Pamiętnik z powrotu do kraju rodzinnego, zreformowanego na modłę psa szpetnego Modrzewskiego. Spisany przez Samuela Hieronima Broniowskiego

Niechaj psia jego familia na wszech czasy wyginie i wymrze i niechaj psa tego diabelskiego sam szatan opieka na wolnym ogniu w nieskończone czasy.

Dwadzieścia i pięć lat przeminęło odkąd granice Rzplitej mojej ukochanej opuściłem na służbę poselską w grodzie króla Tureckiego z ramienia króla jegomości Zygmunta Augusta, niechaj Bóg zawsze mu błogosławił i aby wybaczył grzech, jakim było słuchanie się tego luteranina podłego i pozwolenie mu na spisanie tych bezeceństw, co ojczyznę naszą zepsuł, zniweczył i zaprzepaścił.

Kiedym opuszczał in tempora młodości mej była to terra felix, Arkadia, do której często wracałem myślą podczas mej długiej służby w krainie pochańskiej. In memoria mea Polsza zawsze mi się z radością, zabawą i nieskończoną wolnością kojarzyła. Nic z wyjątkiem Boga miłościwego, który prawa i obowiązki dał nam za pośrednictwem Syna swojego, ksiąg przenajświętszych oraz biskupa rzymskiego Piotrowego następnika.

Żyło się zatem w Rzplitej życiem pełnym pomyślności bezgranicznej i aż usta same do hymnów pochwalnych się rwały i pragnęły radować się tym, co nam ojcowie nasi zostawili, i rozwijać ad majorem gloria. W dworze zawsze było wszystko, tak jak trzeba, zgodnie z prawem boskim, wiadomo, kto pan, a kto cham. Kto służy, a komu służą. Ślachta równa miedzy sobą była narodem politycznym, jak to już mądrze naddziad nasz Arystoteles wyraził w swoich pismach. Równość zachowaną była zdrową, wiadomo, że między herbowymi być musi, czy to Mazur, co ino na postronku szabelkę starą trzyma, czy też pan wielki litewski Radziwiłł czy Pac, co po tysiąc sług mu mało. Byliśmy ludem wolnym i z tego natury przyrodzenia miedzy sobą równi byliśmy.

Co innego chłopstwo czy mieszczaństwo niemieckie, oni przecież równi z nami być nie mogli, bo nie woli, a i wiadomo, że jak żydowin od Sema, my od Jafeta, a chamy od Chama. Jak my możemy być na równi z nimi?

W dworach zatem było wesoło. Od potraw i napitków uginały się stoła nasze. Trzeszczały dębowe deski pod ciężarem mięsiwa, kiełbas i pieczystego. A to z jarząbka bigosik, a to bobrowe ogony, a to pasztetu z bażantów. A do gardła przepłukania węgrzyna beczułki i małmazji, piwa i inszego rodzaju trunków.

A i jak przyszłą ochota, to i do tańców się szło, a potem w sianie dziewkę się poobracało, po to bowiem jest ród niewieści, aby używać jego. To wszystko czyniono w strojach przepięknych aksamitem, jedwabiem szyty, sobolowemi futerkami podszyty, z guzami złotemi albo i z kamieni drogi zrobionymi, z czapkami zdobnymi i złotą nicią pasami słupskimi obwiązani.

Kiedy trzeba było, na wojnę pospolitem ruszeniem się stawało, aby moskwiczanina, Wołosa czy Tatarzyna bigosować, nie dawać im się i rąbać tak, jak trzeba.

W niedziele się do kościoła chodziło, nieszpory i kompletę odprawiało. A nawet i jezuickiego kazania posłuchało. Kto chciał, ten do zboru szedł między protestantów, luteranów i kalwinów, kto chciał, do cerkwi chadzał, a kto jeszcze mógł, ten i w chałupie siedział, chociaż to jednakowoż jakoś chatko i się człowiekowi nie godzi, ale przecież wolnym był, to mógł się i do Pana Boga modlić inaczej.

No była to sprawa ani biskupa, ani króla, co z chłopami swoimi i z sumieniem człowiek wolny czynił. Jego to był los, jego dwór i inszemu niż Bogu nic do tego. Chyba że by przeciw tej wolności wystąpił.

Ale ad rem, bowiem się rozmarzył z myślą o tym, krajem mego dziecięctwa i młodości żył, nim jeszcze wpierw do Rzymu na nauki, a potem na dworze królewskim i potem w poselstwach w obcych krainach przebywał.

Jakom już na wstępie perorował do Rzplitej wróciłem po dwudziestym piątym roku mej służby poselskiej, to jest 1590 roku po Chrystusa narodzeniu. Obumarł już dawno nasz miłościwy król Zygmunt i pierwsza wolna elekcyja przyszła. Na niej obrano nieszczęśliwie francuskiego psa łajdaka i syna czarownicy Walezjusza, co ponoć niepomżonemu z chłopami do łóżka chadzał. Niby nie nasza sprawa, co kto w łożnicy robi. Wszak niejaki pan Skarbek podstoli też z panem Jakubem, ale to szlachta, a nie król. Następnie Batorego barbarzyńcę wołoskiego na electio. Potem chyba morowem powietrzem okryci panowie nasi Maksymiliana Habsburga Niemca plugawego obrali królem naszej Rzeczypospolitej, już wtedy Obojga Narodów. Mnie na sejmie być nie mogło, bowiem w Stambule służyłem, ale bym gardłował przeciw temu. Obraza to boska i pohańbienie przodków naszych. O to też przez Tatarzyna chędożony odkopał gdzieś pisma tego luterańskiego diabła Modrzewskiego Frycza, co pana Orzechowskiego zwymyślał ciągle i postanowił w życie wprowadzać.

No to jam przyjechał, jak już te reforma się przez kraj przetoczyły, i nic uczynić nie mogłem. Jakośmy tylko z moimi pachołkami przekroczyli graniczne kamienie miedzy Rzplitą a Prusiechami krainą (nadmienić trzeba, że przez Wenecyję, austriackie staje jechaliśmy), zaraz chciałem się jakiegoś porządnego piwa napić. Słyszałem od napotkanych ludzi, że porządki w Rzplitej stały się przedziwne, ale wierzyć nie chciałem, aby do takiego zbarbaryzowania dojść mogło.

Do karczmy wiec zachodzę, Żydowi nalać sobie wina, drugą beczułkę na stół ustawić, pieczystego kapłona jakiegoś, do tego sera i fruktów, a i jakiegoś słodkiego, no i polewki. Głodny byłem nie bardzo, to i nie za wiele zamówiłem. Ale ten kręci głową i mówi, że nie może. No tak już się zaraz gotuję w sobie, jak to nie może sprzedać ślachcicowi. Czy on nie wiem, że nobilites jestem? I gardłuję już, szablą chcę go zdzielić, ale dłoń na mym ramieniu poczułem i delikatnie mnie do stołu odprowadzono jednego. Dałem się prowadzić, był to bowiem nobilites. Patrzę – twarz smuta, aż wąsy jakby oklapłe, oczy jakby przez nieszczęście przykryte. Przedstawia się jako Jan Andrzej Skarbuszewski. A mi się wierzyć nie chce, czy to nie to wesołe chłopię, com je widział lat temu dwadzieścia, jak nosiło koszulę w zębach, kiedym ja bywał u nich we dworze. Znałem ja bowiem dobrze ojca pana Jana, pana Maksymiliana, dwa klucze wsi we władaniu. Zapytuję, co się stało, bo wygląda jak szarak albo wręcz jak gołota. Strój na nim skromny i jakiś taki szary. Ten kręci z głową tylko ze smutkiem i zaczął swoją historyję, po której aż ciarki mi przeszły po ciele całym.

Widzi pan, panie Hieronimie, pana tutaj w Polszy dawno nie było. A zmiany zaszły nieliche. Niemiec, co na Wawelu zasiada, wziął się do reform. – Wyciągnął spod kontusza broszurę – to i znalazł sobie reformę Commentariorum de Republica emendanda libri quinque, sobacze jego nasienie. I reformować zaczął.

Na sam przód dokonał takiego oto gwałtu, że jednym dekretem władzę króla zwiększył, że nawet tem pohańców sprośnych braciszków jezuitów w zdziwienie wielkie wprawił i nawet oni nie byli w stanie takiego dictum przyjąć. Zrównał też wszystkie stany w jedne i wymieszał ludzi wolnych z chłopstwem bezmyślnym i mieszczaninie Niemcem. I teraz byle bękart, tłuk i świniarz razem z nobilites. Zaraz im dać wolność na niewolę sprawił i zakuł nas w kajdana. Po Polsce cuda w kościołach działy się na takie bezeceństwo, szaty się rwały i świętym łzy krwawe spływały. Nieugięte były jednak wyroki króla.

Zapytujesz pan, czy rokoszu nikt nie zwołał, jak w czasach wojny kokoszej? Próbowano, ale zaraz luterany niemieckie, którym te obrzydliwe reformy były po pomyślunku, wsparli go. Nasze heretyki nie były już tak prędkie ku temu. Jednak przecież to też Polacy. Ale i potem straszna z tego była sromota, bo jak już bunty sprawiedliwie wybuchające po całej Rzplitej stłumiono, to i oni zaczęli się na tę służbę zaciągać.

Wpierw urząd cenzorów powołał, tak jak ten łajdak Modrzewski w swojej kniżce wypisał, aby oni nad moralnością pieczę trzymali. Powoływał się przy tym na Greków i Rzymian, co niby mieli mieć takie same. Lutrowie i kalwiny jęli zaraz na wyrywki się zgłaszać do tego urzędu, aby być cenzorem nad wójtem, cenzorem nad sołtysem i cenzorem, słuchaj pan dobrze, nad kanclerzem nawet. Zaraz wprzódki ariany i inne heretyki jęły się pchać na tę służbę. Wolność za przywileje dawać. Obrzydliwość.

Zaraz rozpierzchła się ten hałastra po wsiach, dworach i miastach i tam jęli pilnować, aby nie ubierano się ze zbytkiem, bo to nie przystoi. Aby nie jadano suto i smacznie, a jedynie na modłę heretycką cały rok na chlebowej polewce. Stąd też cenzorzy patrzą, czy w karczmach przypadkiem beczułki nie stoją, bo wino może być rozcieńczane i cienkie. Tyle dobrego, że wody pić nie każą, bo się od tego jeno ryby w żołądku lec jęły. Ale to nie tylko dziewek nie można obracać już, bo jedynie ze ślubną, a i to nie dla radości ciała, tylko dla obowiązku.

Ubierać się zakazali godnie jak na szlachcica przystało, każdy bowiem niczym wrona na wierzbie skrzeczą za tym tatarskim łapsardakiem: Jako jeden powiedział: nazbyt się na szaty wysadzasz, nazbyteś nikczemny, człowiek się w kontusz przebierze, guzami przyozdobi i zaraz słyszy przytyki ponuraków: Aza ty, kosztowniejszą i wytworniejszą szatę na się wdziawszy, jesteś mędrszy? Aza sprawiedliwszy? Aza którą cnotą bogatszy i ozdobniejszy? Te watahy kalwińsko-luterańskie na pamięć uczą się tych jego zapisów i strzelają z nich niczym z samopałów do Wołochów. Człowiek chce się napić w dzień Pański, nie wcale w dni postne, poświętować, a oni, cenzory skurwysyny, krzyczą, że nie wolno, Bo dymy wstępujące do głowy mieszają wszytko, a człowieka jakoby nie swym a sobą niewładnącym czynią. I jeszcze mówią, że od wina łatwo sekrety uchodzą na światło dzienne. My im na to, skoro ten wasz nauczyciel miał głowę białogłowej, do trunków nieprzywykłą, to niech nie pije, co innego dobry lud katolicki. Ech, szkoda mówić, panie dobrodzieju.

Co do białogłowych, to teraz zaszły dziwne rzeczy. Niby z jednej strony szacunkiem większym są otoczone. I to się akurat godnym uważa, ukróca się cudzołóstwo i nierząd. Ja tak tylko mówił, że dziewki są po to, aby poużywać, ale też trzeba mieć to rozróżnienie, kiedy robi to młodzik, którego czerep wyszaleć się musi, a co inszego ojciec i mąż, wtedy to tak jakoś sromota, jak ma pod bokiem kochanicę.

Gdyby ten pies Modrzewski na tym poprzestał, to ja bym nawet racyję mu przyznał. Ale u niego niewieści lud w zupełnym poważaniu nie jest. Gorzej niż dziecko czy cham jakiś z gumna. Kiedy jeszcze te jego zakonu zapisy nie były wprowadzone, to nie raz, i nie dwa się zdarza, że ślubne, kiedy mąż na sejmik albo na wojenną potrzebę ruszał, w opiece miały dwór i wieś. I nieraz się okazywało, że lepiej one sobie z ekonomem poczyniały niż ich małżonek. A teraz zaraz cenzor specjalny nos swój kaprawy wtrynia w sprawy, doradza i odradza, żona nic powiedzieć nie może. A jakby tego było mało, zaraz wszystkich poezyj, co cenzorom nie pasują, zabroniono. I tak nie uświadczy w równym stopniu ani pana Mikołaja, ani pana Jana krotochwil.

Zasępiłem się na takie przemówienie. Powziąłem w mym sercu bólem przejętym, że trzeba mi się jeszcze ze dwie niedziele rozpatrzeć po Polszy. Takom też zrobił

Trzeba mi wracać do sułtana pohańskiego albo do inszego kraju, gdzie więcej jest wolności niż w Rzplitej. Tu już nie ma ludu wolnego, ani wśród szlachty, ani wśród chłopstwa. Widać, to kurestwo skończy

się nie zamiaruje i jedyne, co może zrobić człowiek wolny, to zrejterować.

Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 76.