Jeżeli człowiek identyfikuje się z wartościami, które uważa się za konserwatywne, to nie oznacza, że chodzi na co dzień w worku pokutnym ani że jest zacofanym nudziarzem. Nie musi też być ograniczony i antypatyczny. Od dawna intryguje mnie obserwowanie, jak ludzie reagują, gdy ktoś im powie: „jestem prawicowcem”.
W znakomitej książce Rogera Scrutona pt. „Jak być konserwatystą” znajduje się taki oto fragment: W kręgach intelektualnych konserwatyści poruszają się zatem po cichu i dyskretnie, nawiązują ze sobą kontakt wzrokowy jak homoseksualiści u Prousta, których ten wybitny pisarz porównywał do homeryckich bogów: poruszając się w przebraniu po świecie śmiertelników, tylko oni rozpoznawali się nawzajemi.
Podobne uczucie towarzyszyło mi przez kilka dobrych lat, ale z czasem minęło. Nadal jednak znam osoby, którym zdarzają się sytuacje, w których zmuszone są tłumaczyć się z przywiązania do pewnych idei. Wydaje mi się jednak, że to nie zawsze musi być nazwane „konserwatyzmem” – czasami chodzi o tak zwany zwykły rozsądek. Dlaczego?
Weźmy życie na Kubie pod rządzami Fidela Castro. W mediach, które umiejętnie kształtują powszechne opinie, można usłyszeć całkowicie sprzeczny dwugłos: z jednej strony należy jak najszybciej lecieć do Hawany, by ujrzeć na własne oczy tę „starą”, „prawdziwą”, a przez to lepszą Kubę (przynajmniej z punktu widzenia turysty i konsumenta) – zanim dotrze kapitalistyczne zepsucie; druga narracja kształtuje obraz, jakoby kilka miesięcy temu nastąpiło upragnione zbliżenie tego kraju z Zachodem. Dobry wujek Fidel pozwolił na koncert imperialistycznego zespołu The Rolling Stones. Co więcej, kochany ojciec narodu zaprosił na wyspę Coco Chanel z ich pokazem aktualnej mody. Uff, wszyscy Kubańczycy odetchnęli z ulgą. Przyjechał do nich Mick Jagger, paryska moda inspirowana trendami „przedrewolucyjnymi” plus nietaliowane sukienki i błyskotki sprowadzane dla komunistycznej oligarchii; przyleciał Barack Obama i sam papież Franciszekii. Nawet więźniowie dogorywający w najbardziej mrocznych karcerach odetchnęli z ulgą. Cieszy się również Raul Castro, według niektórych źródeł dawny agent KGB, a bez wątpienia morderca. Na koncert starych dziadków na zmianę biorących narkotyki i przetaczających sobie krew przyszli też na pewno pełni radości i entuzjazmu agenci służb bezpieczeństwa, którzy od blisko 60 lat zastraszają zwykłych ludzi. No i po takim przełomie musiało wreszcie przybyć podstawowych produktów, jak papier toaletowy, owoce i mięso. Redaktorom eleganckich, kolorowych czasopism wyrywa się z piersi: „Viva la revolution!”
Ciekawe, co by na to powiedział Reinaldo Arenas, kubański poeta, pisarz i dysydent (który nomen omen cudem uciekł z tego „raju”, zmieniając długopisem jedną literę w swoich dokumentach i potem płynąc do wybrzeży Florydy na lichej łódce wypełnionej ludźmi, wśród których absolutnie nikt nie znał się na nawigacji ani poruszaniu się na morzu). Arenas nie przepadał wcale za Ameryką i nie miał też nic dobrego do powiedzenia o rządach Batisty, ale komunizmu nienawidził całym sercem. Słysząc zapowiedzi o „otwarciu” swojej ojczyzny na świat zapewne na zmianę śmiałby się i rzucał szyderstwa. Przypomniałby, że nie ma tam żadnej wolności słowa, że za drobne przewinienie (bez szans na uczciwy proces) można trafić do więzienia, w którym szanse przeżycia są minimalne i o tym, o czym wielu celebrytów zapomina: cała polityka gospodarcza braci Castro doprowadziła Kubę do ruiny. Inna sprawa, że Arenas to autor bardzo kontrowersyjnyiii (na czytanie jego biografii trzeba mieć oko przymknięte na skandalizujące opisy homoseksualne i nie tylko takie), choć paradoksalnie wiadomo, że na emigracji w Stanach Zjednoczonych przyjaźnił się z osobami przywiązanymi do wartości katolickich. Zresztą życie Arenasa w USA przypominało trochę dzieje Leopolda Tyrmanda – po paru miesiącach lewaccy intelektualiści z uniwersytetów i college’ów mieli dość tyrad o komunizmie i przestali interesować się imigrantami zza Żelaznej Kurtyny. Obu pisarzy dotknęło to mocno, ale tak czasami bywa, gdy uczciwość i zdrowy rozsądek zderzają się z głupotą pożytecznych idiotów, którzy po tylu latach nadal mają coś dobrego do powiedzenia o komunistach.
Wracając zatem do postawionego na początku pytania: tak, prawak może słuchać dubstepu, drum’n’bass oraz tanecznej elektroniki. Może być przywiązany do pewnych, określonych wartości, które uważa za ważne, i których chce w jakiś sposób bronić (choćby w dyskusjach na uniwersytecie albo pośród dopiero co poznanych osób) i zarazem lubi poruszać się w rytm dziwnej muzyki, wgapiając się w bardzo oryginalne wizualizacje na jednym z najbardziej znanych festiwali muzyki elektronicznej o nazwie Audioriver. To może zaszokować postępowców z Dzień Dobry TVN – ludzie mieszkający w Polsce nie są od siebie tak diametralnie różni, jak próbują to wmawiać odbiorcom ogłupiający specjaliści w telewizji. Można bronić prawa do życia nienarodzonych dzieci, ale i chodzić na wystawy do warszawskiej Zachęty (bo żeby kierować ostrze krytyki wymierzone w sztukę współczesną, należy mieć argumenty i nieco wiedzy). Można też mówić o patologii układu Okrągłego Stołu oraz mieć znajomych z Iranu i interesować się historią tego regionu; można z zaciekawieniem słuchać sobie wykładu Stanisława Michalkiewicza o układach geopolitycznych, a jednocześnie uważać za nietuzinkową postać Milo Yiannopoulosa jako gejowskiego orędownika Donalda Trumpa i posłuchać, co ma do powiedzenia.
Słuchając elektronicznego miksu dźwięków francuskiego DJ-a o pseudonimie Danger, inspirującego się dźwiękami ze starych gier komputerowych chcę przypomnieć, że na stulecie Bitwy Warszawskiej 1920 roku koniecznie musimy mieć porządne muzeum upamiętniające nasze zwycięstwo nad bolszewikami. A zostały tylko cztery lata.
Warszawa, 15 sierpnia 2016
Anna Stępniak
i Roger Scruton, Jak być konserwatystą, Poznań 2016, s. 14.
ii Zob. http://monitor-magazine.com/2016/05/11/kuba-sie-budzi-obama-the-rolling-stones-chanel/#sthash.QGigPboK.dpbs
iii Zob. Reinaldo Arenas, Zanim zapadnie noc, wydanie polskie 2004 (oryg. Antes que anochezca wyd. 1992).