Zofia Rydet to artystka o wielu twarzach. Raz jest dziennikarką, potem bywa antropologiem, podróżuje, tworzy reportaże, bawi się też surrealizmem. Nie wstydzi się przywiązania do religii. W swojej twórczości pokazuje Boga w wielu odsłonach – szuka go na wsiach i na twarzach tamtejszych mieszkańców
Przyglądając się twórczości Rydet, można odnieść wrażenie, że Bóg pojawia się na każdym etapie jej artystycznej drogi. Mimo że dopiero w Zapisie socjologicznym widzimy szczególne zainteresowanie obecnością Jana Pawła II w polskich domach, to surrealistyczne początki już wcześniej też dają o tym powoli znać.
Zofia Rydet ma kilka obliczy. Czasem wciela się w kreatorkę i tworzy fotomontaże przypominające klatki z filmów Bergmana. Kolaże ze Świata uczuć i wyobraźni z lat 1975–1979 od razu nasuwają porównanie jej prac z twórczością Jerzego Lewczyńskiego, przyjaciela artystki. Rydet w tym projekcie zaprasza nas do zupełnie nowego świata, o surrealistycznym charakterze. Te zdjęcia niepokoją i wzbudzają poczucie lęku. Autorka bawi się formą i ciałem. Opowiada o miłości, macierzyństwie, ale także o przemijaniu i nieuchronnie zbliżającej się śmierci.
Zofia Rydet bywa też reporterką i jeszcze w latach 50. pracuje nad Małym człowiekiem – portretuje dzieci: smutne, złe, roześmiane, zawstydzone. Efektem tej pracy jest kolekcja młodych twarzy, których szczerość odgrywa kluczową rolę. Już wtedy można doszukać się zapowiedzi, które Rydet pokaże m.in. w Zapisie socjologicznym. W nim z kolei przeraża brutalna prawda o życiu – przemijanie. Jej bohaterowie będący w podeszłym wieku zasiadają naprzeciwko aparatu, trzymając w dłoniach swój portret z młodości.
Zofia Rydet jest też podróżniczką, przemierza Polskę i pracuje nad Nieskończonością dalekich dróg. To kolejny projekt, który zwraca uwagę swoją prostotą, ale przykuwa też realizmem i surowością. Rydet tworzy przerażającą aurę pustki i samotności, w obliczu której człowiek staje sam na łożu śmierci. Jest to jeden z ostatnich jej cyklów, dlatego nie bez powodu porusza temat kruchości życia.
O Zapisie socjologicznym nie trzeba przypominać. Z pewnością należy przyznać, że podczas pracy nad nim Zofia Rydet miała dobrą bajerę. Musiała ją mieć. Przecież tworzyła projekt dla wyższej idei, więc nie mogła pozwolić sobie na brak profesjonalizmu. Artystka opowiedziała nam prawdę o specyficznym rodzaju świata. Trzeba pamiętać, że nie była pierwszą, która podjęła się socjologicznej analizy społeczeństwa. Przed nią w historii fotografii zasłynął m.in. August Sander, ojciec portretu socjologicznego, który zajmował się opisem społeczeństwa niemieckiego XX wieku. Fotografował siedem różnych grup społecznych – m.in. chłopów, robotników, studentów, polityków, artystów. Swojej pracy poświęcił 40 lat i niestety za życia nie doczekał się publikacji jej efektów.
Innym fotografem, który zajął się podobnym tematem, był Walerian Twardzicki – dokumentował przedstawicieli nieistniejących już zawodów, takich jak szatkowacz kapusty, druciarz garnków czy piaskarz. Poza nimi była plejada artystów takich jak: Jacob Riis, Thomas Anion, Joseph Byron, Lewis Heine, Euglen Atger.
Zapis socjologiczny nie był nowatorskim pomysłem, jednak trzeba pamiętać, że przed Zofią Rydet w Polsce nikt nie realizował takich projektów. Artystka jako pierwsza zaczęła ten cykl na szeroką skalę – w trakcie pracy wykonała blisko 20 tysięcy zdjęć ludzi mieszkających na podhalańskich wsiach.
Jak na nasze polskie warunki, dawało to nową jakość. W Polsce była pierwsza, dlatego świat o niej nie zapomni. Dała początek nowemu spojrzeniu na obraz i otworzyła kolejny rozdział w sztuce rodzimej fotografii. Jak tego dokonała? Miała kilka sprawdzonych sposobów. Tę historię można by zacząć mniej więcej tak:
Do drzwi puka 67-letnia kobieta. Mówi: dzień dobry, i podaje rękę. Zazwyczaj to działa, jednak czasem trzeba użyć bardziej wyrafinowanej metody akwizycji, tj. na papieża.
Proszę pani, to zdjęcie zobaczy sam papież. Chyba pani nie odmówi. Miała rację. Tylko głupi by odmówił. Zofia Rydet wygląda niepozornie, więc pewnie nie zrobi nikomu krzywdy. Zapewne równie dobrze by jej szło, gdyby roznosiła ofertę zakupu nowej telewizji kablowej. Ale Rydet ma dużo wyższy cel. Grunt to skuteczność.
Kobieta chodzi od domu do domu. Jakby tego było mało, błyska mocnym fleszem prosto w oczy lokatorów. Zofia Rydet nie jest nachalna. Ta kobieta szuka prawdy o życiu. Swoją pracą pokazuje przemijanie, religijność mieszańców małych miejscowości, ale także podkreśla wagę niektórych przedmiotów i przywiązanie do doczesnych udogodnień, które odgrywają w życiu bohaterów znaczącą rolę. Jedni na piedestale wystawiają obraz Jana Pawła II, inni telewizor. Znajdziemy też takich, którzy wystawiają cały ołtarz – figurki wszystkich świętych na telewizorze.
Telewizor w latach 70. to ważna rzecz. Serce każdej PRL-owskiej chaty. To przede wszystkim symbol luksusu prawdziwego polskiego domu. Dlatego też nie może stać byle gdzie. Kiedyś tylko nieliczni z dużych miast mogli sobie na to pozwolić. W latach 80. na wsiach już prawie każdy ma gadające pudło. Telewizor zawsze ma swoje określone miejsce w domu – stoi w centralnym punkcie dużego pokoju, w rogu, tak żeby wchodząc, każdy od razu mógł go zobaczyć. Telewizor to okno na świat. Czy gdyby Zofia Rydet kontynuowała ten projekt w 2015 roku, zastałaby mieszkańców wsi oglądających Rolnika szukającego żony?
Jak sama pisała: Punktem centralnym w wiejskiej chacie jest telewizor, który chodzi przez cały dzień. Książek przeważnie brak. Na telewizorze stawiają to, co dla nich najdroższe, najczęściej portret Ojca Świętego Jana Pawła II. Tych zdjęć z Papieżem w różnym otoczeniu mam już tysiące.
Oprócz papieża były też anioły, wszyscy święci, ale także instrumenty oraz inne istotne elementy wyposażenia domu. Z zapisu autorki wyłania się obraz religijnej ludności mocno przywiązanej do ludowej tradycji. Czy można utożsamiać to tylko z religijnością naturalną? Dziś to trudno stwierdzić i nie nam oceniać. Nie ulega wątpliwości, że taki styl życia i funkcjonowania mieszkańców wsi wśród wielu rodzin był bardzo podobny. Powtarzające się schematy dały obraz pewnemu zjawisku, dzięki czemu Zofia Rydet zaczęła opowieść o świecie, którego wielu nie znało. I otwierała przy tym na oścież zazwyczaj zamknięte dotąd drzwi.
Artystka miała kilka twarzy. W każdej odsłonie wypadała dobrze. Mogła zostać drugim Beksińskim albo w całości poświęcić się dokumentowi. Co robiłaby dziś, gdyby żyła?
Zawsze otwarcie mówiła o swoim katolicyzmie. Na wielu etapach twórczości nawiązywała do przemijania, ulotności życia i wiary, która w określony sposób definiowała jej spojrzenie na rzeczywistość. I pewnie przez pryzmat tego szukała Boga w twarzach innych ludzi – nie miało znaczenia, czy będą to dzieci, czy staruszkowie. Kto jak kto, ale ona dobrze rozumiała tych drugich. Przychodziła do nich jak swój do swego. Przecież jak można byłoby odmówić 70-letniej kobiecie z aparatem?
Joanna Wal