W poszukiwaniu Birkuta – PRL w polskim kinie współczesnym

Historia Polski Ludowej od początku istnienia niepodległej III Rzeczypospolitej w naturalny niemal sposób powinna była twórczo zapładniać i interesować polskich filmowców. Pokusa fabularnego opisania różnych aspektów życia w PRL-u, i to już bez obostrzeń cenzury, wydawała się tak duża, że tylko czekać było na wysyp filmów na ten temat. Czy tak się stało? Czy dorobek filmów o PRL w III RP jest znaczny? Wreszcie, co mówią nam zrealizowane obrazy? Czy można stworzyć na ich podstawie jakieś generalizujące tezy?

By sprostać tym pytaniom, postanowiłem przyjrzeć się pokrótce kilkunastu najwybitniejszym obrazom o Polsce Ludowej, które powstały w minionym 26-leciu. Kilka z nich też w skrótowej formie przeanalizowałem. Wybór filmów, który zaprezentuję, jest oczywiście wybiórczy i jak najbardziej subiektywny, niemniej wydaje mi się, że może on pokazać pewne zasadnicze nurty w polskim kinie współczesnym dotyczącym PRL. Przede wszystkim warto podzielić te obrazy na kilka odrębnych kategorii. Przede wszystkim są to filmy biograficzne, następnie polityczne opisujące konkretne przełomowe momenty w historii PRL, kończąc na obrazach społecznych i bardziej lub mniej symbolicznych.

Biografie bez wartości dodanej

Filmy biograficzne pokazujące różne znane postaci na tle, jak to się zwykle mówiło, epoki – to klasyka każdego kina. Nie mogło więc takich obrazów zabraknąć w III RP. Musimy tu jednak poczynić pewne rozróżnienia. W zbiorze tym znajdują się przede wszystkim typowe filmy polityczne, takie jak: Prymas. Trzy lata z tysiąca Teresy Kotlarczyk, Popiełuszko. Wolność jest w nas Rafała Wieczyńskiego, a także film Ryszarda Bugajskiego Generał Nil. Trend ten wieńczy Wałęsa. Człowiek z nadziei Andrzeja Wajdy. Od razu chciałbym zaznaczyć, że żadne z wymienionych dzieł nie ociera się o wybitność. Żadne też nie ma tzw. wartości dodanej, która spowodowałoby, że za kilka lat moglibyśmy z ręką na sercu powiedzieć, iż przejdzie on do historii polskiego kina.

Ryszard Bugajski wciąż będzie kojarzony przede wszystkim (co prawda nie jest to film biograficzny) z genialnym i wstrząsającym Przesłuchaniem, który był, jest i będzie jednym z najważniejszych polskich filmów o stalinizmie. Co prawda należy przyznać, że na tle ostatnich produkcji na temat Żołnierzy Wyklętych (w szczególności filmu Jerzego Zalewskiego Historia Roja), fabularna biografia Generała Augusta Fieldorfa „Nila” to rzetelny obraz, z ciekawą rolą Olgierda Łukaszewicza, to jednak od Bugajskiego chyba można by wymagać więcej. Reżyser chciał pokazać „Nila” nie tylko jako bohaterskiego i odważnego patriotę, ale i normalnego mężczyznę. Kochającego męża i ojca, który wbrew heroicznym szablonom czasem odkłada pistolet na bok, a z kieszeni nie sypią mu się tylko łuski od naboi. W zasadzie właśnie taki fresk dostajemy, jest on jednak niepełny. Sceny zwykłego życia za rzadko „oddychają” naturalnością, a za często, zważywszy na tragiczną śmierć bohatera, stają się spiżowe. Są w tym filmie bardzo dobre chwile, zwłaszcza gdy Bugajski operuje ciszą, a kamera zatrzymuje się na zmęczonej wieczną konspiracją twarzy „Nila”. Szkoda, że są to tylko momenty.

Jeśli chodzi o Wałęsę Andrzeja Wajdy, który także był materiałem na wybitny film a jest po prostu dobrze skręconym rzemieślniczo obrazem dla szkół, zaważyły nie koniecznie polityczne kontrowersje kłębiące się wokół postaci przywódcy Solidarności. Problemem był raczej ogrom materiału i chęć, by za wszelką cenę pokazać to, co trzeba. Jak wiemy, Wajda ma na swoim koncie bardzo dużo wybitnych filmów, także tych stricte biograficznych. Takim z pewnością jest doskonały Danton, gdzie Wajdzie udało się zmieścić w newralgicznym wycinku dotyczącym rewolucji francuskiej clou osobowości nie tylko Dantona, lecz także, co jest już wielkim kunsztem, Robespierre’a! Ten sam manewr powtórzył z powodzeniem Wajda w Korczaku. Niestety Wałęsa takim filmem nie jest, co nie oznacza, że kreacja Roberta Więckiewicza nie zbliża się do klasy Wojciecha Pszoniaka. Innym problemem filmu była niemożność oderwania się Wajdy od „realnej” polityczności postaci Wałęsy, choć trzeba przyznać, że zabieg, by opowiedzieć historię słynnego elektryka przez pryzmat jego wywiadu z Orianą Fallaci, był próbą ciekawą.

Natomiast w kwestii filmów o Wyszyńskim i Popiełuszce, podobnie jak w poprzednich opisanych przypadkach, najmocniejszymi atutami były kreacje aktorskie – Andrzeja Seweryna (Wyszyński) i Adama Woronowicza (Popiełuszko). Cóż z tego, skoro obydwaj świetnie grający swe role aktorzy nie niosą tych filmów. W przypadku Prymasa nie oddaje on przebogatej osobowości Wyszyńskiego. Czas uwięzienia przez stalinowskie władze co prawda pokazuje hart ducha i niezłomność, jest też egzemplifikacją słynnego prymasowskiego „Non possumus”, ale czy to na pewno najlepszy wycinek biografii Prymasa Tysiąclecia? Czy nie lepiej byłoby wykorzystać ten okres jako koszmarny sen powracający w umyśle starzejącego się Wyszyńskiego, który niejako podsumowuje swoje życie? Z Popiełuszką jest inaczej. W tym przypadku Rafał Wieczyński za wszelką cenę chciał całą biografię księdza Jerzego upchnąć w jednym filmie. Przed oczami widza przemyka więc masa scen, które wyjątkowo rzadko się wzajemnie tłumaczą. W efekcie czego nie wiem do końca, dlaczego Popiełuszko tak fantastycznie przyciągał różniących się od siebie ludzi i gdzie tkwiła jego charyzma. Woronowicz w tej roli bardzo się stara, niemniej kiedy scenariusz filmu szwankuje, a montaż jest słaby, nic z tych wysiłków udać się nie może. Podsumowując, czy dzięki tym filmom otrzymujmy inspirujący obraz PRL-u? Niestety bliżej tym obrazom do szkolnych czytanek niż artystycznych wyzwań.

Mały czas wielkich ludzi

Zupełnie inną kategorią filmów biograficznych, dla których immamentnym tłem jest PRL, są obrazy, którymi bohaterami są artyści. Dziwnym trafem są to pełniejsze dzieła, lepiej też opowiadają o epoce. Z czego to wynika? Czyżby polityka znowu była tym trującym jadem, a sztuka ponownie pozwalała twórcom oddychać pełną piersią? Coś w tym jest, bo mam tu na myśli trzy naprawdę wybitne obrazy: Wojaczka Lecha Majewskiego i Mojego Nikifora Krzysztofa Krauzego i Parę osób, mały czas Andrzeja Barańskiego. Wszystkie one są świetnymi fabułami w których oglądamy zmagania twórców na tle siermiężnych czasów Polski Ludowej. Są to filmy zamknięte, komplementarne a jednak bardzo pełne, wręcz w swoim gatunku uniwersalistyczne.

Film o Rafale Wojaczku pokazuje poetę w ostatnich miesiącach życia, w entourage’u, który, można domniemywać, mógł mieć wpływ na jego tragiczny koniec. Oglądamy brudny i obskurny PRL. Prowincjonalne, zapyziałe miasteczko, podłą spelunę, która ma pełnić rolę „ekskluzywnego” miejsca dla poetów. Nihilizm i picie na umór to odskocznia życia poetyckiego. Majewski, portretując Wojaczka, nie idzie utartymi tropami. Nie opisuje go poprzez jego wiersze, nie zagłębia się w szczegóły burzliwej, acz krótkiej biografii. Teoretycznie motywem przewodnim filmu jest próba odpowiedzi na pytanie o przyczyny jego samobójstwa, ostatecznie jednak nie jest to lejtmotyw. Wielkość tego obrazu polega na swoistym zmaganiu się poety rzuconego w beznadziejny świat, któremu nie może sprostać. Wtedy to dochodzi do przekonania, że tylko śmierć jest prawdziwą ucieczką do wolności. Mamy tu tło peerelowskiej degrengolady w pełnej krasie, gdzie widzimy utapirowaną barmankę, wyjałowionych ludzi i snujących się w tle refrenu piosenki Jabłuszko, jabłuszko, jabłuszko pełne snów poetów. To swoisty czyściec postaci większej niż czasy, w jakich przyszło jej żyć. Widok ten ma wymiar i ciężkość. Gdy ostatnio czytałem na poły autobiograficzną książkę Bronisława Wildsteina Cienie moich czasów i dotarłem do fragmentu opisującego etap „straceńczy” w jego życiu, który prócz dużej ilości alkoholu przesiąknięty był także poezją Wojaczka – od razu przed oczami stanął mi film Majewskiego. To była ta sama beznadzieja PRL-u i ta sama niemożność wyrazu. Wołanie o ukojenie, którego Wojaczek nie potrafił odnaleźć. Film Majewskiego to być może najbardziej przejmujący obraz opisujący przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w PRL. Wielki kinowy esej o kondycji artysty spsiałych czasów.

Równie ważnym i wybitnym, lecz jakże innym filmem jest Mój Nikifor. Mamy rok 1960. W Krynicy do mieszczącej się przy deptaku pracowni lokalnego malarza Mariana Włosińskiego (piękna kreacja Romana Gancarczyka) wtacza się niejaki Nikifor Krynicki, naprawdę Epifaniusz Drowniak – malarz samouk (wielka rola Krystyny Feldman) – i rozpakowuje swój warsztat malarski. Przeciętny, lecz rzetelny malarz, jakim jest Włosiński, próbuje pozbyć się namolnego dziwaka i przybłędy. Decyduje się jednak wpierw odszukać kogoś z rodziny Nikifora. Okazuje się, że ten wyśmiewany przez wszystkich nędzarz i kaleka potrafi pięknie malować. Poza tym jest jakby wyjęty z innej rzeczywistości – nie ma nikogo, nie ma metryki, trudno się z nim porozumieć. Włosiński, w miarę jak poznaje Nikifora, zaczyna cenić jego talent. Fascynują go Nikiforowa gorliwość i zapał malarski. Dostrzega też jego niezwykłą i prostolinijną wolność. Nikifor zupełnie nieświadomie odsłania przed Włosińskim tę oto, wydawałoby się banalną, prawdę, iż w sztuce najważniejsze są niezależność od wszystkiego i pogodzenie się z przemijalnością. Włosiński, zniewolony przez malarskie wykształcenie, jest tradycjonalistą. W zderzeniu z Nikiforem powoli traci swą pewność ocen i sądów. Film Krauzego to coś więcej niż zwykła biografia nietypowego artysty. To nade wszystko obraz o wielkości sztuki. Okazuje się, że genialnym twórcą może zostać każdy, także wyszydzany wyrzutek, żebrzący o pieniądze, który przez przypadek buduje sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. Jest to także historia poświęcenia i miłości tego, który go przygarnął, a potem chronił, poświęcając swoją karierę, „prominentne” stanowisko w Krakowie, wreszcie rodzinę. Ponownie jak w przypadku Wojaczka, uniwersalizm tej historii konfrontowany jest z „tu i teraz” gomułkowskiej małej stabilizacji. Widzimy to doskonale w epizodach, gdzie możemy się przyjrzeć, jak wygląda kalejdoskop krynickiej społeczności na czele z lokalnymi elitami – „mogącym wiele” sekretarzem partii i unickim proboszczem. Wszystko to jest pastelowym tłem dla posłannictwa dziwnego człowieka. Gdy Nikifor w trudny do zrozumienia sposób mówi, że „trzeba malować, goście czekają”, dodając innym razem, że „o kolor trzeba prosić”, intuicyjnie czujemy nieuchwytne „coś”. Co to jest? Nie wiemy, możemy tylko smakować jak w ostatniej scenie filmu migające obrazy Nikifora okraszane są utworem Dziwny jest ten świat Czesława Niemena. Tak właśnie sztuka deklasuję politykę, by przy okazji „żywota artysty” dać trochę widnego światła.

Ostatni z wymienionych obrazów to Parę osób, mały czas. Andrzej Barański stworzył film o wspólnej codzienności i pospolitości Mirona Białoszewskiego i Jadwigi Stańczakowej. Tandem Białoszewski – Stańczakowa w świadomości dzisiejszego widza, przeciętnego odbiorcy kultury, jest prawie w ogóle nieznany. Na marginesie, niestety film tego nie przełamał, gdyż fatalna i spóźniona dystrybucja sprawiła, że bardzo niewiele osób go widziało. To ogromna strata bo para nieprzystosowanych do życia inteligentów zachwyca. On – poeta, którego awangardowe wiersze stały się kanonem polskiej poezji, nadwrażliwy samolub, humorzasty samotnik, odsuwający od siebie wszystko, co składałoby się na prozę życia. Ona – poetka, niewidoma sekretarka Białoszewskiego, zauroczona wieczna przyjaciółka, która kupowała mu koszule, marynarki, buty, robiła pranie, załatwiała „zwykłe” sprawy, nagrywała na taśmę jego teksty. Pisała wreszcie Dziennik we dwoje. To on jest podstawą scenariusza dla Parę osób, mały czas. Akcja filmu obejmuje lata 1975–1982, gdzie w prywatnej, „alternatywnej” rzeczywistości czterech ścian, Białoszewski recytuje swe wiersze, rozmawia o sztuce i poezji. Znajdujemy się w „innym świecie” względem obdrapanej Warszawy. Nie ma tu miejsca na politykę są natomiast sceny rodzajowe z peerelowskiego życia codziennego polskiej inteligencji – puste pułki i haki, problemy ze zdobyciem telefonu, horrendalna biurokracja, czasem cenzura. Film Barańskiego to wielki film z wybitnym kreacjami aktorskimi Andrzeja Hudziaka i Krystyny Jandy. To kolejny obraz artysty, który w walce o swą sztukę przemienia zastałą rzeczywistość, ocalając siebie samego.

Między buntem, rozliczeniem i miłością

Drugą kategorią filmów o PRL ostatnich 26 lat są obrazy tzw. społeczno-polityczne. Opisujące historyczność Polski Ludowej. Z pośród nich do najliczniejszego grona zaliczyłbym obrazy, które dotyczyły konkretnych wydarzeń historycznych i były ich fabularnym zapisem. Do najważniejszych tego typu dzieł zaklasyfikowałbym – rozliczeniową Śmierć jak kromka chleba, Kazimierza Kutza na temat pacyfikacji kopalni Wujek podczas stanu wojennego; ciekawy, bazujący na wspomnieniach Filipa Bajona Poznań 56, Różyczkę Jana Kidawy-Błońskiego powracającą do tematu Marca ’68, a także paradokumentalny zapis masakry robotników Wybrzeża w grudniu 1970 roku, czyli Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, Antoniego Krauze. Po pewnym wahaniu dodałbym też 80 milionów Waldemara Krzystka, obraz opowiadający w konwencji kina akcji historię, gdy na dziesięć dni przed ogłoszeniem stanu wojennego księgowy dolnośląskiej Solidarności Józef Pinior wraz innymi działaczami związku pobiera z wrocławskiego banku astronomiczną sumę 80 mln zł. Fundusze te mają pomóc w zbudowaniu struktur podziemnej „S”.

Za najciekawszy film tego nurtu uważam jednoznacznie Poznań 56 Bajona. Obraz ten jest wyrywkowym, a równocześnie bardzo komplementarnym spojrzeniem na krwawe wydarzenia poznańskiego czerwca 1956 roku. Podstawową zaletą filmu jest to, że oglądamy go z perspektywy dwóch chłopców, 10-letniego Piotrka, którego ojciec jest jednym z uczestników strajku, oraz 12-letniego Darka, syna funkcjonariusza UB. Ta dziecięca perspektywa doskonale pozwala wgryźć się w dramat wydarzeń i mimo wszystko pozostać wobec nich neutralnym a może bezradnym? Świetnie ukazany jest w filmie klimat przełomowego dla końca stalinizmu roku 1956. Widzimy straszliwy chaos. Z drugiej strony naturalną dynamikę i radykalizację proletariackiego protestu. Powstanie, strajk, rewolta – czym są pierwsze godziny spontanicznego buntu robotników. Ogromny plusem obrazu jest „poznańskość” reżysera, a wraz z nią duża subtelność i intuicja w portretowaniu wydarzeń. Z głębi poznańskich zaułków niczym nie widoczni reportażyści podążamy za „szczunami”. Chłopców wiedzie młodzieńcza przygoda, nie wiedzą jeszcze, że to co zobaczą pozostanie im przed oczami na całe życie. W tle tej perspektywy rozgrywa się swoista rywalizacja o charakter antykomunistycznego protestu. Świetnie ukazany jest spór pomiędzy narwanym młodym robotnikiem Zenkiem dążącym do eskalacji i powstania (świetny w tej roli Michał Żebrowski), a doświadczonym robociarzem Stachem (bardzo dobry Tadeusz Szymków), który chce tonizować pałające rządzą rewanżu masy. Poznań 56 bardzo dużo mówi nam o charakterze i psychologii robotniczych protestów zwiastujących październikową odwilż i destalinizację. Jest to jeden z najlepszych filmów na ten temat.

Podobną tematykę, tyle że o wiele bardziej paradokumentalną, a mniej poetycką, prezentują filmy Śmierć jak kromka chleba i Czarny czwartek. To dobre, rzetelne kino, z pietyzmem odwzorowujące tragiczne wydarzenia z 1970 i 1981 roku. Jeśli mógłbym je porównać do jakiegoś klasycznego światowego obrazu, to na myśl przychodzi mi tylko Krwawa niedziela w reżyserii Paula Greengrassa na temat masakry w Londonderry. Oba filmy to w zasadzie dokumentacja prawdy o zwykłych ludziach, którzy tworzyli niezwykłą historię. Dodatkową wartością dzieła Krauzego jest kreacja Wojciecha Pszoniaka grającego Gomułkę. Jestem wręcz przekonany, że gdyby kiedyś powstał duży film o tow. „Wiesławie” to rolę starzejącego się komunistycznego satrapy mógłby zagrać tylko Pszoniak.

Troszkę innym obrazem od wymienionych jest natomiast Różyczka. Produkcja Kidawy-Błońskiego to melodramat z wielką historią w tle. Akcja toczy się na przełomie 1967 i 1968 roku, w napiętej „marcowej” atmosferze oskarżeń o V kolumnę i syjonizm. Znany literat Adam Warczewski grany przez Andrzeja Seweryna (luźno nawiązujący do postaci Pawła Jasienicy) zakochuje się w atrakcyjnej, dużo młodszej Kamili (Magdalena Boczarska), która okazuje się tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie Różyczka. Kobieta godzi się na współpracę i intensywną inwigilację pisarza z miłości do swojego narzeczonego esbeka (Robert Więckiewicz). Nie zagłębiając się zbytnio w meandry tej fabuły – jest to historia agenturalnego uwikłania, ale też burzliwej miłości. Zresztą wszyscy główni bohaterowie tego uczuciowego trójkąta zapłacą za to swoją cenę. Różyczka pod wieloma względami może być zresztą modelową egzemplifikacją książki Joanny Siedleckiej Biografie odtajnione, gdzie właśnie pochylamy się nad problemem polskich pisarzy bezlitośnie inwigilowanych przez SB, często identycznymi wręcz metodami, które widzimy u Kidawy-Błońskiego. Czy film dobrze oddaje peerelowską rzeczywistość okresu schyłkowego Gomułki? W zasadzie tak – wszystko tu jest na swoim historycznym miejscu. Literaci protestują przeciwko cenzurze, tak jak Warczewski są inwigilowani i manipulowani przez SB, w marcu 1968 roku dochodzi do prowokacji na Uniwersytecie Warszawskim, mamy zamieszki uliczne, pałowanie studentów, atmosferę strachu i szczucia, na koniec oglądamy też sterowaną przez władze kampanię antysemicką czego efektem są liczne wyjazdy. Teoretycznie wiec wszystko w tym filmie gra. Mimo to w mojej ocenie brak mu lekkości i grzeszy schematyzmem. Poza tym daleko mu do jedynego obrazu poświęconego społecznym konsekwencją Marca ’68 – czyli sentymentalnego melodramatu Marcowe migdały Radosława Piwowarskiego. Film powstał u zarania III RP, w 1989 roku, a jednak wciąż nikt równie dobrego w wolnej Polsce nie zrobił.

Symbolizm w pojedynku z recepcją

Właśnie obraz Piwowarskiego otwiera ostatni segment fabuł , których akcja rozgrywa się w Polsce Ludowej. Są to tzw. filmy społeczne, czasem urastające do miana artystycznej metafory, nieraz wchodzące w buty kina gatunkowego. Są też to filmy najbardziej chyba zróżnicowane. Prócz Marcowych migdałów należy tu wymienić między innymi: Ucieczkę z kina Wolność Wojciecha Marczewskiego, serial Kuchnia polska Jacka Bromskiego, Zawróconego Kazimierza Kutza, Cwał Krzysztofa Zanussiego, Tam i z powrotem Wojciecha Wójcika, Rewers Borysa Lankosza, Dom zły Wojciecha Smarzowskiego, Mniejsze zło Janusza Morgensterna, a także Wszystko, co kocham Jacka Borcucha, Czerwonego pająka Marcina Koszałki i Córki dancingu Agnieszki Smoczyńskiej. Wybijają się w tym zestawieniu filmy metaforyczne – Ucieczka z kina Wolność i Dom zły. Niemniej zdecydowanie bardziej cenię film Marczewskiego niż do cna przerysowany „wódczany” obraz Smarzowskiego.

Ucieczka z kina Wolność jest zresztą jakby żywcem wyjęta z duchowego paradygmatu zagadki, czym był PRL. Jest to też chyba jeden z ostatnich filmów „peerelowskich moralitetów” (powstał w 1990 roku), których już potem w Polsce się nie kręciło. Waga filmu Marczewskiego, jego etyczna estetyka, polega właśnie na spojrzeniu do wewnątrz peerelowskiej duszy – duszy cenzora. Jest to perspektywa łaknienia prawdziwej wolności, której jednym z warunków sine qua non powinno być odpuszczenie grzechów winowajcy. Tego właśnie, przechodząc wewnętrzną przemianę, poszukuje, niczym świeżego powietrza, cenzor grany przez Janusza Gajosa. Na drugim, nihilistyczno-brutalnym biegunie znajduje się Smarzowski. I mimo że ten film pozostanie jednym z ważniejszych obrazów w polskiej kinematografii – to na temat istoty PRL-u nie mówi dosłownie nic, prócz kliszowego przejaskrawienia. W wizji Smarzowskiego właściwie można ten okres zamknąć w dwóch tytułowych słowa – dom zły. Nie chodzi o to, że PRL jest ukazany jako jedno wielkie inferno, ale o to, że piekło to nie jest w ogóle realistyczne. Nadrealizm Smarzowskiego powoduje, że cała brutalność i nihilizm wręcz wylewający się z tego obrazu zwyczajnie nie mają mocy.

Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze inny rodzaj filmów o peerelowskiej przeszłości. Nazwałbym je obrazami recepcji. Klasycznym reprezentantem tego nurty są Gry uliczne Krzysztofa Krauzego. Historia dwóch dziennikarzy śledczych badających sprawę śmierci Stanisława Pyjasa to prekursorski film tego gatunku w latach dziewięćdziesiątych. W zasadzie to rzecz współczesna pokazująca kształtowanie się nowej kapitalistycznej rzeczywistości nad którą jednak ciąży nie tak znowu odległa przeszłość. Niemniej to nie Gry uliczne, ale dwa inne obrazy, na wskroś dzisiejsze, gdzie kluczowym komponentem jest pamięć PRL, wydają się znacznie ciekawsze. Przeszłość, która w nich powraca, staje się swoistym trupem w szafie teraźniejszości. Tak jakby twórcy chcieli nam powiedzieć, że wszyscy, których dojrzałość przypadała na lata realnego socjalizmu, są bardziej lub mniej, ale naznaczeni. A przeszłość znowu wypłynie, wiec lepiej się z nią samemu rozliczyć.

Taka sytuację możemy obejrzeć w nakręconej w 2008 roku Rysie Michała Rosy. Film opowiada o tym, jak podczas rodzinnej imprezy w mieszkaniu szacownych krakowskich intelektualistów z opozycyjną przeszłością, Joanny i Jana, ktoś zostawia kasetę wideo. Na nagraniu zarejestrowany jest urywek programu, gdzie pewien historyk niedwuznacznie sugeruje, że mąż Joanny był przed laty tajnym współpracownikiem SB. Jego zleconym zadaniem było ożenić się z Joanną, by móc inwigilować poczynania jej ojca, emerytowanego działacza dawnego mikołajczykowskiego PSL. Lustracyjna przeszłość – prawdziwa bądź nie – brutalnie wkracza do ich ustabilizowanego życia. To film prowokujący do myślenia i niedających spokoju. Rosa pokazuje poprzez ten jednostkowy dramat, jak wciąż niedostatecznie przemyśleliśmy okres realnego socjalizmu, ilu pytań wciąż nie udało nam się zadać, ile nie doczeka się jednoznacznych odpowiedzi. Przeszłość stoi za kotarą i wciąż, mimo tylu lat od upadku Polski Ludowej, właściwie nic o niej nie wiemy. Tak jak nie wiemy z całą pewnością, czy Jan był cynicznym TW. A nawet jeśli był, to może później wszedł na dobrą drogę? A jeśli jest niewinny? To bardzo dobry, wart przypominania film, z wielkimi kreacjami Jadwigi Jankowskiej-Cieślak i Krzysztofa Stroińskiego.

Drugim ważnym tego typu obrazem jest powstały rok później film Feliksa Falka Enen. Od początku jest to połączenie typowych popkulturowych tropów fabularnych z później dopiero widocznymi widmami przeszłości. Pacjent szpitala psychiatrycznego, o którym nic nie wiadomo, choć przebywa w lecznicy wiele lat, zaczyna przypadkowo fascynować dociekliwego młodego lekarza. Psychiatra, grany przez Borysa Szyca, stara się za wszelką cenę pomóc choremu, a także dowiedzieć się kim jest. Teoretycznie mamy więc w tym filmie połączenie czegoś na kształt Rain Mana z wątkiem detektywistycznym. W zasadzie nic specjalnego i odkrywczego, tyle że historia katatonika Enena (fantastyczna rola Grzegorza Wolfa) wiedzie nas prosto w mroczne czeluście PRL, gdzie rodziła się antykomunistyczna opozycja lat siedemdziesiątych. Falk w tym filmie zaskakuje każdego i perwersyjnie odwraca wektory. Przeszłość powraca, pokazując, że tkwi w ludziach jak cierń. Karze, nagradza, strąca i skazuje na potępienie. Chory, traktowany przez wiele lat niczym przedmiot i sprzęt szpitalny, a nie cierpiący człowiek, wydaje się egzemplifikacją ofiary. Ma on jednak swoją historię, która go naznacza, burząc nasz moralny osąd. To bardzo ciekawy, dwuznaczny i niesłusznie zapomniany film. Przypomina nam też o tym, że kino to również sztuka opierająca się na opowiadaniu historii. Ta ma znowu swe jądro w niezatartej peerelowskiej tajemnicy.

Gruba kreska kina

Bardzo trudno ocenić syntetycznie polskie kino III RP poświęcone Polsce Ludowej. Rozrzut gatunkowy i tematyczny jest tak duży, jak różnorodny był PRL. Inne były czasy tuż powojenne, inny był stalinizm, inne czasy rządów Gomułki czy Gierka, a jeszcze inny okres stanu wojennego. Na swoistą ciekawostkę zakrawa fakt, że w niepodległej Polsce doczekaliśmy się zaledwie tylko dwóch filmów poświęconych stalinizmowi – Cwał Zanussiego i Rewers Lankosza. Natomiast znacznie więcej powstało ich (będąc później „pułkownikami”) w PRL, że wymienię wspomniane już Przesłuchanie, ale i Dreszcze Marczewskiego, Wielki bieg Jerzego Domaradzkiego, Wahadełko Bajona, Matkę królów Jerzego Zaorskiego czy wreszcie Człowieka z marmuru Wajdy. Inną filmową pustką, która, jak rozumiem, teraz będzie zapełniana, to filmy dotyczące szeroko rozumianych Żołnierzy Wyklętych. Tu kolejna osobliwość, gdyż po latach najlepszym obrazem z tej kategorii jest według mnie Pierścionek z orłem w koronie Wajdy, (choć oczywiście nie zapominam o Pułkowniku Kwiatkowskim Kutza), który po nakręceniu w 1992 roku, uważany był przez większość krytyków za film niewykorzystanych szans. Jak widać, zwłaszcza na tle Historii Roja, Pierścionek… zyskuje nowe życie i filmowy szacunek, blaknąc tylko w zestawieniu z jednym z najwybitniejszych dzieł Wajdy w całej karierze – Popiołem i diamentem. Szerszym, dającym do myślenia zjawiskiem, jest również niechęć do rozliczania na ekranie epoki komunizmu. Marzenia z czasów Solidarności, że tak naprawdę to kino w wolnej Polsce wreszcie „pokaże”, „naznaczy” i „oskarży” totalitarny system, okazały się ułudą. W zasadzie takimi filmami były tylko dwa dzieła Kutza: Śmierć jak kromka chleba i Zawrócony, a także Czarny czwartek Antoniego Krauzego. Filmy rozliczeniowe ustępowały obrazom społeczno-romantycznym i nieco sentymentalnym jak urocze Wszystko, co kocham Borcucha, który jest w jakimś sensie późnym wnukiem Marcowych migdałów. Takich filmów też nie jest za wiele. Na tym tle bardzo interesujący jest ostatni, zrobiony przed śmiercią film wybitnego twórcy Janusza Morgensterna Mniejsze zło. Bohaterem filmu jest spryciarz, cwaniak i mitoman, zawsze spadający na cztery łapy, pomimo zawirowań historii. Postać do cna konformistyczna i małostkowa. Peerelowski everyman na miarę czasów. Myślę, że tylko Morgenstern mógł niejako „na pożegnanie” zaprezentować kino tak przewrotne, quasi-rozrachunkowe i bijąco antyromantyczne. Kino będące intelektualną polemiką z uczciwością moralną bohatera Przypadku Krzysztofa Kieślowskiego.

Podsumowując, przed polskim kinem opisującym bardzo skomplikowany i niejednorodny okres lat 1945–1989 jeszcze wiele do zrobienia: od kina stricte biograficznego, po wciąż niewyeksploatowane historie społeczne. Osobną sprawą są filmy dotyczące nierozliczonej przeszłości i recepcji. Tu także wiele nas jeszcze czeka. Polskie kino współczesne nie dorobiło się też pełnokrwistego bohatera, kogoś na miarę Mateusza Birkuta. Być może w sukurs filmowcom przyjdzie literatura, bo to, że film Polski od lat cierpi na deficyt dobrych, wielobarwnych scenariuszy, także o czasach PRL, nie jest żadną tajemnicą.

Mikołaj Mirowski

Tekst pochodzi z 79 nr kwartalnika „Fronda Lux”. Zobacz SPIS TREŚCI. Numer pisma można kupić TUTAJ.

Dla studentów mamy specjalną ofertę: “Fronda Lux” tylko za 10 zł. Wystarczy przesłać skan legitymacji studenckiej. Więcej informacji na ten temat znajdziecie TUTAJ