Marnotrawny Jerry wraca do domu Ojca

Czy jeśli całe życie gra się rock’n’rolla, można trafić do nieba? Czy wirując w otchłaniach show biznesu da się jednocześnie gorliwie trzymać zasad swojej religii? Wino, kobiety i śpiew zdeterminowały życie Jerry’ego Lee Lewisa, który w młodości przekraczał wszystkie granice. Dzisiaj błogosławi każdy posiłek przed jedzeniem. Nie toleruje przekleństw. Modli się o niebo. Mimo że w młodości muzyka uwiodła jego serce, całe życie powtarzał, że to nie on rozdaje karty.

Jerry Lee Lewis zawsze twierdził, że muzyka pochodzi od Boga. Mimo że w życiu jak twierdzi – popełnił wszystkie grzechy – zawsze miał świadomość swojego religijnego backgroundu, który kształtował go od najmłodszych lat. To właśnie religia pozwoliła mu odkryć wciągający świat bluesa i rock and rolla, któremu zaprzedał swoją duszę. Jeśli ten świat na dzień dobry oferuje ci raj na ziemi i ucieleśnienie najskrytszych marzeń, to jaki sens ma wiara w coś jeszcze lepszego?

Lewis zmienił oblicze muzyki lat pięćdziesiątych – łącząc elementy boogie-woogie, R&B, gospel i country stworzył świeże brzmienie, z którego później przez dekady czerpało wielu artystów. To właśnie w kościele zielonoświątkowców pierwszy raz usłyszał gospel, który na zawsze odmienił jego życie. Wiele lat później mówił, że muzyka zawsze była najważniejsza na świecie – dużo ważniejsza nawet od kobiet. Zawsze żył na pełnym gazie i nie przejmował się wynikającymi z tego konsekwencjami.

Lewis udowodnił, że w graniu rocka pianino może być równie pociągającym instrumentem, może nawet bardziej niż gitara. Gdy zasiadał przed fortepianem, w grę angażował się całym ciałem: „Scena była dla Lewisa swoistym laboratorium, a on sam szalonym naukowcem”.

Jeszcze we wczesnym dzieciństwie wróżono mu wielki sukces. On sam wierzył, że jest stworzony do wyższych rzeczy. Grając na pianinie, przenosił się w świat iluzji – improwizując, mieszał ze sobą fragmenty piosenek, stylów, tworząc nowe aranżacje. Jego wariacje kipiały dzikością i szaleństwem – potrafił kopać instrument, stawać na nim, a czasem nawet go podpalać. To ludzie kochali najbardziej.

Miał na koncie skandale, cztery nieudane małżeństwa (w tym jedno z trzynastoletnią kuzynką, gdy on był już po pięćdziesiątce), rozbite samochody, przedawkowania narkotykowe i alkoholowe, wypadki, oskarżenia o bigamię i morderstwo, które zepsuły mu reputację.

Robiąc rozrachunek z przeszłością, wreszcie odnalazł boską drogę do wolności, choć całe życie wierzył, że to muzyka na ziemi jest kluczem do wyzwolenia. Dziś jest pogodzony z Bogiem. Daje ofiarę na kościół, a „wieczorem modli się, prosząc Boga, by przyjął jego duszę, gdy nadejdzie czas. Wie, że Duch Święty jest tak realny jak słup ognia. (…) Wie, że grzeszył w życiu nieustannie, i to ciężko. Ale jego Bóg jest Bogiem cudów i odkupienia. Inna rzecz, że do odkupienia tej duszy potrzebny będzie chyba cud”.

Wierzy, że piekło istnieje naprawdę. Najbardziej boi się, że już nigdy nie spotka się z tymi, których stracił na tym świecie. Twierdzi, że Bóg całe życie wyciągał go z nałogów i dźwigał go na ramionach, gdy muzyk w stanie upojeń alkoholowych nie mógł trafić na scenę.

Lewis nigdy nie odciął się od religijnych korzeni, które go ukształtowały. Wszystko co robił w życiu, filtrował przez pryzmat nauki kościoła, którą wpoili mu rodzice. Im częściej upadał, tym bardziej doceniał boską interwencję, która pomagała mu wracać na szczyt. Królował na nim przez siedem dekad. Dziś, pogodzony z własnym losem, świadomie schodzi z piedestału i oddaje wszystkie tytuły tego świata. Twierdzi, że teraz one nie mają już żadnego znaczenia.

Joanna Michalina Wal – redaktor „Frondy Lux”

Rick Bragg, Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016.