poszukiwania etyczne oraz estetyczne) równolegle realizowałem swoje pasje, do których m.in. należał koncept „optymalizacji programów kształcenia szkolnego w zakresie przedmiotów humanistycznych”. Wydawało mi się, w arogancji mojej młodości, że treści programowe tych „przedmiotów” można wiązać z sobą na sposoby odmienne od tych, jakie tradycyjnie wykorzystywano wtedy w szkole, na sposoby może bardziej logiczne, a stąd bardziej ekonomiczne co do czasu i wkładanego w ich opanowanie wysiłku, a także bardziej angażujące emocjonalnie i duchowo. Zyski czasowe i motywacyjne dzięki temu powstałe, jak mi się zdawało, mogły być „inwestowane” w rozwijanie osobistych zainteresowań dziecka, czego szkoła, wbrew publicznym deklaracjom, nie miała wówczas i nie ma obecnie ani czasu, ani ochoty realizować.

W domu? W Polsce?

W roku 1991, symbolicznie w tym samym roku, w którym przyjęto pierwszą pokomunistyczną ustawę o systemie oświaty, ukazało się u nas tłumaczenie niewielkiej książki Rolanda Meighana, brytyjskiego socjologa i pedagoga, pt. „Edukacja elastyczna”. Dwa lata później wyszła po polsku (w oryginale w 1986 r.) druga i znacznie obszerniejsza książka tegoż autora: „Socjologia edukacji”. W obu tych publikacjach, choć na doprawdy niewielu stronach, autor, który w ramach akcji promocyjnej drugiej książki został zaproszony do Polski, odwiedzając także poznański uniwersytet, mówi, a raczej wspomina, o „raczkującym” nawet w krajach anglosaskich „ruchu edukacji domowej”, bez podawania praktycznych o tej ostatniej szczegółów.

Czy w Polsce można by podjąć się tak szczególnego przedsięwzięcia, i to całą rodziną? – to pytanie poruszało coraz bardziej moją pedagogiczną wyobraźnię i, już wcześniej nonkonformistycznego, ducha. Zacząłem tym pomysłem dręczyć „domową”, by nie rzec z feministyczna: „udomowioną”, Żonę i Matkę. Namolność nie wydaje mi się prawdziwie moją cechą (wadą), ale bodaj ją w tym zakresie przejawiałem (Żona wspomina – sam szczęśliwie tego nie pamiętam – że to były liczne, kolejne ataki/inwazje perswazji). Konsekwencją oswajania pozostałych członków rodziny z tym dziwnym pojęciem stała się ich stopniowa dlań akceptacja.

Jako nieobeznany z polskim prawem oświatowym (i podówczas pozbawiony kompetencji co do samoedukacji w tym względzie) obywatel, „urzędnikobojnie” udałem się jesienią 1994 roku do ówczesnego wojewódzkiego Kuratorium Oświaty w Lesznie, a pokornie doczekawszy się audiencji u wicekuratora, usłyszałem odeń znamienne słowa: „Nie możemy pozwolić, by pan skrzywdził te dzieci”! Stwierdził jednak dalej łaskawie, że gdyby udało mi się znaleźć w kraju jakiś precedens, bo stosownych przepisów prawa w tym względzie brak, to wówczas byłoby to dlań podstawą do ponownego rozważenia całej tej sprawy. To skromne, jednostkowe przecież co do charakteru, zapytanie obywatela rodzica odbiło się chyba jednak, o czym jeszcze wspomnimy, pewnym echem na salonach ministerialnych władz oświatowych.

Parę miesięcy później, po bezskutecznych poszukiwaniach rzeczonego precedensu, w trakcie których okazało się, że pomysłu tego chwytali się do owego momentu (dane były zdecydowanie skąpe) i zawsze nielegalnie „mało poczytalni” rodzice, którym sądy „musiały” w konsekwencji ograniczać lub odbierać prawa rodzicielskie, otrzymaliśmy dzięki życzliwości znajomego profesora, a ściślej jego małżonki, pracującej w ościennym kuratorium, kopię, dziś już wycofanego, okólnika (o sygnaturze: DKO-430-4/93/JB), wydanego przez MEN w 1993 r., w sprawie warunków… spełniania obowiązku szkolnego poza szkołą. A więc jednak przepisy takie istniały?! Nie wiedziano o nich w Lesznie, czy z premedytacją przemilczano je wobec mnie? Obie wersje są potąd prawdopodobne. Jeśli bowiem strażniczka oświatowego ładu, minister edukacji z rządu SLD, o edukacji domowej nic nie wiedziała (zdradziła się z tą niekompetencją przed dziennikarką „Gazety Wyborczej”), to i w niektórych kuratoriach mogli o „tym” nic nie wiedzieć. Jednak przynajmniej dwa fakty wydają się nakazywać tu podejrzliwość.

We władzy okólnika

Oto bowiem wspomniany ministerialny okólnik (jak i inne akty prawa oświatowego wewnętrznie niespójny i, co gorsza, sprzeczny też z aktami prawa wyższych rzędów) oparty został na zapisach ustawy, podstawowego aktu prawa oświatowego, a ten przecież obowiązując już wówczas od trzech lat, jako zawodowo fundamentalny, musiał być znany ówczesnym urzędnikom oświatowym. Ustawa ta zaś zalegalizowała edukację domową już w 1991 roku! Po wtóre, znamienne jest i to („Przipadek?!” – wedle ujęcia Kabaretu Moralnego Niepokoju), iż wkrótce po mojej wizycie w kuratorium (na Górnym zaś Śląsku w podobnej sprawie i w podobnym mniej więcej czasie zwracała się do oświatowych władz inna rodzina) „strategiczni” urzędnicy MEN rozpoczęli starania w kierunku nowelizacji wskazywanej ustawy, zmian „także” w odniesieniu do „domowego nauczania”. Optymalizacja prawa w ich pojęciu, prezentowana naszym parlamentarzystom z adekwatnej komisji przez ówczesną panią wiceminister, miała zwiększyć stopień oświatowego ładu poprzez… zwiększenie poziomu kontroli władz nad (buntowniczymi – epitet oczywiście zmilczany) rodzinami domowej edukacji. Tę „koncepcję” skutecznie wdrożono w nowelizacji z 1995 roku, przez wprowadzenie do obowiązujących wcześniej, stosunkowo liberalnych przepisów, szeregu utrudniających realizację tej formy edukacji ograniczeń!

Dla nas, jako rodziny, ważne było jednak to, że nasze ewentualne przedsięwzięcie ma prawne podstawy dla swego zaistnienia. Ewentualne, ponieważ w „sprawie” tej swojej ostatecznej akceptacji nie wyraziły jeszcze nasze dzieci. Syn (absolwent I klasy szkoły podstawowej) od początku była „za”, córka (po klasie II) przez kilka dni się wahała, by w końcu – bez naszej rodzicielskiej presji! – przystąpić do rodzinnego projektu.

Skoro w świetle przepisów okazało się, iż kuratorium nie ma w tej sprawie „nic do gadania”, przygotowaliśmy rodzinnie własny program edukacji, wykraczający znacznie poza wymagania systemu oświaty, i dołączyliśmy go do formalnego rodzicielskiego wniosku o „zezwolenie na spełnianie obowiązku szkolnego poza szkołą” przez oboje naszych dzieci, jaki złożyliśmy latem 1995 roku na ręce dyrektora, jedynej w Poniecu, szkoły podstawowej.

I tak, z dniem 1 września 1995 roku oficjalnie i realnie zaczęła się nasza edukacja domowa, której „przygody” (niektóre tylko groteskowe, inne zdecydowanie opresywne, ze skutkami – tak psychicznymi, jak i społecznymi oraz zdrowotnymi – dręczącymi nas po dziś dzień) opisywaliśmy przez lata w różnych miejscach. Szkoda na nie czasu oraz frondowego „atłasu”!

Warto jedynie dodać, iż nasza „awanturniczość”, nasze sądowe „walki” z kluczowymi dla nas reprezentantami systemu oświaty, z różnych jego poziomów, nie mogły mieć nic wspólnego ze zmianami przepisów, odnoszących się do edukacji domowej, co sugerują niektórzy komentatorzy ze środowiska edukacji domowej, bo owe obstrukcyjne zmiany przegłosowywano w Sejmie już latem 1995 roku, a my pierwsze swoje awantury wszczęliśmy dopiero w 1997 roku.

Zmagania z systemem

Skądinąd większa część spośród upublicznianych przez nas w mediach i kierowanych do takich instancji społecznych, jak Rzecznik Praw Obywatelskich czy Rzecznik Praw Dziecka, interwencji poświęcona była generalnemu kontestowaniu niesprawiedliwych rozwiązań prawnych, jakie przyjęto w naszym kraju względem rodzin edukacji domowej.

Niezależnie od naszych rodzinnych prawno-sądowych zmagań z systemem oświaty prowadziliśmy powszednią i świąteczną (w domowej edukacji to oczywista jakość) edukację domową, nauczając nasze dzieci, a jednocześnie ucząc się wraz z nimi. Działalność nauczycielską stopniowo ograniczaliśmy co do zakresu, ponieważ w miarę dojrzewania dzieci stawały się (wszystkie dzieci stają się takimi) w coraz większym stopniu zdolne do samokształcenia.

„Technologia” naszego działania większego znaczenia tu nie miała. Była ona określana przez nasze ówczesne rozpoznania co do kondycji ludzkiej„w ogóle”, co do „polskiej kondycji” i przez naszą rodzicielską wiedzę o specyficznej kondycji każdego z naszych dzieci z osobna, a także determinowana przez istniejące w owym czasie okazje do respektowania owych uwarunkowań, z których nie eliminowaliśmy żadnej, poza tymi, które mogłyby naruszać fundamentalne zasady moralności.

Warto może jedynie wspomnieć o naszej świadomej aktywności (sami jako rodzice czytaliśmy sporo) i animacji czytelniczej – wprost „demoralizowaliśmy” nasze dzieci w tym względzie. Prawdziwymi, poznawczymi „sezamami” były dla nas liczne publiczne biblioteki – należące do grona niewielu jednoznacznie pozytywnych, kulturowych dobrodziejstw życia społecznego, z których zasobów często korzystaliśmy, oraz rozbudowywana stopniowo, a także z premedytacją, „biblioteczka rodzinna”. Kłopot zachodził jedynie wtedy, gdy w naszym książkowym „skarbcu” miał pojawić się jeden jedyny egzemplarz nowej książki, a „na gwałt” pragnących jej przeczytania, z gotowością do podjęcia nawet „akcji zbrojnej” w celu jej zdobycia, było jednocześnie oboje dzieci (rodzice mogli poczekać)! Jakie było rozwiązanie? Trzeba nam było znajdować porównywalny do tego „upragnionego” tytuł i każdorazowo dokonywać „podwójnego” zakupu książkowego, dla jednoczesnego ukontentowania obojga młodocianych książkożerców.

Tak to właśnie drzewiej bywało, w czasoprzestrzeni, do której stosuje się klasyczna już dziś formuła: „Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… nie posiadającej dostępu do internetu”.

Między sądem a rodziną

Każde „drzewiej”, a więc każda przeszłość rodzi jednakowoż różne konsekwencje dla osób w niej „uczestniczących”. Nasza rodzinna edukacyjna przeszłość, niezależnie od wzmiankowanych wyżej szkód, uznanych wiele razy przez Naczelny Sąd Administracyjny i jego wojewódzkie agendy, a nigdy i w żadnym stopniu niezadośćuczynionych przez oświatowych funkcjonariuszy, przyniosła nam wiele konstruktywnych efektów.

Nasze dorosłe już dzieci, pomimo braku formalnego polskiego potwierdzenia swoich kompetencji, realizują swoje pasje oraz – o ironio! (przecież dzieci edukacji domowej zagrożone są egocentryzmem i izolacją!) – angażują się w działania na rzecz innych ludzi.

I tak, Emilia naucza dzieci w różnym wieku języka angielskiego (nierzadko korygując, ujawniające się u nich, defekty nauki tego języka w szkole). Prowadzi też wolontariacko edukację wprowadzającą dzieci w tradycyjny „kanon kulturowy”, pokazując im główne odmiany i gatunki sztuki poprzez wybitne ich „dzieła”, prezentując najważniejsze postaci i maksymy filozofii, jak również różne języki naturalne i kody znakowe, jak np. język migowy. Łączy kulturę „wysoką” z powszednią estetyką i „savoir-vivrem”. Tego szkoła, ze swej strony, jakoś nie czyni. Możnaby rzec, że córka nasza stara się spełniać wymagania stawiane w przeszłości guwernantkom „z prawdziwego zdarzenia”. Jest też – via Skype – prawdziwą „e-guwernantką”.

Nasz syn, Paweł, sam formalnie, według reguł polskiej oświaty, „niedokształcony” i „niezsocjalizowany”, jako „pedagog ulicy” opiekuje się, wspiera moralnie (będąc dla nich mężem zaufania i autorytetem) oraz pomaga edukacyjnie dzieciom, którym nie potrafią pomóc ani rodzice, ani szkolni funkcjonariusze. Jako wolontariusz pracuje z dziećmi i młodzieżą z ośrodków salezjańskich, odwdzięczając się może w ten sposób za dobro, którego od księży salezjanów sam doświadczył. Stara się być solidnym studentem pedagogiki, by móc dysponować formalnymi uprawnieniami do wychowywania „młodocianych”, a równocześnie prowadzi własne zespoły muzyczne.

My zaś sami, bezużyteczni już jako nauczyciele własnych dzieci, pomagamy uczyć się różnych rzeczy dzieciom naszych sąsiadów i samym sąsiadom, prowadzimy też działalność promocyjną na rzecz edukacji domowej w Polsce, a także poradniczą i interwencyjną na rzecz licznych rodzin tę formę kształcenia uprawiających.

W ten oto sposób nasza rodzinna, dość monolityczna, przeszłość kształtuje naszą zdywersyfikowaną (inni powiedzieliby: dywersancką – względem publicznej oświaty) co do kierunków działania „rodzinną współczesność”. Ω

Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux”, nr 68.