Jesteśmy chyba ostatnim pokoleniem, które miało dzieciństwo i wczesną młodość bez sieci.
Mateusz Matyszkowicz: W pierwszej pogadusze będą trzy rzeczy. Martwa kobieta, książka nieco makabryczna i jej autor, Łukasz Orbitowski. Cześć.
Łukasz Orbitowski: Cześć, jestem, rozumiem, rzeczą numer trzy. Tak, zawsze chciałem być przedmiotem, a nie człowiekiem, proszę pana.
M.M.: Ale teraz już, mówiąc całkowicie poważnie, Łukasz Orbitowski. Horror show to wznowienie twojej pierwszej książki, książki napisanej niedługo po studiach…
Ł.O.: A nawet w trakcie studiów, bo pierwsza wersja tego tak zwanego majstersztyku to jest 2001 rok, a jeśli mnie pamięć nie myli, to ja w 2002 dopiero studia skończyłem przez powtarzanie języka francuskiego. Zatem uczyłem się francuskiego i pisałem Horror show.
M.M.: O czym jest ta historia?
Ł.O.: Mogę co najwyżej powiedzieć, o czym mi się wtedy wydawało, że jest. Wydawała mi się opowieścią o stawaniu się sobą, o tym, jak młody człowiek, którym wtedy byłem, bardzo młody, bo miałem tam dwadzieścia parę lat, scala siebie z jakichś skrawków osobowości, które wcześniej były niepoukładane, oczywiście tam to jest ujęte w kostium fantastyczny, ale chodziło o tutaj o złączenie odpowiedzi na takie pytania, jak: jakim jestem synem, jakim jestem partnerem, kochankiem, jakim jestem artystą czy też jakim chciałbym być artystą, kolegą, kompanem, pracownikiem i tak dalej, i tak dalej… Czym są dla mnie moje zainteresowania, czym są dla mnie moje potrzeby. Mam wrażenie, że jak człowiek jest młody, jak człowiek jest smarkaty, to te rzeczy tak w nim pływają, a mnie chodziło o uchwycenie, pokazanie tego momentu, kiedy rzeczy zamiast pływać, zaczynają się scalać w coś jednego, jeszcze tak oczywiście rozedrganego jakoś, nieostrego ale już samodzielnego człowieka. Mnie się wydaje, że my takimi ludźmi zostajemy dosyć późno…
M.M.: Czyli ta książka to jest zapis takiego stawania się na dość wczesnym etapie…
Ł.O.: Dosyć wczesnym, ale tutaj trzeba się chyba przyznać, że ja tę mądrość, którą teraz z siebie wydałem, dopowiadam trochę post factum, jakbym oceniał książkę kogoś innego, bo wtedy byłem wściekłym kolesiem, który chciał napisać cokolwiek. I na jakimś poziomie Horror show można uznać za również zlepek pomysłów, które wtedy wydawały mi się atrakcyjne, plus jakieś świadectwo życia, bo chciałem strasznie napisać o tej giełdzie, o tych wszystkich knajpkach, troczę brudu… o tym krakowskim brudzie. Ja to wszystko widziałem i nabrałem takiej ochoty, żeby o tym opowiedzieć. Wydawało mi się, że to może być coś troszeczkę innego, bardziej zaskakującego niż tak zwana, hm, młodzieńcza powieść o byle czym.
M.M.: No właśnie, główny bohater to giełdziarz, rozumiem, tym giełdziarzem w jakimś stopniu byłeś sam.
Ł.O.: Tutaj trzeba dwie rzeczy rozgraniczyć, jakaś tam moja identyfikacja z zagubieniem i potrzaskanie giełdziarza może rzeczywiście zachodzą, natomiast owszem, kręciłem się przy giełdzie, ale właściwie nigdy na niej nie stałem. To było doświadczenie dosyć fajne, dosyć silne – kręciłem się po placu.
M.M.: Gdzie dokładnie była ta giełda dla ciebie kluczowa?
Ł.O.: Giełdy były tak naprawdę dwie i tutaj jest znowu sprzeczność między książką a życiem, bo giełda w Horror show jest giełdą na Balicach w Krakowie… Tam, za pętlą, jest taki wielki plac, no i tam stali ludzie już z płytkami DVD, komputerami, mnóstwo piractwa, jakieś kradzione komórki, podrabiane ciuchy, to był taki… Rzeczywiście tam było wszystko, nawet broń można było kupić, wódkę z przemytu, co chciałeś.
M.M.: Właśnie, i to jest ten świat z początku XXI wieku, świat dorastania na początku XXI wieku, świat, który ja również znam, czy te czasy studenckie, które bywało, były na granicy takiego półświatka czy też…
Ł.O.: To się przenikało, tak.
M.M.: Były to dosyć plugawe czasy. Dzisiaj to dorastanie dwudziestoparolatków kojarzy się z czymś innym, czymś o wiele mniej plugawym, czymś o wiele bardziej skomercjalizowanym. Dostrzegasz jakąś taką różnicę, jak spotykasz kogoś, nie wiem, o dziesięć lat od nas młodszego?
Ł.O.: Ja właściwie ludzi o dziesięć lat młodszych od siebie nie spotykam, oni są dla mnie bardzo, bardzo tajemniczy, chyba dużo bardziej tajemniczy niż dzisiejsi pięćdziesięcio-, sześćdziesięciolatkowie. Z dzisiejszym człowiekiem stojącym na progu starości lub w końcówce swojej dojrzałości jest mi łatwiej znaleźć kontakt niż z dwudziestoparolatkiem. I jeżeli miałbym wskazać jakąś różnicę, no to posłużę się banałem, bo to jest kwestia chyba internetu. Tak mi się wydaje. To znaczy, jeśli możemy, ja i ty, powiedzieć o sobie jako o mniej więcej równolatkach, to jesteśmy chyba ostatnim pokoleniem, które miało dzieciństwo i wczesną młodość bez sieci. Dzisiejszy dwudziestolatek praktycznie urodził się z internetem. W wieku dziesięciu lat już na pewno z tego internetu korzystał i wydaje mi się, że traktuje go nieco bardziej serio niż ja. Bo dla mnie internet jest jakimś takim zjawiskiem, sobie jest, może być, może nie być, trochę mi ułatwia życie, czasem bruździ, ale nie jest jak gdyby sprawą, wokół której ogniskuje się wszystko, co dla mnie ważne.
M.M.: To jest WWW, sieć ogólnoświatowa, World Wide Web, nasze dorastanie to było chyba jednak bardziej lokalne i przez to bardziej splugawione.
Ł.O.: Ja niezwykle cenię sobie moją plugawą młodość i nawet jakieś plugawe wchodzenie w wiek męski, ponieważ było to takie doświadczenie ryzyka w granicach rozsądku. Przenikał się trochę ten świat normalnego łobuza ze światem trochę przestępczym. Nie mówię, że chodziłem na włamania, ale była jakaś ekscytacja związana z przebywaniem w bliskości ludzi, którym było trochę nie po drodze z prawem. Była ekscytacja związana oczywiście z dziewczynami, była ekscytacja związana z używkami. I w moim wypadku, i w wypadku mojego otoczenia ujawniała się taka bardzo silna tendencja do życia wręcz straceńczego, jakby miał się ten świat za tydzień skończyć, żeby jak najwięcej z tego wyciągnąć, żeby jak najwięcej się nachapać, żeby dojść do jakiejś granicy, prawda? Tutaj znowu dodaję post factum – myśmy żyli, żarli to życie, zanurzali w nim ręce po łokcie, a czy tak jest teraz? Czy tak teraz młodzi ludzie żyją? Nie wiem…
M.M.: To na chwilę zapomnijmy o naszych młodszych kolegach i skupmy się na świecie Horror show i na poszukiwaniu siebie w tym świecie. Jaka jest rzeczywista wartość wychowawcza tego życia straceńczego? Bo z punktu widzenia profesora pedagogiki to, co tu teraz opowiadamy, jest rzeczą niedopuszczalną.
Ł.O.: I być może ten profesor pedagogiki ma nawet rację. Bo przecież nie wiem, czy swoje życie młodzieńcze mógłbym polecić innym, nie wiem, czy bym sobie życzył, by się stało prawem powszechnym, bo to, że przez te wszystkie perturbacje przeszedłem bez szwanku, nic mi się nie stało, mam kupę dobrych wspomnień, bardzo niewiele złych, a żadne nie okazały się jakoś tam krzywdzące dla mnie czy innych, to nie znaczy, że tak byłoby w wypadku innych ludzi. Może miałem po prostu kupę szczęścia, ale wydaje mi się, że w życiu niebezpiecznym jest jakaś wartość, uczymy się odwagi, uczymy się, paradoksalnie, jakiejś troski o innych, bo jeżeli jesteśmy w kłopotach i ktoś idzie o krok za daleko, no to trzeba wyciągnąć rękę, chwycić, ratować człowieka, prawda? To jest kolejna rzecz, której się nauczyłem. Trzecia bardzo ważna rzecz, i to jest chyba kluczowe, to jakiś taki odrobinę lekceważący stosunek do dóbr materialnych. I tu mam na myśli raczej kwestie takie jak gadżeciarstwo, pragnienie posiadania, nie wiem, coraz lepszych komputerów, samochodów, telefonów i tak dalej, i tak dalej. I dosyć lekceważący stosunek do tak zwanej kariery. Czyli to wszystko, to… Jak to było? Jakie życie?
M.M.: Plugawe.
Ł.O.: Plugawe. To plugawe życie chyba uczy dystansu do dwóch iluzji współczesności czy do pragnienia posiadania i do pragnienia samorealizacji zawodowej, prawda?
M.M.: A wierzysz w coś takiego, w co wierzyli z kolei nasi o wiele, wiele starsi koledzy, którzy na przykład w latach pięćdziesiątych również obrali kurs na tak zwany półświatek, była to dla nich jakaś formuła opozycyjności, ale przecież byli w tym bliscy i swoim kolegom amerykańskim, na przykład bitnikom, którzy w języku ulicy, w zachowaniach ulicy, szukali jakiegoś autentyzmu, który przeciwstawiali się takiej oficjalnej sztampie, która miała człowieka zakłamywać, zniewalać.
Ł.O.: Wiesz, to jest dobre pytanie, bo ja w jakiś sposób sam łączyłem te dwa światy, przecież jestem chłopakiem z tak zwanej dobrej krakowskiej rodziny, prawda? I moja ucieczka na ulicę była jakąś najrozsądniejszą forma buntu młodzieńczego, jaką sobie mogłem wybrać. Establishment czy ludzie z, umownie to nazwijmy, klasy średniej są mniej lub bardziej zakłamani niż prosty robotnik, bezrobotny, pijaczek spod bramy, tego nie wiem, natomiast wiem, że dramaty i radości, problemy życiowe tego człowieka jakby prostszego, uboższego w sensie choćby czysto finansowym, są jakieś mocniejsze, bardziej przejmujące, powiedzmy sobie szczerze, że nieszczęście człowieka biednego związane z chorobą ma inny wymiar niż ten sam kłopot, który dotyka jakiegoś profesora. Kiedy człowiek biedny, zagubiony znajduje miłość, to dla niego ta miłość ma również nieco inną wartość… Ale to jest tylko intuicja. Wydawało mi się, że zapewne ludzie doświadczają mniej więcej tego samego, ale ci ludzie ulicy przeżywają swoje doświadczenia bardziej. Ja się zetknąłem z jakimiś dramatami, które nie miały wcześniej do mnie dostępu. Jeden z moich przyjaciół musiał bronić matki przed ojcem pijakiem, takie rzeczy. W świecie, jakby to nazwać, ulicy Marszałkowskiej czy Karmelickiej w Krakowie takie rzeczy raczej się nie dzieją, są poukrywane.
Tekst pochodzi z kwartalnika “Fronda Lux” nr 75, w którym można także znaleźć niepublikowane wcześniej opowiadanie Łukasza Orbitowskiego “Potem przyszły kolory”.