PUSTY OBŁOK – ATLAS WSŁUCHANY W MODLITWĘ: O ZGROMADZENIU TRAPISTÓW Z KLASZTORU MATKI BOŻEJ W MIDELCIE

Dziedziniec skąpany był w żywicznych promieniach kłaniającego się ku zachodowi słońca. Wiatr z gór unosił spod naszych stóp drobne obłoki pyłu. Jodły szeptały coś w wielkiej pokorze. Franciszkanka siostra Barbara podeszła do drzwi w ścianie wyrastającej wprost z bitej ziemi ochrowego koloru. Uchyliła je, mamrocząc: „Nie wiem, czy możemy tak po prostu wejść”, po czym zniknęła w półmroku, a ja wraz z nią. Poprzez kafelkową sień studzącą żar dobywający się przez okna dostaliśmy się do długiego korytarza. Pod lewą ścianą, jak śnięci gwardziści, stały drewniane gabloty. Nawet słońce wlewające się do pomieszczenia przez szereg biforiów w przeciwległej ścianie nie mogło przywrócić życia martwemu drewnu. Wtem oczom mym ukazała się postać w szarej tunice i czarnym szkaplerzu. Płynąc ku nam poprzez niemal eteryczną mgiełkę kurzu i snopy rozpraszającego się w nim światła, przypominała ducha dawnych miejsc, czasów i wydarzeń. Spiczasty, czarny kaptur skrywał twarz nadciągającej osoby, jeśli rzeczywiście był to człowiek z krwi i kości.

Siostra Barbara odezwała się do zjawy jak do starego przyjaciela –  Paix sur vous Antoine, dobrze was widzieć bracie – po czym dodała:

– Nie zastaliśmy nikogo na dziedzińcu, więc pozwoliliśmy sobie was poszukać. Mam nadzieję, że nie wprawiliśmy was w zakłopotanie…

Ramiona istoty zgięły się, z przepastnych rękawów wysunęły się delikatne, blade dłonie i powędrowały ku brzegowi kaptura, uchylając go palcami długimi jak dymne smugi. Gdy mrok materiału opadł, ukazała nam się fizjognomia sucha, o szlachetnie wąskim i kształtnym nosie, sponad którego spoglądały wyblakłe już nieco starością, lecz wciąż przestronne jak ocean oczy.

Soeur Barbara, rad jestem, znajdując was w zdrowiu – odwzajemnił pozdrowienie tenorem zbyt cichym, by zbudzić nawet anioła, a mimo to wystarczająco dźwięcznym, by sięgnąć najwyższych chórów niebieskich.

Klaryska wskazała mnie otwartą dłonią i przedstawiła jako swojego rodaka.

– „Dzeń-dobri” – powitał mnie Antoine, a na jego twarzy przez moment zajaśniał skromny, acz życzliwy uśmiech. Mnich wytłumaczył, że jego ojciec był Polakiem, który wyemigrował jeszcze przed II Wojną Światową do Francji. Choć jego ojciec mówił po polsku, Antoine języka swych przodków nie znał.

Mnich postanowił zabrać nas do domu pielgrzyma. Znaleźliśmy tam dwoje drzwi z kluczykami wetkniętymi w drzwi. Choć prawdopodobieństwo, że były to pokoje dla siostry Barbary i dla mnie zdawało się wystarczająco wysokie, abyśmy mogli się w nich ulokować, Antoine poprosił nas o zaczekanie na „mnicha hotelarza”, którego kompetencji nie śmiał sobie zawłaszczać. Zakon w wielkiej mierze przypomina pod względem karności i organizacji armię… duchową, być może, ale nadal armię.

Gdy oczekiwaliśmy na przybycie „mnicha hotelarza’, moja towarzyszka wyjawiła mój plan zarejestrowania rozmowy z trapistami z Klasztoru Notre Dame de l’Atlas na temat ich historii, reguły i życia.

Skinąwszy w zrozumieniu głową przykrytą stalowego koloru włosami, Antoine odparł tonem w zaskakująco uprzejmy sposób łączącym sceptycyzm, pokorę i moc wewnętrznego przekonania:

– Cóż… my tutaj przede wszystkim utrzymujemy milczenie.

PEREGRYNACJE MNICHÓW Z LA TRAPPE

Zakon Cystersów Ściślejszej Obserwancji (OCSO, Ordo Cisterciensis Strictioris Observantiae), zwany również trapistami, to obserwancki zakon kontemplacyjny. Choć pod przytoczoną pełną nazwą funkcjonuje dopiero od 1903 roku, to jego początki sięgają opactwa cysterskiego Notre-Dame de la Trappe w miejscowości Soligny-la-Trappe we Francji schyłku Średniowiecza, dokładnie w południowej Normandii. Początkowo – to znaczy przynajmniej na przełomie XIV i XV wieku, istniała już tam kaplica, a jeśli bardziej okazała budowla, to klasztor, a jeżeli takowy, to cysterski. Miejsce cieszyło się wielką estymą i popularnością wśród pielgrzymów, a to za sprawą relikwii przywiezionych z Palestyny. Szczera wiara pielgrzymów, niedające spokoju tyrady sumień, ciekawość świata i potrzeba odkupienia win przyniosły klasztorowi wielkie bogactwo. Podobno dobrobyt i pewność siebie tak zagłuszyły rozsądek normandzkich mnichów, że „nie dosłyszeli” wezwania papieża Bonifacego IX (1389-1404) do zapłaty podatku, za co ten obłożył ich klątwą.

Mogłoby się wydawać, że dziś trapiści tak hołubią ciszę, aby móc lepiej słyszeć tak głosy dochodzące z Watykanu, własny rozsądek, jak i wszechobecnego Boga, a tym samym nie popełnić błędu, jakiego dopuścili się ich poprzednicy. Byłoby to jednak zbyt naganne i uszczypliwe uproszczenie. 

Prawdą jest, że mocna „trzewiczkowość” zakonu była aparentna i tworzyła pewne niedogodności natury duchowej. Świadomy tego był Armand Jean le Bouthillier de Rancé, początkowo pełniący funkcję świeckiego opata komendatora, to jest komandora, klasztoru w La Trappe. Samemu nie będąc mnichem a drugim synem Denisa Bouthilliera, jednego z trzydziestu wysoko postawionych urzędników francuskiego króla zwanych radcami stanu (fr. conseillers d’État), posiadał znaczące dobra wzbogacane jeszcze dochodem generowanym przez opactwo La Trappe. Le Bouthiellierowi de Rancé pisano karierę kościelną jako biskupowi koadiutorowi arcybiskupa Tours. Prawdopodobnie nie czytalibyście, drodzy Czytelnicy, tych słów, gdyby syn bogatego urzędnika królewskiego obrał tę właśnie ścieżkę. Tak się jednak nie stało za sprawą, a właśnie, podszeptu… Ducha Świętego, poczucia powinności, wezwania do misji, a może każdego z nich? Po nagłej życiowej przemianie w latach 1660-1662, Le Bouthiellier zrzekł się swoich posiadłości, formalnie wstąpił do opactwa i w 1663 roku został jego opatem… na stałe.

Już rok później w reakcji na rozluźnienie praktyk w wielu cysterskich opactwach, Le Boutiellier wprowadził surową reformę, przede wszystkim opartą na skrusze. Reformator zalecał ciężką fizyczną pracę, ciszę, skromną dietę, odcięcie od świata i zaprzestanie większości nauk. Pierwszy element zmian korespondował z czwartym, albowiem samowystarczalność miała zapewnić mnichom minimalny kontakt ze światem zewnętrznym. Ruch reformatorski rozprzestrzenił się na inne cysterskie opactwa, które rychło zaczęły nazywać siebie samymi „trapistycznymi”.    

W roku 1792, kiedy gilotyna zaczęła wybijać rytm Rewolucji Francuskiej, opactwo La Trappe zostało, jak i pozostałe klasztory we Francji, skonfiskowane przez rząd rewolucyjny, trapiści zaś wygnani. Dom Augustyn de Lestrange, mnich z La Trappe, poprowadził grupę swoich braci do popadającego w ruinę i pozbawionego dachu kartuzjańskiego klasztoru w Val-Sainte w szwajcarskim kantonie Fryburgu, gdzie mnisi poddali się jeszcze surowszej reformie, przyjmując praktyki Świętego Benedykta oraz zwyczaje Opactwa Cîteaux. Dwa lata później, w 1794 roku, papież Pius VI podniósł Val-Sainte do statusu opactwa-matki trapistów, Doma Augustyna de Lestrange z kolei uczynił pierwszym opatem i przywódcą zgromadzenia.

Mnichom jednak niedane było długo kontemplować w cieniu majestatycznych Alp. Wraz z nastaniem roku 1798, Rewolucja Francuska zawitała także do Szwajcarii, niesiona na bagnetach francuskich żołnierzy generała dywizji Guillaume’a Brune’a — jednego z dowódców podległych Napoleonowi Bonapartemu. Mnisi ponownie udali się na wygnanie i tułali po licznych krajach, poszukując tego, gdzie mogliby na dobre zagrzać miejsce. Ostatecznie Dom Augustyn i jego towarzysze ducha z Val-Sainte powrócili do La Trappe i odbudowali mnisią społeczność.

Dwadzieścia lat po usunięciu Naopelona Bonapartego z cesarskiego tronu Francji, który sam sobie skonstruował, i tyleż samo dwadzieścia lat od restauracji monarchii Burbonów, z drobnym intermezzo roku 1815, w 1834 Państwo Papieskie podporządkowało wszystkie francuskie klasztory Kongregacji Mnichów Cysterskich Notre-Dame de la Trappe z opatem La Trappe jako wikariuszem generalnym.

Niemniej we znaki dawały się obserwanckie różnice pomiędzy podmiotami Val-Sainte a tymi pod kuratelą Notre-Dame de l’Eternité — opactwa z resztą założonego przez Val-Sainte w 1795 roku. Ta dyferencja doprowadziła do założenia, na mocy dekretu papieskiego z 1847 roku, dwóch różnych trapistycznych zgromadzeń — „Dawnej Reformy Naszej Pani z La Trappe” i „Nowej Reformy Naszej Pani z La Trappe”, z czego ta pierwsza przestrzegała Konstytucji de Rancégo, druga zaś Reguły Św. Benedykta połączonej z Konstytucją z Cîteaux.

Ten podział musiał nie służyć trapistom, wobec czego w 1892 roku całkowicie opuścili Zakon Cysterski i, za zgodą papieża Leona XIII, uformowali nowy zakon zwany „Zakonem Zreformowanych Cystersów Naszej Pani z La Trappe”, formalizując w ten sposób swoją tożsamość i praktyki duchowe. 

W GRÓJCU U STÓP ATLASU

Jeszcze ich nie było, ale jakże piękne miały zwiastunki — białe, delikatne i czyste… przymiotami swymi wabiące i wonią swą wołające bzyczące formy życia, samymi będąc, jakże cudnymi przejawami tegoż niepojętego cudu istnienia. Obok ucha zawibrowała mi jakaś kosmata sfera. Plum! Trzmiel zniknął za płatkami… bzzz, bzzz… Tak słodko utytłany unosi żółciutką zdobycz. A tam dalej widzę, jak ląduje istny zeppelin — zadrzechnia fioletowa zwana również czarną pszczołą. Patrzę, jak ciężko wzbija się w powietrze i leci tam, w dół ku starym cyprysom, pośród których biel krzyży migoce.

I ja w tamtym kierunku kroczę, myśląc o soku jabłkowym mnichów, którego nieopisaną słodycz i miąższ skosztowałem dziś rano. Myślę o tych jabłkach, co ich zobaczyć jeszcze nie można, a jedynie, zgodnie z porą kwietniową, poddać się podziwowi kwiatów. Myślę, choć właściwie umysłu myśl nie mąci niemal zupełnie. Tylko z pewną troską i dziecięcą czułością spoglądam ku tym „pszczelim misiom” bzyczącym radośnie w sadzie.

Klasztor Matki Bożej z Atlasu w Midelcie nie zawsze należał do trapistów. Wcześniej ludzką i boską służbę pełniły tutaj franciszkanki, jednak po wydarzeniach roku 1996, kiedy w 2000 roku z Algierii przybyli tutaj trapiści, siostry przeniosły się do budynku w dole wzgórza, poza murami klasztoru. Część z nich jednak pozostała. Siedem białych krzyży u wezgłowi łoży wiecznego spoczywania, łoży tak skromnych, jakie były i służki Pana — obwód malutkich kopczyków ułożony z bielonych kamyczków. Na niektórych krzyżach, wypalone słońcem i wysmagane wiatrem koraliki różańców. Siedem grobów, siedem żywotów, siedem różnych światów w jednym jedynym boskim stworzeniu. Stoję przed nimi i choć nie myślę, to czuję obecność w pikach cyprysowych strażników, w wietrze co ich od lat nagina, w ziemi tak niemej, a tak gościnnej i szczodrej. Czynię znak krzyża. Zawiasy furtki skrzypią. Odchodzę i jednak myślę o tych kobietach, co żyły i umierały z dala od swych ojczyzn, rodzin, przyjaciół, z dala od smaków, zapachów i kształtów dzieciństwa. Z dala od mężów, którzy ich mężami nigdy nie (po)zostali, z dala od tych dzieci, które mogły być prawdziwie ich dziećmi.

Nunu zapytał mnie, czy nie chciałbym mu pomóc na targu. Oczy miał jak dwa węgielki, gęstą, czarną brodę i krótko ostrzyżone włosy tego samego koloru. Wybijał się spośród swoich braci wzrostem i mocną budową ciała. Mimo imponującego wyglądu otaczała go niby pierzasta bańka ciszy — wrażenie pogłębiane, gdy tylko odzywał się swoim altem. Po chwili siedzieliśmy w wysłużonym vanie. Dosiadł się do nas także księgowy — drobnej postury człowiek, choć mnichem nie będący, mieszkający z braćmi trapistami na terenie klasztoru, uczestniczący w nabożeństwach, liturgii i sakramentach. Chyba nigdy nie słyszałem, aby odezwał się choćby słowem. Zabraliśmy też pochodzącą z Burkina Faso siostrę Annę franciszkankę, a także parę starszych kobiet z okolicy. Zjechaliśmy z pagórka zwanego Taazit, gdzie znajduje się klasztor, aby zagłębić się w ulice Mideltu — stolicy prowincji, miasta leżącego w północnym Maroku u podnóży Atlasu Średniego, w połowie drogi z Er-Raszidiji na południu do Fezu lub Meknesu na północy. Założony w pierwszej połowie XX wieku, Midelt jest względnie młodym miastem. Ze względu na bardzo mocno rozwinięte sadownictwo, zwłaszcza śliwek, fig, a przede wszystkim jabłek, można go porównać do naszego Grójca. Grójec jest oczywiście starszy od Mideltu, który powstał na skutek osadzania się ludności berberskiej z wiosek porozrzucanych w regionie. Ludność ta skupiała się wokół francuskiego centrum administracyjnego zbudowanego w celu usprawnienia wydobycia ołowiu, gipsu, skamienielin oraz innych dóbr ziemi. Midelczycy do dziś szczycą się tym, że w 1930 roku ich miasto zostało zelektryfikowane jako drugie w Maroku, zaraz po Casablance. Ciekawostką jest to, że w latach 60-80 XX wieku okresowo przebywali tu polscy inżynierowie i lekarze. Jednak tamtego dnia jedynymi polskimi obywatelami w Midelcie była siostra Barbara i ja.

Dojeżdżamy na targ. Kursujemy pomiędzy rybami (skąd oni mają ryby w najwyżej położonym mieście Maroka?), warzywami, ktoś sprzedaje klamki, łańcuchy i zamki, tamten ma gąbki i skrobaczki we wszystkich kolorach tęczy, ten pokazuje pomarańcze… Pytamy, czy nie ma mandarynek. Niestety już się skończyły. Biorę dwa kilogramy i jeszcze trochę bananów.

Chcemy je zanieść z siostrą Barbarą Berberom i nomadom w górach. Na straganie z warzywami marchewki, ziemniaki i kalafiory zbiera dla nas chłopak, może w wieku dziesięciu lat. Potem zanosi ciężką, plastikową misę ojcu operującemu wagą. Nie. Ani syn, ani ojciec nie mają na sobie tradycyjnych szat, nie noszą kindżałów za pasami, nie są obwieszeni biżuterią. Daje się odczuć chłód ciągnący od gór, od ich śnieżnych koron. Zarówno syn, jak i ojciec, i inni mężczyźni przybyli na targ noszą swetry w różnych odcieniach szarości, brązu i błotnistej zieleni. Długie spodnie, niekiedy od garnituru. Co poniektórzy noszą wypłowiałe, przetarte marynarki. Zazwyczaj są to starsi, wąsaci, chuderlawi mężczyźni. Targ w Midelcie to nie robiony pod Europejską publiczkę suk w Marrakeszu czy deptak w Essaouirze. Tutaj w użyciu jest uboga praktyczność. Zlewa się ona z kolorem ziemi i gliny, i słomy. Czy jednak potrzeba czegoś więcej? Zapewne nie… tym ludziom nic więcej nie potrzeba. Od razu zaczynam się zastanawiać, dlaczego kiedykolwiek mi, moim rodzicom, osobom dookoła mnie, przyświecała inna estetyka. Ta myśl dziwnie boli.

Obładowani warzywami i owocami, wracamy do samochodu. Nunu zatrzymuje się przy każdej starowince, przy każdym niepełnosprawnym, przy każdym nawet w pełni sił nastolatku, każdemu wręczając symbolicznego dirhama lub dwa. Kiedy docieramy do furgonetki, czekają na nas trzy starsze, otyłe kobiety z gromadką dzieci w różnym wieku. Spojrzenie Nunu sugeruje, że się znają. One też liczą na drobny datek. Mnich, z ogromną skruchą mówi, że już wszystko rozdał.

W drodze powrotnej do klasztoru przejeżdżamy most rozciągnięty nad zupełnie wyschniętym korytem rzeki. To jedna z tak zwanych wadi wypełniająca się po brzegi rwącą wodą, spływając z Atlasu w okresie roztopów. Tak, zima zaznacza swój mir, nie tylko nakładając na szczyty górujące nad Mideltem czepce ze śniegu, ale i zbijając temperaturę niekiedy nawet do dziesięciu stopni poniżej zera. Zazwyczaj jednak minimalna temperatura w styczniu plasuje się w granicach 0,6 stopnia Celsjusza powyżej zera.

„ZABIERZ MNIE ODE MNIE SAMEGO I DAJ SIEBIE ŚWIATU”

Już w 1909 roku doszło do kolejnej roszady w strukturach trapistów. Wtedy to Watykan, na mocy dekretu, wydzielił trapistów z Marianhill, przekształcając ich w Zgromadzenie Misjonarzy z Mariannhill (łac. Congregatio Missionariorum de Mariannhill — CMM). Doprecyzowując, Marianhill jest przedmieściem Pinetown w KwaZulu Natal w RPA.

Tak oto dotarliśmy w naszym parkurze przez historię zakonu do pierwszej połowy XX wieku, to jest, czasu obfitującego w licznych nauczycieli i autorytetów duchowych i jeszcze intensywniejsze niż wcześniej przenikanie się różnych systemów religijnych i ich odcieni mistycznych. Dotarliśmy więc do czasu zbliżenia Okcydentu, kulturowego Zachodu z jego (nie tak) odległym kuzynem Dalekim Wschodem. Mamy więc w tym okresie Philipa Kapleau, który stając się mnichem i nauczycielem buddyzmu zen w tradycji Sanbō Kyōdan, spopularyzował tę formę duchowości na Zachodzie. Mamy Jiddu Krishnamurtiego, który odmówił bycia mesjaszem, preferując przekazywanie nauki o obserwacji aktywności umysłu jako jedynej wiarygodnej drogi ku prawdzie. Osoby podobnego formatu pojawiały się także w sferze bardziej katolickiej, a prócz niezwykle przenikliwego jezuity Pierra Teilharda de Chardina w poczet tychże można zaliczyć trapistę teologa Thomasa Mertona.

Jako syn pochodzącego z Nowej Zelandii anglikanina Owena Mertona i amerykańskie kwakierki Rut Jenkins został ochrzczony w kościele anglikańskim. Jego wczesne życie naznaczyło sieroctwo. Wiele podróżował, ucząc się w szkołach we Francji, Anglii i Stanach Zjednoczonych, aby w 1935 roku rozpocząć studia na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Po ich ukończeniu został nauczycielem języka angielskiego w miejscowym City College, reporterem gazet The New York Times i New York Herald Tribune.

Życiorys Thomasa Mertona udowadnia jak wielką moc, mają pozostawione przez niegdyś żyjących dzieła pisane. Jego życie jest także dowodem znamienności spotkań z drugim człowiekiem. I tak pod wpływem lektury dzieł św. Tomasza i Dunsa Szkota oraz spotkania z pewnym hinduskim mnichem i wynikającej z niego przyjaźni, Merton przyjął warunkowy chrzest w Kościele katolickim w 1938 roku.

Osoby studiujące na franciszkańskiej uczelni St. Bonaventura College w latach 1939-1941 miały okazję spotkać Mertona jako wykładowcę. Koleje losu zabrały jednak Amerykanina z uczelnianej katedry i umieściły go w czarnym getcie Harlemu, gdzie pracował pośród ubogich Afroamerykanów.

Natchniony w wyniku studiów nad tekstami św. Jana od Krzyża, Merton zadecydował o wstąpieniu do klasztoru zakonu trapistów w Gethsemani w 1941 roku To właśnie tam powstały jego pisma i listy do światowych przywódców, stając się w przyszłości jednymi z najbardziej poczytnych prac duchowo społecznych XX wieku. Pośród nich znajduje się jego autobiografia, „Siedmiopiętrowa góra”, „Nowy posiew kontemplacji” czy „Nikt nie jest samotną wyspą”.

W roku 1949 Merton przyjął święcenia kapłańskie, następnie zaś, to jest od 1955 roku, sprawował funkcję mistrza nowicjatu aż do 1965 roku. Zmarł tragicznie 10 grudnia 1968 roku w jednym z hoteli Bangkoku, porażony prądem elektrycznym podczas kąpieli.

Gdy w 1938 roku ciemię Mertona – przyszłego trapisty oblewano wodą święconą, z Bogiem jednoczył się 27-letni mnich imieniem Rafael Arnáiz Barón. „Zabierz mnie ode mnie samego i daj siebie światu” powiedział tuż przed śmiercią, której przyczyną medyczną była cukrzyca. Zmarł w opinii świętości. Zapamiętany za swoje absolutne oddanie życiu duchowemu i bogobojność, w 1992 roku, za wstawiennictwem Świętego Jana Pawła II, został beatyfikowany, w 2009 roku zaś wyświęcony przez Papieża Benedykta XVI.

OSTATNI MNICH Z TIBHIRINE

Patrzę na zdjęcie papieża Polaka wiszące, jeśli mnie pamięć nie myli, w korytarzu prowadzącym do lektorium biblioteki klasztornej u Matki Boskiej z Atlasu w Midelcie. W każdym razie, takie zdjęcie na pewno znajduje się w rzeczonym klasztorze, dobrze to pamiętam. Po wyłożonych skromną posadzką korytarzach skąpanych w tym samym nimbie lekkiego kurzu i urzekającego światła oprowadza nas José Louise — hiszpański mnich o sercu wielkim i bezdennym jak Kornukopia, z którego niewyczerpywaną dobrocią chciałby nakarmić cały boży świat. Ilekroć Cię widzi, poklepie Cię po ramieniu, usiądzie przy Tobie, zagada swym francuskim z tym cudownie poczciwym hiszpańskim akcentem… Oj tak, gaduła to niezwykły. Cóż, może właśnie dlatego uczynili go „mnichem hotelarzem”, aby miał do kogo usta otworzyć?

– A tutaj to my jemy. – Szerokim gestem dłoni rozwarł przed nami głębię prostopadłościennego refektarza ze stołami ustawionymi w podkowę. – Każdy z nas ma swoje miejsce, talerz, zestaw sztućców, kubek i serwetkę.

Zauważyłem, że przy każdym z nakryć leżała książka w czarnej okładce.

– Każdy z nas ma też swój egzemplarz Pisma Świętego, w razie, gdyby chciał podążać za tekstem. – Palcem wskazał na stolik po przeciwnej stronie pomieszczenia, wciśnięty nieco w kąt. – Przy każdym posiłku czytany jest fragment Pisma Świętego, to znaczy, jeden z nas siada tam i odczytuje na głos.

Korpulentny mnich prowadzi nas z powrotem na korytarz i dalej ku jasnym drzwiom.

– Skryptorium – szepce Siostra Barbara.

José Louise kładzie dłoń na klamce, delikatnie ją naciska. W rozświetlonym południowym słońcem pomieszczeniu siedzą dwaj mężczyźni. Poznaję szczupłe ciało i wydatne kości policzkowe Antoine’a, i jego oczy, które ze szczególną troską podążają za wersami tekstu.

Dwa rzędy ław dalej dostrzegam zgarbioną postać z nosem dosłownie utkwionym w starej księdze. Na tymże nosie spoczywają okulary o grubych szkłach, w lewej dłoni długopis lub ołówek spisuje notatki w zeszycie. Mam wrażenie, niby ten człowiek w każdej chwili miał zawinąć się w sobie i wyparować lub rozpaść się jak filiżanka pod młotem czasu – tak nikła jest jego witalność. A jednak, przy jakimś tajemniczym wsparciu, włosek, na którym wisi życie tego starca, nadal nie pęka. I zdaje mi się, że niby to aniołowie jacyś trzymają je jeszcze w ramionach, nim runie we wszystek, czy może jego własne niewzruszone przekonanie o obowiązku, którego zaniechanie byłoby niedopuszczalne. Ten człowiek to Jean Pierre Schumacher, ostatni ocalały z pogromu siedmiu braci trapistów z Tibhirine.

LUDZIE BOGA

Pierwotnie Klasztor Matki Boskiej z Atlasu znajdował się w zupełnie innym miejscu, a dokładnie w Tibhirine, pod Al-Madijją w prowincji Médéa w Algierii. To stamtąd, acz nie bezpośrednio, mnisi przenieśli się do Mideltu w Maroku. Nie wszystkim było to jednak dane.

Założony w 1938 roku (znów ta znamienna data, gdy Thomas Merton przyjmuje katolicki chrzest, a szczególnie bogobojny, 27-letni mnich i przyszły święty Rafael Arnáiz Barón umiera) klasztor stał się domem dla trapistów parających się, zgodnie z regułą, modlitwą i pracą na roli, z której się utrzymywali. Pomagali także miejscowej ludności, ucząc dzieci i prowadząc gabinet lekarski.

W następstwie uzyskania niepodległości przez Algierię 5 lipca 1962 roku działalność zakonników na rzecz społeczności lokalnej musiała zostać ograniczona. Władze nowopowstałego państwa odebrały mnichom znaczną część posiadanej przez nich ziemi oraz narzuciły ograniczenie liczebności wspólnoty do 12 osób. Nowa rzeczywistość społeczno-polityczna doprowadziła do spadku liczby katolików w Algierii. Wszystko to skłoniło mnichów do przegłosowania „stopniowego zamykania klasztoru”, co się jednak nie stało dzięki postawie arcybiskupa Algieru Léona Étienne’a Duvala, który zaapelował do całego zakonu cystersów o jego utrzymanie. Tak oto w 1964 do Algierii przybyło ośmiu braci z klasztorów w Aiguebelle i Timadeuc.

Ojcowie Christian de Chergé, Christophe Lebreton, Bruno Lemarchand, Célestin Ringeard i bracia Luc Dochier, Michel Fleury, Paul Favre-Miville, czyli grupa „modlących się wśród innych modlących się” (fr. priants au milieu d’autres priants), jak sami określili się rezydenci klasztoru, żyła pośród muzułmańskiego społeczeństwa w pokoju, nie nawracając go czynnie, a raczej studiując jego zwyczaje i religię islamu. Pokojowa koegzystencja trwała do wybuchu wojny domowej w Algierii (1991–2002) pomiędzy rządem a Zbrojną Grupą Islamską i Islamską Armią Ocalenia w regionie doszło do eskalacji przemocy wymierzonej w chrześcijan. Pierwsza popłynęła krew jugosłowiańskich robotników, których ciała odnaleziono 14 grudnia 1993 roku na ścieżce w pobliżu klasztoru. Ludzie ci uczestniczyli w mszach celebrowanych przez trapistów w lokalnym kościele. Zakonnicy zrelacjonowali to wydarzenie w liście opublikowanym 24 lutego 1994 roku na łamach francuskiego pisma katolickiego „La Croix”.

Jednak znamiona prześladowania i terroru dało się odczuć już wcześniej. W noc z 24 na 25 grudnia 1993 roku do klasztoru wtargnął oddział partyzantów islamskich dowodzonych przez emira Sayyata Attiyę z zażądaniem wypłacenia przez mnichów „podatku rewolucyjnego” i przekazania mu do dyspozycji jednego z mnichów — brata Luca, lekarza. Odmówiwszy, przeor wspólnoty oznajmił jednak, że duchowny przyjmie wszystkich chorych, którzy zgłoszą się do klasztoru. Deklaracja ta skłoniła napastników oddalenia się.

W obliczu realnego niebezpieczeństwa braciom proponowano opuszczenie klasztoru i przeprowadzkę, jednak mnisi nie zdecydowali się na nią. Niemniej, opcję tę rozważali, regularnie poddając ją głosowaniu co sześć miesięcy. Niepewność i pewność niektórych, rozważanie za i przeciw pozostania lub odejścia, napięcie tych chwil próby dobrze przedstawia film reżyserii Xaviera Beauvois pt. „Ludzie Boga” (2010).

W ostatnim głosowaniu, które się odbyło przed porwaniem, bracia byli jednogłośni. Odmówili opuszczenia klasztoru, a także przyjęcia ochrony wojskowej, deklarując jedynie, że będą zamykać bramę klasztoru każdego dnia o 17.30 i ograniczą kontakty ze światem zewnętrznym. Na tle politycznym trwającej wojny domowej, zakonnicy zachowywali neutralną postawę. Jak wskazują na to zachowane teksty ich autorstwa, byli doskonale świadomi zagrożenia, w jakim się znajdowali. Przeor klasztoru, o. Christian de Chergé, napisał:

Jeśli pewnego dnia – a może to nastąpić w każdej chwili – przyjdzie mi stać się ofiarą terroru […] to chciałbym, żeby moja wspólnota, mój Kościół i moja rodzina nie zapomnieli, że oddałem życie Bogu i temu krajowi. […] Kiedy będą myśleć o mojej śmierci, chciałbym, żeby pomyśleli również o rzeszach bezimiennych ludzi, którzy tak samo zginęli. Moje życie nie jest więcej warte niż życie innych.

W nocy z 26 na 27 marca 1996 roku mnisi zostali siłą wyprowadzeni z monasteru i porwani nocą z 26 na 27 marca 1996 roku. W liczbie ok. 20 napastnicy zmusili ogrodnika Mohammeda do otwarcia bramy lub przeskoczyli przez mur. Trzydzieści minut — tyle trwał 30 minut. Porwano siedmiu z dziewięciu mnichów. Co się stało z brakującymi dwoma? Otóż Jean Pierre Schumacher przebywał w tym momencie poza głównym budynkiem, pełniąc dyżur na furcie klasztornej, zaś cela o. Amédée została zwyczajnie przeoczona przez napastników, gdyż znajdowała się koło biura księgowego, w innej części klasztoru. Zdawszy sobie sprawę z krytycznej sytuacji, dwaj ocalali usiłowali natychmiastowo zadzwonić do sąsiadów oraz na policję. Napastnicy zdołali jednak odciąć linię telefoniczną przed rozpoczęciem operacji.

Z powodu godziny policyjnej udali się na posterunek wojskowy dopiero następnego dnia rano. Dotarli tam po siódmej rano tylko po to, by dowiedzieć się, że dowodzący oficer jeszcze śpi i nie ma potrzeby go budzić. Nie mogąc uzyskać pomocy o. Amédée i o. Jean Pierre udali się na posterunek policji w Al-Midiji, gdzie, choć spisano ich zeznanie, nie podjęto żadnych dalszych działań. O porwaniu poinformowano również miejscowego arcybiskupa oraz francuską ambasadę, gdyż wszyscy uprowadzeni mnisi byli narodowości francuskiej. Władze ogłosiły powołanie jednostki kryzysowej poszukującej zakonników. Jednak przez cały miesiąc jednostka ta nie ujawniła żadnych istotnych faktów ani poszlak, zapewniają jedynie, iż śledztwo jest na właściwej drodze.

Ostatecznie do porwania zakonników przyznała się Zbrojna Grupa Islamska w oświadczeniu z 27 kwietnia, datowanym na 18 kwietnia. Tekst podpisany nazwiskiem Djamel Zitouni ukazał się na łamach pisma „El Hayat” w Londynie, skąd przedrukowało go lokalne pismo z Al-Midiji. Sugeruje się, że dwa dni wcześniej mógł się z nim zapoznać prezydent Francji Jacques Chirac.

Sytuacja była jednak daleka od jasnej i skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy 30 kwietnia 1996 roku przedstawiciel Zbrojnej Grupy Islamskiej, podający się za niejakiego Abdullaha, przyniósł do ambasady francuskiej w Algierze kasetę z nagranymi dziesięć dni wcześniej głosami mnichów. Przedstawiciele ambasady twierdzili, że w czasie półtoragodzinnej rozmowy z dyplomatami francuskimi Abdullah miał wyjawić, że to nie Djamel Zitouni jest winny porwania. Jako dowód przedstawił kasetę z nagraniem przedstawiającym mnichów, otrzymaną przez Zitouniego od konkurencyjnego klanu — według niego prawdziwych winnych porwania duchownych. Podczas spotkania Abdullah miał też prosić francuski rząd o pomoc w uratowaniu trapistów.

Jakkolwiek nie było, 23 maja Zbrojna Grupa Islamska wydała kolejny komunikat, w którym poinformowała, że dwa dni wcześniej (21 maja) zakonnicy zostali zabici. Siedem świec, które na znak nadziei na odnalezienie mnichów płonęły w katedrze Notre-Dame w Paryżu przez cały okres poszukiwań, zostały zgaszone. 28 maja 1996 roku w Paryżu 10 tys. osób zebrało się w celu oddania hołdu zamordowanym.

Osiem dni od wydania komunikatu Grupy, 31 maja, w polu na drodze do Medei odnaleziono odcięte głowy. Zostały one pochowane na cmentarzu klasztoru w Tibhirine 4 czerwca 1996 roku, dwa dni po uroczystościach pogrzebowych, jakie miały miejsce w katedrze w Algierze. Przed pogrzebem ks. Armand Veilleux pragnął obejrzeć i zidentyfikować szczątki. Zezwolenie otrzymał po początkowych poważnych trudnościach.

Prócz przedstawionej wyżej wersji wydarzeń funkcjonują jeszcze dwie. Według pierwszej z nich mnisi zostali zabici nie przez islamistów a przez algierskie tajne służby, których agentem miał być nie kto inny jak Djamel Zitouni. Poprzez zrzucenie winy na islamistów służby rządu chciały pogorszyć wizerunek Zbrojnej Grupy Islamskiej w międzynarodowej opinii publicznej, w ten sposób zyskując poparcie dla rządu, co zwiększało szanse na wsparcie go w walce. O winie algierskiego wywiadu był przekonany biskup Oranu Pierre Claverie, który 1 czerwca 1996 roku również padł ofiarą ekstremistów islamskich.

Drugi scenariusz zakłada, że mnisi zostali porwani na zlecenie wywiadu algierskiego, gdyż udzielali pomocy medycznej także islamskim terrorystom. Przypomnijmy, że przeor wspólnoty oświadczył islamistom, iż brat Luc będący lekarzem przyjmie wszystkich chorych, którzy zgłoszą się do klasztoru. Według tej wersji grupa dowodzona przez agenta tajnych służb Zitouniego faktycznie uprowadziła zakonników, jednak zostali oni odbici z jej rąk przez prawdziwy oddział islamistów, a następnie przez nich zabici.

 NOTRE DAME DE L’ATLAS

Choć nie wiadomo, której wersji wydarzeń najbliżej do prawdy, pewne jest, że historia mnichów z Tibhirine wciąż żyje w tej kruchej, złamanej wiekiem postaci 97-letniego Jean-Pierre’a. Mimo blisko stu lat ciążących na jego barkach wciąż studiuje księgi, sporządza notatki, uczestniczy w nabożeństwach, zaś jego współbracia darzą go ogromnym szacunkiem. Za każdym razem, gdy widzę, jak pozostali trapiści z Notre Dame de l’Atlas czekają, aż, wspierając się na balkoniku z półeczką na jego własny egzemplarz Biblii, opuści kaplicę, przejmuje mnie lęk, że za moment go już z nami nie będzie. Uczuciu temu towarzyszy również bezgraniczny podziw. Jak wiele oczy widziały, jak wiele pracy te ręce wykonały, ile serce zniosło?

W jednym z budynków klasztornych znajduje się muzeum poświęcone siódemce z Tibhirine. Znajdziemy w nim przedmioty, którymi posługiwali się mnisi. Przedmioty tak oficjalne, jak tuniki i szkaplerze, ale i znacznie bardziej codzienne — sztućce, dziennik, okulary. Jest i zdjęcie, przy którym co sześć miesięcy decydowaliby zostać i służyć Bogu, którego miłości wszak wszyscyśmy przejawem, bez względu na dogmat, bez względu na wyznanie.

Tak jak i niegdyś w Tibhirine, w Algierii, tak i dziś trapiści żyją w przyjaźni, tak z mieszkańcami Mideltu, jak, okolicznych wiosek i namiotów nomadów wypasających owce i kozy na zboczach Średniego Atlasu. Znają ich i nigdy nie omieszkają pozdrowić mieszkańcy wioski Tataouine, co w jednym z berberskich języków tamazight oznacza „źródło”. Niedaleko tego źródła, przez pełne 12 lat, mieszkała moja przewodniczka w podróży do Mideltu – siostra Barbara. Wraz z siostrą Marią, niosły pomoc medyczną i edukacyjną lokalnym tubylcom. Dziś, drogi Czytelniku, do którejkolwiek wioski oddalonej do 14 km od Tataouine (a może i dalej) byś nie dotarł, gdy wypowiesz słowa „soeur Barbara”, zostaniesz powitany jak najlepszy przyjaciel.

***

Siedzę w swoim pokoju, nie… mnisiej celi. Za oknem widzę, jak promienie zachodzącego słońca powoli spełzają ku ziemi po majestacie cyprysów. Jaskółki jeszcze przecinają niebo. Dzień mija i już daje się zobaczyć pierwsze ziarenka astralnej soli rzuconej szczodrze na atłas nieba. Jest tak cicho… i tylko wiatr jeszcze hula nad barkami Atlasu i w sadzie wiernych sług Matki Boskiej.

Kładę się na łóżko, ciężki snem, a jednak lekki na duchu. Nim zasnę, widzę cały klasztor w en trois quarts jak na średniowiecznej iluminacji. Rudawym kolorem gliny budynek odcina się na tle błękitnego nieba, brunatnych gór i zielonych koron jabłoni. Średniowieczna iluminacja ożywa, nad klasztorem zaczynają przepływać chmury. Jeden z mnichów wychodzi do sadu zebrać jabłka. Bije dzwon. Niebo dnia wypycha nocny nieboskłon, gwiazdy i księżyc z antropomorficzną twarzą. Wtem znów dzień, praca, modlitwa, i znów nieboskłon ciemnieje. Cykl ten powtarza się i powtarza, i nic nie zdaje się zmieniać, i wszystko pozostaje wierne nieskończonemu, boskiemu rytmowi. Na przekór szumowi i chaosowi za horyzontem iluminacji, klasztor trwa — skromne sanktuarium otuchy. Sen…