O czym tak naprawdę jest „Superman. Czerwony syn” Marka Millara?
Na księgarskich półkach można odnaleźć komiksy skrywające pod płaszczem naiwnego eskapizmu aktualne kwestie polityczno-filozoficzne. Są one niekiedy błyskotliwą parabolą pytań, które uczeni i myśliciele w humanistyce pozostawiają bez jednoznacznej odpowiedzi. Szkoda, gdy w kulturze konsumpcyjnego przesytu te klasyki są później popularyzowane poprzez spłaszczone progresywizmem adaptacje filmowe, zmiękczone zbyt przesadzoną poprawnością polityczną. W jednej z takiej opowieści Superman… działa na rzecz radzieckiej matuli, komunistycznej ojczyzny. W tej historii to ZSRR rozdaje karty na geopolitycznej szachownicy.
Ktoś rzeknie – jak to możliwe, co to za podstęp? Przecież Superman to ikona kapitalizmu, wizualna manifestacja Nowego Ładu (New Deal) Roosevelta, model wzorcowego Amerykanina po Wielkim Kryzysie! Unaocznienie marzenia o amerykańskim śnie, globalny symbol protektoratu USA. ZSRR pasuje tutaj jak pięść do nosa, przebrzmiała patosem i krwią nuta przeszłości. A jednak „Czerwony syn” istnieje, można go nawet zakupić w języku polskim. Wywodzi się z linii wydawniczej DC Comics o nazwie „Elseworlds” zainicjowanej na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Pomysł był banalnie prosty – umieśćmy znane i lubiane postaci z uniwersum DC w zupełnie egzotycznej epoce lub rzeczywistości. Sprawdźmy, czy dalej będą tak samo się zachowywać, jak w kanonicznych historiach, czy też będą podporządkowane zupełnie innym pragnieniom, motywacjom. Zaznaczmy, że niniejszy trend rozpoczął się od kultowego „Powrotu Mrocznego Rycerza”, który z aparycją Hermana Melville’a w „Moby Dicku” opowiadał o podstarzałym Batmanie w gorączce zimnowojennej pożogi.
O NIE, W OGÓLE NIE CZUJĘ SIĘ WINNA
Radzieckiego nadczłowieka odważył się wymyślić Mark Millar, niedoszły uczeń jednego z pisarskich tuzów sztuki komiksowej, Szalonego Szkota Granta Morrisona. Millar przez dłuższy czas był współscenarzystą przy pomniejszych projektach Morrisona, dopóki obaj się nie pokłócili na tle wyznawanych wartości. Morrisonowi nie odpowiadało to, że jego podopieczny celuje fabularnie w tony bardziej relatywistyczne, nihilistyczne, skupiając się na mrocznej sferze egzystencji. Gdy powoli oddalał się spod skrzydeł swego mistrza, a także otrzymywał indywidualne oferty pisania scenariuszy to w 1992 roku miał już gotowy wstępny szkic historii, w której statek z ostatnim potomkiem planety Krypton ląduje nie w stanie Kansas, a na ukraińskiej ziemi przynależnej do ZSRR doby stalinizmu.
Już na początku lat 90. Millar zapewne inspirował się wydarzeniami z historii najnowszej, których był naocznym świadkiem, jak chociażby fabrykowanie pretekstów przez USA w celu usprawiedliwiania działań wojennych, na przykład w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej. Wtedy jednak nie było przestrzeni w grafiku wydawniczym DC na tak odważne sportretowanie Człowieka ze Stali, zupełnie różne od tego, co wtedy przedstawiano. Zresztą, DC promowało wtedy inną sagę, o której swego czasu było głośno nawet w rodzimej telewizji – Śmierć Supermana.
Dopiero w 2003 roku zdecydowano się opublikować pierwszy zeszyt prestiżowej miniserii okraszonej socrealistycznymi grafikami fenomenalnego Dave’a Johnsona. Był to czas eskalacji wojny Zachodu przeciwko bliskowschodniemu terroryzmowi po 11 września oraz coraz śmielsza infiltracja życia obywateli i sojuszników, zatwierdzana przez tzw. Patriot Act. Niniejsze decyzje amerykańskich oficjeli dały Millarowi wymówkę, aby w „Czerwonym synu” zreflektować się na jednej z bardziej znanych sentencji Benjamina Franklina: „Gdy dla tymczasowego bezpieczeństwa zrezygnujemy z podstawowych wolności, nie będziemy mieli ani jednego, ani drugiego”, a w tle zahaczyć o punkt wyjścia innego komiksowego opus magnum pod tytułem „Strażników” – któż będzie strzec samych strażników?