O prymasie Wyszyńskim i Powstaniu Warszawskim lubię myśleć zawsze na początku listopada. Jego stosunek do Powstania rzuca światło na Wszystkich Świętych i Zaduszki. A także na sens historii Polski.
To było latem 1944 roku, niedaleko Warszawy. W lesie leżała ranna łączniczka, powoli się wykrwawiała. Był więc rok ’44, a ksiądz, który natknął się na ranną łączniczkę, miał 43 lata. Był zatem jakby młodszy od czasu, w którym przyszło mu żyć. Młodszy niewiele, zaledwie o rok, wystarczająco mało, by dobrze rozumieć się z czasem, a zarazem na tyle dużo, by mieć więcej siły na mocowanie się z tym paskudnym wiekiem. Ksiądz wziął łączniczkę na ręce i dwie godziny niósł ją, aż dotarli tak do Lasek, gdzie był kapelanem.
Tym księdzem był Stefan Wyszyński, intelektualista, duszpasterz, przyszły prymas, człowiek jakby mocniejszy od czasu, w którym żył, być może właśnie dlatego, że zawsze pozostawał o rok młodszy.
O prymasie i powstaniu lubię myśleć zawsze na początku listopada. Wyszyński i jego stosunek do Powstania Warszawskiego rzucają zawsze światło na Wszystkich Świętych i Zaduszki. Takie nasze Dziady w bibliotece, z przesuwaniem fotela od regału o Wyszyńskim do regału o Powstaniu. W moim Żywcu zawsze odwiedzaliśmy dwa cmentarze. Kiedy nie mogę pojechać w rodzinne strony, pozostają mi dwa regały.
Owe dwa regały przypominają mi, że Wszystkich Świętych nie sprowadza się do ciepłej łuny unoszącej się nad cmentarzem, to nie jest tylko święto rodzinne, ale już u swego źródła przypomina nam o pierwszych świętych chrześcijaństwa, o męczennikach. Wszystkich Świętych było pierwotnie wspomnieniem męczenników.
Kiedy jednak chcę sięgnąć po coś i o Wyszyńskim, i o Powstaniu, to mam kłopot, bo jak coś o Wyszyńskim wychodzi, to dotyczy najczęściej lat jego prymasowania. Tak jest chociażby ze znakomitą biografią prymasa, którą napisała Ewa Czaczkowska. Co nieco o powstaniu jest w wydanej niedawno zbeletryzowanej książce autorstwa Pawła Zuchniewicza.
Tym razem jednak wolę sięgnąć po historyka i u historyka szukam powstańczych śladów przyszłego prymasa. A zatem historyk i to historyk z dużej litery, z charakterystycznym TW przed pseudonimem, dodajmy, jeden z kilku, który dopracował się takiego miana. Historyk Andrzej Micewski wydał w 1982 w Paryżu jedną z najciekawszych biografii wielkiego prymasa (Kardynał Wyszyński. Prymas i mąż stanu, Editions du Dialogue, Paryż 1982).
Chociaż nie miał dostępu do wielu dokumentów i pewnie brakowało mu dystansu, napisał znakomite świadectwo. Stylistyka tek książki zawsze przypominała mi stare dobre hagiografie, legendy o świętych, kwiatki i inne tego rodzaju pozycje. Nie chodzi o to, że pisana jest na kolanach, bo dobre żywoty nigdy tak nie powstają. Nie, chodzi raczej o drobiazgowe przywiązanie do pojedynczych relacji, do historii, opowiadań o spotkaniach, przytaczaniu sytuacyjnych powiedzeń – krótko mówiąc, to wszystko, co buduje obraz postaci.
Rozdzialik o okupacyjnych losach Wyszyńskiego jest pod tym względem wzorcowy, bo nie znajdziemy tu wielkiej analizy pod tytułem: „Przyszły prymas a wojna”, czy „Przyszły prymas a Powstanie”. Zamiast tego pokornie i skrupulatnie zebrane historie. Jedną przytoczyłem na początku, pokazuje nam ona, kim naprawdę był Stefan Wyszyński. Druga zaś z historii wytłumaczy zaś wszystko, co powinniśmy wiedzieć o Powstaniu i co powinniśmy zrozumieć we Wszystkich Świętych i w Zaduszki.
A zatem prymas Wyszyński stoi na niewielkim wzniesieniu i patrzy w stronę płonącej Warszawy. Silniejsze podmuchy wiatru przynoszą nie tylko zapach zgliszcz, ale także materialne resztki mordowanej stolicy. Ksiądz Stefan podnosi z ziemi jedną z takich otrzymanych od wiatru relikwii. To kawałek spalonej kartki, na której czytelne są tylko dwa słowa: „Będziesz miłował”.
Wyszyński zabiera tę kartkę do Lasek i pokazuje przyjaciołom: „Nic droższego nie mogła nam przysłać ginąca stolica”.
Tak się składa, że nie było to tylko przesłanie zrównywanej z ziemią Warszawy, ale też osobista dewiza księdza, świadectwo, że jego własny los został w tajemniczy sposób złączony z wiekiem, na który przychodziło mu patrzeć tam, na tym niewielkim wzniesieniu, w okolicy Lasek. Żeby zrozumieć jeszcze lepiej ten klucz hermeneutyczny, który odsłania nam tajemnicę zarówno powstania, jak i Stefana Wyszyńskiego, należy wspomnieć o jeszcze jednym wydarzeniu.
Oto do przebywającej w Lasakach młodzieży, do tych młodych dziewcząt, które chodziły za Wyszyńskim, dociera wiadomość o wybuchu powstania. Idą więc do swojego kapelana, by ten powiedział im, co robić. Ksiądz nie odpowiada od razu i prosi o czas do namysłu. Następnego dnia rano, przemodliwszy sprawę, wzywa dziewczęta i mówi: „Ja bym na waszym miejscu poszedł, tam giną ludzie”. Ta udzielona młodym dziewczynom rada streszcza osobistą teologię przyszłego prymasa. Jest tu, po pierwsze, pewien dystans. W końcu Wyszyński nie podejmuje decyzji od razu, przeciwnie, w tak wydawałoby się niecierpiącej zwłoki sprawie prosi o noc do namysłu i modlitwy. Rada i wybór, który z niej wynika, jest rezultatem nie tyle zrywu, co przemodlenia i racjonalnego namysłu. Tradycję insurekcyjną przeciwstawiano nieraz ludzkiej rozumności – w przypadku przyszłego prymasa takiego napięcia nie ma. Ta decyzja wynika właśnie z rozumności.
Jest to rozumność bez złudzeń, ze świadomością wielkości ofiary, a jednak – mimo całonocnego namysłu – wypowiadana w sposób zdecydowany i bez hamletyzowania. Zarazem jest to jednak wolna decyzja jednostki, która wyraża przyzwolenie na przyjęcie tego, co przynosi historia, na współuczestnictwo i współcierpienie.
Ten spokój i rozwaga widoczne są także we wspomnieniu gen. „Bora” Komorowskiego o Mszy św. w czasie powstania, którą odprawiał pewien anonimowy kapłan: „Spojrzałem na księdza stojącego u ołtarza. Odprawiał nabożeństwo, jakby to było w najzaciszniejszym kościółku. Za jego przydąłem obecni na mszy przestali zwracać uwagę na niebezpieczeństwo i modlili się spokojnie dalej, mimo coraz bliższych i coraz gwałtowniejszych wybuchów”.
Po drugie, wbrew pewnym tendencjom epoki, Wyszyński chroni się przed demonicznym obrazem dziejów. W jego wypowiedziach o powstaniu mniej jest wątków demonicznych – więcej zaś wspominania o miłości. Powstanie, jak w dewizie kapłana, jest przede wszystkim aktem miłości.
Aby zrozumieć tę paradoksalną myśl warto sięgnąć po tekst, który Paweł Skibiński napisał dla Ośrodka Myśli Politycznej (Insurekcyjny patriotyzm polskiego realisty? [w:] Jacek Kloczkowski (red.), Patriotyzm Polaków. Studia z historii idei, OMP, Kraków 2006). Ten tekst pozwala zrozumieć lepiej paradoks Wyszyńskiego, który polega na przywiązaniu tzw. politycznego realizmu a zarazem jest w nim głęboki podziwu dla tradycji insurekcyjnej. Oba te nurty znajdują w myśli Wyszyńskiego spełnienie i stają się częścią spójnego nauczania.
Mówił: “Chociażby pozostały góry ciał, przykryte gruzami, to jeszcze te ofiary są małe, w porównaniu do wielkiego prawa, jakie ma człowiek, naród i ludzkość: prawa wolności. […] Aby je zachować i ochronić, a przez to obronić godność człowieka, jako istoty rozumnej i wolnej, trzeba umieć się poświęcać i składać ofiary. […] człowiek, który biernie przyjmuje narzuconą mu niewolę, już się właściwie deklasuje i przestaje być pod jakimś względem człowiekiem. I naród, który nie umie walczyć o swoją wolność, już się właściwie zdeklasował…”
To zniesienie sprzeczności jest jakimś wyzwoleniem się od pogańskiego przeciwstawiania natury i godności. Nie ma tu ani uwielbienia masakry, ani pogardy tymi, którzy wybrali walkę. Pozostaje dewiza przyszłego prymasa.
Czytając te wspomnienia i urywki wypowiedzi, poczułem jakieś wyzwolenie od tej całej okołopowstańczej gadaniny, od tego całego ważenia racji, nazywania dowódców mordercami, kwitowania złośliwością starych wiarusów, a młodym chłopakom odmawiania rozumności. Wyszyński, choć o rok młodszy od wieku, rozumiał go świetnie, a częścią tej wiedzy był szacunek do tajemnicy wydarzeń. Za nim zaś stało przywiązanie do czegoś jeszcze ważniejszego, czyli do człowieka jako podmiotu historii. Pewnych rzeczy się nie mówi ani nie pisze, jeśli grzeją nas dostatecznie mocno nasze papucie, a wygodny fotel pozwala na wypowiedzenie każdego stanowiska. Dlaczego Wyszyński, patrząc na łuny i odprawiając trupy, mógł mówić o powstaniu jako akcie miłości, a jego duchowi potomkowie, żyjący bezpiecznie i w miarę dostatnio, doznają wylewu żółci na samą myśl o 44 roku?
Być może Stefan Wyszyński, o rok młodszy od wieku, o wiele od niego silniejszy, umarł jednak za wcześnie – za wcześnie, by ten jego przeciwnik mógł zrozumieć sam siebie.
Nic to jednak. Wróćmy jednak do tego obrazu płonącej stolicy i przesłania, które otrzymał prymas. „Będziesz miłował” – jeśli powstanie jest aktem miłości, to stanowi też jakiś rodzaj drogi do świętości. Może więc powinniśmy mówić o powstaniu wszystkich świętych. I nie chodzi o to, że każdy z jego uczestników zasługuje od razu na Niebo, tego przecież nie wiemy, w procesach kanonizacyjnych bada się zawsze cnoty poszczególnych jednostek, a nie zbiorowości, ale można też mniemać, że każdy, kto do powstania stanął, wybrał pewną ścieżkę, po której przed nim ludzie szli do Nieba. Wbrew temu, co podpowiadali rozsądni, wybrał drogę męczeństwa.
Tekst został pierwotnie opublikowany w portalu Rebelya.pl, 1 listopada 2011 r.
Fot.: groby powstańców na warszawskich Powązkach, Wikimedia Commons, CC