Gdy myślę o moim małżeństwie żałuję tylko tych chwil, które się nigdy nie wydarzyły. Jakkolwiek idiotycznie to wam nie zabrzmi. Tęsknię do nich nawet teraz, gdy sterczę zmarznięty pod urzędem gminy w Nadarzynie, wpatrując się w lśniące od mrozu szyby budynku. Kieszeń wypycha mi ogromny czarny pistolet, ciężka jak diabli pamiątka po dziadku.
Ale to chyba mnie nie martwi, przynajmniej nie tak bardzo jak powinno. Zamiast tego, rozmyślam o ciepłym bułgarskim piasku, który przyjemnie rozchodzi się pod naszymi stopami, gdy zmęczeni długim upalnym dniem wędrujemy wieczorem na plażę. Przytulam cię, czując słodki zapach opalonej skóry. Wodzę palcami między kosmykami twych włosów. Uśmiechasz się do mnie lekko przekrzywiając głowę. Masz na czubku nosa jasne ziarenka piasku. Zwilżasz usta językiem. Chodź – szepczesz mi do ucha i lekko, jakbyś kpiła z grawitacji, wbiegasz w lekko spienione fale.
Po chwili zanurzam się obok ciebie. Nie wiem, jak to opisać, ale patrząc w twoje uczy, nie mam wątpliwości, że czujemy dokładnie to samo. Morze stało się niewidzialne, znikając w ciemności i gubiąc nas w szumie fal. Gdzieś w oddali migają kolorowe światła kilku hoteli. Lecz tylko przez chwilę, bo i one znikają, a wraz z nimi wąska wstęga plaży, na której jeszcze przed chwilą staliśmy. Jest tylko szum, który miesza się z ciemnością i słoną wodą.
Myślę o morzu, jak o ogromnym ciemnym, bezkształtnym organizmie, który tuli nas delikatnie. Olbrzym i dwa ziarenka piasku na twoim nosie.
Zarzucasz mi ręce na szyję. Przez chwilę widzę blask twoich oczu, jak dwa migoczące światła. Czy tak wygląda światło morskiej latarni, widziane z pokładu samotnej łodzi? A potem czuję twoje usta. Wtedy znika również morze. Cały świat znika w tym jednym pocałunku.
Tego zniknięcia brakuje mi najbardziej. Zawsze mi go brakowało.
Teraz stojąc pod urzędem gminy nie mam wątpliwości, że gdybyśmy wtedy tak zniknęli, gdyby ta scena na plaży wydarzyła się naprawdę, dziś nie sterczałbym tutaj z pistoletem w kieszeni.
Powiecie, że przesadzam. To przypadłość większości długoletnich związków, ludzie z czasem się od siebie oddalają, obojętnieją. Tracą zainteresowanie. To naturalne. Ale żeby od razu wybiegać na ulicę z pistoletem? I macie w tym, do cholery, dużo racji. Gdy się nad tym chwilę zastanowić, co by się stało, gdyby każdy znudzony monotonią związku facet chwytał za broń? Pewnie ludzkość wyginęłaby w ciągu kilku lat.
Są przecież psychologowie, mediatorzy rodzinni, koledzy gotowi wypić z tobą kilka piwek. Można uciec w pracę, lub zostać domowym alkoholikiem, przytyć dwadzieścia kilo i zaprzyjaźnić się aktorami kilku popołudniowych seriali, wygniatając w kanapie stałe miejsce przed telewizorem. Można i pewnie tak bym zrobił, gdyby nie ci cholerni kosmici.
Wiem, jak to brzmi i pewnie jest to najgłupsze wytłumaczenie problemów małżeńskich jakie kiedykolwiek słyszeliście, ale nie znajduję teraz niczego lepszego. I na razie musi to wam wystarczyć. Zresztą nie dyskutuje się z facetem, który trzyma w kieszeni nabitego gnata, prawda?
Poza tym nie mam wątpliwości, że w moim związku zaczęło się coś psuć na długo przed tym, nim spotkałem gadającego kota. Wiem też, że choć ten włochaty łachudra należał do grona najbardziej nadętych dupków, jakich przyszło mi poznać, to nie mogę go przecież obwiniać za odejście Joli. To byłaby duża przesada, nawet w moim przypadku.
A przecież jeszcze wczoraj byłem w miarę normalnym facetem, który żył w błogiej nieświadomości życia na innych planetach. Kosmitów znałem tylko z ekranu telewizora i szczerze mówiąc miałem ich gdzieś. Przynajmniej do piątku, gdy to wszystko się wydarzyło. A zaczęło się zwyczajnie, od rozmowy ze Starym. Siedziałem odliczając ostatnie minuty tego niewyobrażalnie długiego tygodnia. Za oknem wciąż nie widać był śniegu, a lada dzień miały zacząć się Święta. Już miałem wstać, by przynieść sobie z kuchni kawę, gdy zadzwonił telefon. Był piątek, na zegarku z kretyńską myszką miki, który kiedyś podarowali mi koledzy z działu, dochodziła szesnasta.
***
– Jest na ciebie donos – usłyszałem głos w słuchawce.
Spojrzałem na wyświetlacz zdając sobie sprawę, że to połączenie wewnętrzne, dzwonił Stary, mój znienawidzony szef.
– Jaki donos? – spytałem.
– Donos, że się opierdalasz – zatrzeszczał w słuchawce rozbawiony głos Starego – chodź do mnie, musimy pogadać.
Podniosłem się ciężko spodziewając się najgorszego. Taki telefon w piątek tuż przed szesnastą nie mógł wróżyć niczego dobrego. Właściwie mógł oznaczać tylko jedno – dodatkową robotę.
Minąłem długi rząd boksów. Metrowe ścianki skrywały pochylonych pracowników niższego rzędu, trutniów, jak sami o sobie gorzko mówiliśmy. Tłukli coś bezmyślnie w klawiatury, wlepiali gały w ekrany laptopów udając, że pochłania ich praca. Tak naprawdę każdy odliczał ostatnie minuty do wyjścia i opieprzał się w najlepsze. Weekend, panie.
Pchnąłem przezroczyste drzwi i wszedłem do oszklonego gabinetu dyrektora działu handlowego. Jako managerowi wyższego szczebla przysługiwał mu własny pokój, gdy my byliśmy zmuszani do pracy w ciasnych boksach, oddzieleni jeden o drugiego metrowymi ściankami. Czasami, był taki rwetes, że miałeś wrażenie, że pracujesz w ulu, lub siedzisz na dworcu centralnym w godzinach szczytu. Każdy darł się do telefonu, ciągle ktoś czegoś od ciebie chciał, zaglądał ci przez ramię zadając idiotyczne pytania. Miałeś wrażenie, że siedzisz na lotnisku, tuż przed wybuchem bomby atomowej, a przez megafony spiker właśnie ogłasza ewakuację miasta. Tymczasem w oszklonym gabinecie dyrektora panowała przyjemna cisza i spokój.
– Robota jest! – krzyknął zza biurka posyłając mi bezczelny uśmiech.
– Wiedziałem.
– Co?
– No, mów – klapnąłem na obrotowym krzesełku, obrzucając wzrokiem kilka korporacyjnych dyplomów wiszących na ścianie, jak tandetne trofea.
– Potrzebuję jakiś drobny projekcik do wysłania. Taki wiesz, do zapięcia wyników.
– Maciek, zwariowałeś? Jest piątek. Szesnasta.
– Myślałem, że chcesz zostać kiedyś kierownikiem regionu… – zaczął Stary i zawiesił głos, spoglądając nie wiedzieć czemu nie na mnie, tylko na małą pluszową małpkę, która stała na biurku. Małpka wybałuszyła na niego gały i z bezczelnie wywieszonym jęzorem odwzajemniła mu nie mniej głupie spojrzenie.
Pewnie, że chciałem być kierownikiem regionu centralnego. Ubiegałem się o to stanowisko bezskutecznie już trzeci rok. Dwa tygodnie temu dowiedziałem się przypadkiem, że mimo iż konkurs nie jest jeszcze rozstrzygnięty, to fotel kierownika został już przydzielony. Nominację miał dostać najgłupszy handlowiec w naszej ekipie. Gdyby brał udział w konkursie na jełopa trzeciego pietra, postawiłbym swoją roczną premię, że zgarnie główną nagrodę. Facet potrzebował tygodniowego szkolenia, by odpalić swój komputer.
– Maciek, w co ty mnie wkręcasz? – spytałem bez większej nadziej na sensowną odpowiedź.
– Mareczku, sprawa jest prosta – Stary, zmienił front, widząc, że tamta zagrywka nie podziałała – muszę do siedemnastej mieć trzy potencjalne projekty z twojego regionu. Potencjał musi zamknąć się w bańce. Rozumiesz?
– Potencjalne? Potrzebujesz ich do Horajzona?
– Tak – zawahał się nieznacznie, czym już powinien wzbudzić moją podejrzliwość, ale byłem zbyt zmęczony po całym tygodniu. – Tak, otwieramy nowy projekt, znaczy nowego Horajzona, i muszę mieć do niego trzy potencjały. Wiesz, takie pewniaki, które wiemy, że wypalą.
Przytaknąłem. Znałem dobrze tę korpo-robotę. Nie raz się zastanawiałem, jak te korporacje w ogóle funkcjonują. Połowa pracujących w nich ludzi zajmowała się wymyślaniem projektów, które niczemu nie służyły, lub kontrolowaniem pracy innych, udoskonalaniem jej, poprawieniem, ulepszaniem, co z reguły kończyło się większymi lub mniejszymi stratami. Projekt Horaizon był tu klasycznym przykładem korpo-roboty, gdzie tak naprawdę nie chodziło o poprawienie wyników, ale o zaprezentowanie swojego sukcesu. A tym samym poprawienie własnego wizerunku.
Z samego założenia projekty Horaizon nie były takie głupie. Ich celem miało być wyszukanie produktów, które sprzedażowo leżały. Organizowano zespoły, składające się z ludzi z różnych działów, ustalano cele i po trzech miesiącach pracy, mierzono wyniki. Ciekawe, że większość projektów kończyła się sukcesem. A to z tak prostej przyczyny, że wybierano tylko takie produkty lub klientów, u których sprzedaż musiała pojawić się w ciągu tych trzech miesięcy i to bez względu na to, czy zwołano grupę projektową, czy też nie.
– Ale dziś jest piątek – jęknąłem żałośnie, chwytając się ostatniej deski ratunku, choć już wiedziałem, że się nie wywinę. – Wiesz, ile mi to zajmie? W domu będę najwcześniej o osiemnastej. A obiecałem żonie…
– Każdy coś obiecał. Ja też coś obiecałem.
– Mojej coś obiecałeś?
– Nie, nie – aż poderwał się zza biurka. – Twojej nie, oczywiście, że nie. A co ci przyszło do głowy? To jak, mogę na ciebie liczyć?
Po tylu latach w korporacji wiedziałem, że łatwiej tu się wyłgać od prawdziwej roboty, niż od tej pozorowanej. Postękałem więc jeszcze chwilę dla porządku i powlokłem się zrezygnowany do mojego grajdoła, w ołpen spejsie.
Ołpen spejs, myślałem rozgoryczony, kolejny wymysł korporacyjnych psychopatów. Zlikwidowano pokoje i wszystkich szeregowych pracowników zagnano do wielkiej hali, gdzie każdy mógł patrzeć drugiemu na łapy. Normalnie kołchoz. Siedzi człowiek i czuje się jak truteń w ulu. Każdy gapi się w ekran laptop lub drze się do słuchawki. Istne pole bawełny, a zamiast nadzorcy na białym koniu, szklane gabinety.
Wbiłem umęczone spojrzenie w jasny ekran i pewnie zabrałbym się w końcu do tej beznadziejnej roboty, gdyby nie Stary. Chwilę po tym, jak skończył ze mną gadać, pokręcił się trochę po pokoju i nagle zgasił światło. Podniosłem ciężki łeb szeregowego trutnia i zamurowało mnie.
Zamknął szklane drzwi i czmychnął w stronę wind. Nawet drań nie spojrzał w moją stronę. Kurwa, już do domu, pomyślałem, czując jak ogarnia mnie czarna rozpacz, a ja mam tu zapierdalać! Poczekałem aż zniknie w windzie i wstałem. Kilka głów na moment podniosło się znad biurek. Ale zaraz wróciło do swoich spraw, zdając sobie sprawę, że to tylko ja – pewnie idę do kuchni, lub do klopa. No bo gdzie indziej? Jeszcze nie szesnasta.
Kuchnia, zresztą podobnie jak klop, była najbardziej demokratycznym miejsce w firmie. Spotykali się wszyscy pracownicy koncernu, bez względu na stopień i pozycję w korporacji. Jak zwierzęta przy wodopoju, przyszło mi nagle do głowy kretyńskie porównanie. Tylko kto tu jest lwem, a kto zebrą? Ja na pewno jestem łosiem, którego każdy może posuwać pod ogon.
Przy wodopoju natknąłem się na Renatę, starą pannę, która od lat mieszkała razem z siostrą w bloku na Bemowie. Obie brzydkie jak noc i głęboko rozczarowane męskim rodem. Gdy wszedłem, pochylała się właśnie nad ekspresem do kawy, niczym żyrafa nad kępą zielska.
– Orzesz kurwa – powiedziała podnosząc na mnie wzrok.
– Ja też się cieszę, że cię widzę.
– Znowu nie działa –
wskazała na starego Siemensa, który psuł się regularnie odkąd go tu postawiono.
– Może zaparzysz sobie sypanej? – zaproponowałem grzebiąc w jednej z wiszących
szafek. – Gdzie jest ten cholerny cukier?
– Czy w tym kraju może coś w ogóle działać? Ekspresy, faceci, wszystko tu jest do dupy. – przerwała mi bez ogródek.
Puściłem tą uwagę mimo uszu i nalałem sobie wody z dystrybutora. Renata miała już coś ponad trzydziestkę i zdążyła się nabawić wszystkich głównych cech starych panien. Gość, który na nią poleci, szybko będzie tego żałował. Chyba wolałbym się już zderzyć pociągiem towarowym, niż z tym korporacyjnym pasztetem.
– O czym tak rozmyślasz? – rzuciła mi chytra spojrzenie.
– O niczym – skłamałem.
– Eee z wami zawsze tak samo. Tylko wam jedno w głowie. Nic tylko dupy i dupy.
– Hej, spokojnie, Renatka, nic takiego nie myślałem.
– Dobra, dobra. Faceci są jak psy, wystarczy im pokazać kawałek mięsa, a już mają ochotę.
Mimowolnie zapuściłem żurawia w jej dekolt, jedyny interesujący atrybut jej kobiecości i do razu tego pożałowałem.
– O właśnie, o tym mówię! Takie są właśnie chłopy w Polsce. Proste, lubieżne i zboczone, a w kobiecie widzą tylko kawałek mięsa. Inaczej niż w Holandii. Tam kobieta, może się czuć naprawdę bezpiecznie.
– A dlaczego akurat w Holandii? – zainteresowałem się nagle zgniatając w dłoni plastikowy kubeczek.
– Dlaczego? – zaczęła zmieniając ton, na ten przeznaczony dla osób z zaawansowanym niedorozwojem umysłowym – Bo tylko w kraju, w którym mężczyzna całuje drugiego mężczyznę, kobieta może czuć się bezpieczna.
– O czym ty gadasz?
– Moja koleżanka, Ziunia, pojechała w zeszłym miesiącu do Holandii. Wieczorem trochę jej się nudziło i postanowiła zobaczyć Amsterdam nocą. Snując się bez celu po mieście dotarła wreszcie do jakiegoś małego parku. Patrzy, a tu w krzakach kryje się dwóch facetów. To myśli sobie, jak nic zaraz mnie napadną i zgwałcą. Wiesz, jak to u nas jest.
Spojrzała na mnie z lekką pogardą, nieświadomie wypychając do przodu biodra, jakby chciała mnie zachęcić. Do czego? Do gwałtu? Zacząłem się zastanawiać ile musiałaby mi za to zapłacić lub ile musiałbym wypić, by nabrać na nią ochoty.
– Ech wy chłopy – rzuciła w moją stronę. – ech, wy polskie chłopy.
– No i co, zgwałcili ją? – spytałem z nadzieją.
– Chciałbyś.
– Wiesz, mam robotę, Miło się rozmawiało…
– Poczekaj, jeszcze nie skończyłam. – załapała mnie za rękaw – Więc ona zgłupiała, wiesz, ta moja kumpela, no Ziunia zgłupiała. Stoi jak wryta, bo to noc, park, ona sama i tych dwóch w krzakach już ją zauważyło. Myśli sobie, już po mnie, ale na ucieczkę za późno. I tak dogonią.
Pobożne życzenia, pomyślałem.
– Więc co robi?
– Kto? – spytałem.
– No moja kumpela, Ziunia, co robi?
– A skąd ja mam wiedzieć? To zgwałcili ją w końcu, czy nie?
– Oj chłopy, chłopy – syknęła Renatka – Nic tylko wam jedno… Jasne, że nie.
– Jak to? To po co mi to opowiadasz?
– Słuchaj, idzie dalej, wiesz, Ziunia idzie dalej, prosto na nich. Myśli sobie, już po mnie, nie ucieknę, ale chociaż z fasonem. Nagle patrzy, a oni się całują.
– Kto?
– Jak to, kto. No ci faceci w krzakach.
– Faceci?
– Tak, rozumiesz, całują – aż klasnęła w dłonie, jakby dwóch całujących się facetów było powodem do radości.
– Znaczy się pedały – stwierdziłem ze smutkiem.
– No tak, ale widzisz, gdyby nie to, to pewnie by się inaczej skończyło. A tak, w kraju, w którym…
– W którym dwóch facetów idzie w ślinę – przerwałem jej – kobieta może czuć się bezpiecznie.
– No – uśmiechnęła się z tryumfem.
Nagle poczułem, że mam dość. Holandii, Renatki i tego wiecznie zepsutego Siemmensa, całej tej pieprzonej korporacji z jej kulturą, wizją i wodopoju, gdzie spotkać można właśnie takie wyzwolone żyrafy zachwycone holenderskimi pedałami.
I chyba właśnie wtedy zaczęło coś we mnie pękać. Choć jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Przez ułamek sekundy poddałem się rozkosznej pokusie, by zgasić jej ten słodki uśmieszek i przywalić w łeb czajnikiem. Polski chłop leje w łeb polską babę. Jakie to piękne i pierwotne, a nie jakieś durne opowieści o gejach, i to jeszcze holenderskich. Renatka chyba to wyczuła, bo uśmiech znikł jej z ust. Spojrzała na mnie czujnie.
– To ja już sobie pójdę – powiedziałem powoli.
Przełknęła ślinę.
Wyszedłem. Zapominając o żyrafach, gejach i robocie, którą zlecił mi Stary. Pęknięcie zaczęło się nieznacznie powiększać. Śnieg wciąż nie padał.
***
Nie pamiętam ile to trwało. Siedziałem w samochodzie, zaparkowanym pod domem, w którym mieszkaliśmy z Jolą od czasu ślubu. Nie stanąłem na podjeździe, bo blokowało go złote bmw. Nie musiałem do niego podchodzić wiedziałem, że silnik pod maską wciąż był ciepły.
Ludzie żyjąc w małżeństwie, tłumaczył mi kiedyś znajomy, oddalają się od siebie. To proces, który dotyczy wszystkich związków. Tak, jakby już pierwszego dnia, gdy tylko zakładają na palce obrączki, od razu wsiadali do dwóch różnych łodzi i każde z nich zaczynało powoli dryfować w inną stronę. Na początku mogą jeszcze ze sobą rozmawiać, a nawet się dotykać, ale z czasem widzą już tylko swoje sylwetki, które powoli rozmywają się na horyzoncie. Chyba tak właśnie było między mną, a moją żoną. Dlatego siedziałem teraz w samochodzie i gapiłem na złote bmw Starego, myśląc o tym, że ten cholerny silnik musi być jeszcze ciepły.
Kiedy właściwie przestaliśmy ze sobą rozmawiać? Może tamtej jesieni, gdy drugi raz poroniła? Była na mnie wściekła, to bo to ja przecież chciałem mieć dziecko, a ona musiała za to zapłacić. Ale wtedy jeszcze rozmawialiśmy, przynajmniej krzyczeliśmy, czyli nasze łodzie wciąż były w zasięgu głosu.
Choć tak naprawdę wszystko chyba zaczęło się psuć na dobre, gdy dostała tę pracę w urzędzie gminy. Dwa lata temu, gdy wójtem została kobieta, energiczna i przedsiębiorcza babeczka. Od razu zabrała się do zmian. Szukała nowych ludzi, młodych, zdeterminowanych. Jola nadawała się do tego idealnie. Znudzona codzienną rutyną naszych małżeńskich problemów uciekła w pracę, rzuciła się w nią, jak zdesperowany marynarz, który ratuje się z tonącego okrętu.
Uruchomiłem silnik i przestawiłem samochód na drugą stronę ulicy. Stamtąd mogłem obserwować cały dom. Bezwiednie zacisnąłem palce na kierownicy, aż pobielały mi kłykcie. Wpatrywałem się w okno na pierwszym piętrze, gdzie znajdowała się nasza sypialnia. Mógł minąć najwyżej kwadrans, gdy firanka poruszyła się nieznacznie i przez ułamek sekundy ujrzałem twarz Joli. Chwilę potem drzwi wejściowe otworzyły się i wybiegł przez nie Stary. Patrzyłem jak wsiada do swojego złotego bmw. Zabiję gnoja – pomyślałem czując chwilową ulgę, wręcz radość. I niczego wtedy bardziej nie pragnąłem. Niczego. Tylko ujrzeć jego piękną buźkę w kałuży krwi.
Jednak nic nie zrobiłem, obserwując jak złote bmw rusza z mojego podjazdu. Skryłem twarz w dłoniach, czując jak wzbiera we mnie bezsilna rozpacz. Wytarłem nos rękawem i nagle kątem oka dostrzegłem czarnego kota. Stał na środku chodnika i wyraźnie mi się przyglądał.
– Ej Marek, Marek – usłyszałem pełen dezaprobaty głos.
Wyjrzałem przez okno.
– No i co tak siedzisz? – dopytywał się kot – Nie trzeba było podejść do drania i dać mu w mordę? Jak człowiek, człowiekowi. W mordę, po prostu. I lżej byłoby ci teraz na sercu, a i z żoną sprawa wyglądałaby inaczej, a tak. Dupa.
Wypowiadając ostatnie słowo kot splunął na chodnik z niesmakiem.
Gapiliśmy się przez dłuższą chwilę na siebie. Wreszcie kot zrozumiał, że to on pierwszy znów musi się odezwać. Zadarł łeb do góry, jakby szukał czegoś w gałęziach starej sony.
– Widzę, że sobie nie pogadamy – powiedział z wyrzutem – Chyba jest jeszcze trochę za wcześnie. Najlepiej będzie, jak obaj udamy, że tej rozmowy nie było. Co ty na to?
Milczałem, bo nie było ze mną jeszcze aż tak źle, żeby gadać z własnymi przewidzeniami. O nie, to nie był jeszcze ten etap. W pewnym sensie gadający kot nawet mnie ucieszył. Sprawił, że cała ta sytuacja ze Starym i moją żoną stała się jakby mniej realna. Może to był sen?
Kot podrapał się po zadzie i czmychnął w pobliskie zarośla. Już chciałem włączyć silnik, gdy z krzaków jałowca wysunęła się kocia morda.
– Na twoim miejscu poszedłbym na jednego grzdyla do Stasia. Ale wiesz, żeby nie było, że cię do wódki namawiam. Lubię jasne sytuacje.
Uśmiechnąłem się do jałowca, bo kocia morda znów zniknęła. Byłem więcej niż pewien, że był to uśmiech szaleńca.
Zrobiłem dwie rundki po rynku i skwapliwie skorzystałem z rady gadającego kota. Zaparkowałem przed Salonem Fryzjerskim Monika, a potem leniwym krokiem ruszyłem do Stasia. Na jednego małego grzdyla, jak radziło mi uprzejmie kocisko. Potem się będę martwił, pomyślałem. A teraz walnę pięćdziesiątkę wódki. Z tym słusznym postanowieniem pchnąłem okratowane drzwi do małej knajpki.
Przy trzech małych stolikach nie było prawie nikogo, w rogu siedział tylko jeden facet. W słabym świetle nie rozpoznałem twarzy. Drzemał nad niedopitym kuflem piwa. Stachu stał wsparty łokciami o brudny blat i gapił się w mały telewizor zawieszony pod sufitem. Wymoczek w garniturze relacjonował właśnie ostatnie wydarzenia. Tusk wyjeżdża do Brukseli. Nie wiem, czemu przypomniała mi się jego córka, jakiś wywiad który z nią przeczytałem kilka lat temu. Dziewczyna skarżyła się, że dusi się w Polsce i nie jest w stanie tu wytrzymać dłużej niż kilka tygodni, zaraz coś ją dołuje i brak jej tchu. Dusi się.
– Chyba dobrze – powiedziałem wbijając wzrok w ekran.
Stachu rzucił mi roztargnione spojrzenie.
– Nie wiem, może i dobrze. – machnął ręką, jakby oganiał się od natrętnej muchy.
– A córkę z sobą bierze?
Stachu spojrzał na mnie uważniej.
– Jaką córkę?
– Swoją. Pytam, czy bierze ze sobą córkę do tej Brukseli?
– Nie wiem, chyba nie.
– Szkoda, wielka szkoda. Pewnie by dziewczyna odżyła.
– Pewnie tak – zgodził się ze mną Stachu i bez pytania postawił na stole pięćdziesiątkę wódki. Nie wiem skąd wiedział, może był w zmowie z tym cholernym kotem? A może po prostu miał tę słynną intuicję, która z biegiem lat staje się drugą naturą każdego dobrego barmana?
Osuszyłem kieliszek i spokojnie czekałem na następny. Wódka to najlepszy środek przeciwbólowy, jaki kiedykolwiek wynaleziono. Mówię tu o bólu duszy. Działa szybko, choć krótkotrwale. Wypala z człowieka najgorsze myśli zastępując je błogą nieświadomością jutra. Mimo to nawet po drugim grzdylu wciąż myślałem o Jolce. Kiedy oni się poznali? Chyba na którejś imprezie integracyjnej. Tak, teraz sobie przypomniałem. Jola zatańczyła ze Starym kilka razy. Potem chwilę rozmawiali. Obrazy wracały do mnie, niczym zapomniane widokówki z dalekiej podróży. Powoli zbierałem je w jedną opowieść, układałem na stole, jedną przy drugiej. Taniec, rozmowy, wspólne wyjście na papierosa. Kiedy ona zaczęła palić? Dlaczego tego wcześniej nie zauważyłem?
– Chcesz trzecią? – usłyszałem głos Stacha.
Kiwnąłem głową. Widokówki znowu się rozsypały w nieładzie.
– Gadałeś kiedyś z kotem? – spytałem, by coś powiedzieć, by przestać myśleć.
– Z kotem, nie, ale z psem tak. Miałem takiego kundla, strasznie był mądry łachudra. Człowiek do niego gadał, a to psisko tak na ciebie patrzyło, jakby wszystko rozumiało. Te jego oczy, jak dwa denka od butelek. Takie wytrzeszczone. Takie mądre.
– Ale on do ciebie nie mówił?
– Znaczy, czym miał mówić? – zdziwił się barman.
– No mordą, zwyczajnie, tak jak my teraz. Mordą miał mówić.
– Mordą? A, to nie. Tylko patrzył, wiesz, ale jak patrzył. Jakby wszystko rozumiał. To i tak dużo, jak na zwykłego psa, prawda?
– Tak, dużo. – zgodziłem się i nagle posmutniałem. Nie wiem, czy dobiła mnie opowieść o psie, który przecież tak wiele rozumiał, ale nic nie potrafił powiedzieć, czy może ta trzecia wódka poruszyła we mnie jakąś czułą strunę, ale zalała mnie wezbrana fala smutku. Może taki gadający kot, to jednak nic złego, pomyślałem. Przynajmniej może się człowiek przed nim otworzyć, wypłakać, a na koniec jeszcze coś mądrego doradzi. W sumie pięćdziesiątka u Stacha, to był jego pomysł.
Ciekawe, co ten cholerny kot zrobiłby teraz na moim miejscu. A tak, dał Staremu w mordę. Cholerny cwaniak ma większe jaja od moich. Co ja mam teraz zrobić? Wrócić do domu i sprać babę? A potem wygrzebać ze strychu parabellum dziadka Kazka i rozwalić łeb Staremu?
– No zobacz, cholera mnie bierze – krzyknął nagle Stachu wygrażając pięścią małemu turystycznemu telewizorkowi – a jednak wyjeżdża. Zostawia nas, cholera, premier, dupa nie premier!
– Zostawia – przyznałem, choć w gruncie rzeczy miałem to w dupie.
– Tak, a jego miejsce zajmie baba. Mówię ci, Marek, świat staje na głowie. Chłopy idą w odstawkę, wspomnisz jeszcze moje słowa. Tusk ucieka do Brukseli, na Ukrainie wojna, a ten czmycha. A co gorsze Platformą będzie rządzić Ewa Kopacz. Ha! Też baba. I wiesz, co nie wiem już co gorsze, chłop, który ucieka zostawiając naród, gdy nad krajem wisi widmo wojny, czy baba, która obejmuje jego miejsce. No nie wiem.
– Taaa.
– A u nas jest inaczej? – ożywił się nagle Stachu – Kto nami rządzi?
– No chyba prezydent, jak mu tam, Komornicki.
– Komorowski, ale ja nie o całym kraju, tylko lokalnie się pytam.
– A jak lokalnie, to chyba też baba – przyznałem dając jednocześnie znak, że przydałaby się następna wódka.
Stachu polał i też posmutniał.
– Widzisz – mówił stawiając przede mną czwartą pięćdziesiątkę – jak to jest. Zobacz, kto Tuska zastąpi?
– No, ta, Kopacz.
– No, baba, baba.
– No, baba. – zgodziłem się.
– A wójta naszego, kto dwa lata temu zastąpił? – dopytywał się dalej Stachu i aż rumieńców dostał, i przysiągłbym że powiało od niego wódką.
– No, też baba, Gąska się chyba nazywa, Jadwiga Gąska.
– Czyli baba. Widzisz, a szefem poczty kto jest, no u nas szefem poczty kto jest?
– No ta, no….
– No, baba!
– Baba.
– A prezydentem Warszawy kto?
– Też baba – przyznałem, czując się jeszcze podlej, niż wcześniej – Rzesz w mordę, same baby.
– A widzisz – rozpromienił się nagle Stachu – dlatego ja na wakacje zawsze bez mojej jeżdżę. Chociaż tam odpocznę. Raz w roku, kurwa jego mać. Raz w roku!
Wypiliśmy, bo nie wiadomo kiedy w ręku Stacha pojawił się pełny kieliszek. Odstawiliśmy puste szkło i zapanowała krótka cisza. Gdzieś z zaplecza dochodziło jednostajne cykanie zegara. W rogu grało cicho radio, a facet za stołem chrapał już w najlepsze.
– Jak się nad tym zastanowić – odezwał się Stachu i napełnił dwa kolejne kieliszki jeden dla mnie, drugi dla siebie – w urzędzie gminy wszystkie ważne stanowiska same baby piastują. Coś jest na rzeczy, mówię ci. A ty, co?
Stachu przyjrzał mi się uważnie.
– Co ja?
– No co masz taką smutną mordę?
– Aaa, nic, tak jakoś.
– W domu wszystko gra?
– Tak – skłamałem.
– W pracy też?
– No, jak to w pracy.
– A może ty się wypaliłeś? Mam kumpla, który pracował przez dziesięć lat jako informatyk. Aż tu pewnego dnia bach.
– Bach?
– Bach! Kurwa jego mać.
– O co, zawału dostał?
– Nie, garnki z gliny lepi. Siedzi całymi dniami w takiej małej pracowni, którą sobie wynajął i lepi garnki. To mnie uspokaja, mówi do mnie. Odkrywam samego siebie. Swoją kobiecą stronę duszy. Emocje znaczy się.
– Emocje?
– Tak, tylko, że jego stara wierci mu dziurę w brzuchu. Codziennie awantury, wywalanie z domu i straszenie rozwodem.
– Wszystko za te garnki?
– No tak, bo chłop całymi dniami papla się w glinie, a pieniędzy z tego nie ma. I baba wściekła chodzi.
Wypiliśmy. Tym razem na pohybel żonie garncarza.
– Wypalił się – powiedziałem, krzywiąc się po wódce. – To ja już chyba będę szedł.
Stachu wziął ode mnie bez słowa należność za napoje i zajął się wycieraniem blatu.
Wyszedłem na dwór w chłodne, grudniowe powietrze. Wódka szumiała mi przyjemnie w głowie. Jolka, Stary i nawet to rozgadane kocisko odlecieli gdzieś na inną planetę i prawie o nich zapomniałem. Kobiety, myślałem gorzko, dlaczego tak je ciągnie do władzy? Jola też jakąś karierę w tym urzędzie zaczęła przecież robić. Była sekretarzem, czy tam kimś. Sam już nie wiedziałem. Słowa latały mi we łbie, jak stado wściekłych much. Potknąłem się o wystający kawałek chodnika i zatoczyłem się, jak na rasowego pijaka przystało. Nie uszło to oczywiście uwadze jakieś grubej baby, która człapała właśnie po drugiej stronie ulicy. Że też zachciało mi się mieszkać w małej miejscowości. Tu się prawie wszyscy znali. Człowiek nawet nie mógł się zatoczyć, by ktoś tego nie zauważył. Oho, tłuste babsko weszło do fryzjera. No to jestem załatwiony, za chwilę zaczną mnie obgadywać. Widziała pani tego człowieka? Tak porządnie ubrany, a pijak. Ja go chyba znam. Tak, przychodzi tu często na zakupy, mieszka gdzieś w Nadarzynie. Jak to człowiek nisko upada. Ach ci mężczyźni, a ma przecież taką porządną żonę. W urzędzie gminy pracuje. W urzędzie gminy? Co pani nie powie….
Odbiło mi się i prawie nie puściłem pawia. Oparłem się o słup z ogłoszeniami i przetarłem pot z czoła. Nadarzyn umrze – usłyszałem stanowczy głos. Rozejrzałem się nerwowo, ale wokół nikogo nie było. Serce zabiło mi mocniej. Cholera, czyżby już delirium? Czego tak się gapisz? – usłyszałem ponownie – Słuchaj lepiej, co mam ci do powiedzenia. No chodź tu bliżej, nie będę się przecież drzeć.
Nie od razu jednak posłuchałem. Przez dłuższą chwilę stałem gapiąc się w czerwoną skrzynkę na listy. Wreszcie jej cierpliwość widać się skończyła, bo skrzynka ryknęła na mnie już nie na żarty:
– No, podejdź tu, kurwa!
To zmęczenie, stres i gorzała. Tak, gorzała przede wszystkim. Jestem po prostu pijany. Tłumaczyłem sobie w duchu idąc karnie do czerwonej skrzynki. Gdy się zbliżyłem skrzynka przeszła na konspiracyjny szept:
– Nie rozglądaj się. Stój jakby nigdy nic. Rozumiesz?
Kiwnąłem głową i uśmiechnąłem się kretyńsko. Gadająca skrzynka, czemu nie!
– Nazywam się Dropex Futudrzał, zresztą mniejsza o to. Im mniej wiesz, tym lepiej. A teraz uważaj, pochodzę z innej galaktyki i mam dla ciebie bardzo ważną wiadomość.
– Oczywiście Dupeksie Futrzaku, czy jak tam się nazywasz. Słucham. – odpowiedziałem uprzejmie nie mogąc się pozbyć kretyńskiego uśmieszku.
Skrzynka przez dłuższą chwilę milczała. Gdy już zaczynałem mieć nadzieję, że jednak się przesłyszałem, cholera zaczęła znowu szeptać:
– Cały Nadarzyn umrze. Rozumiesz? Czeka go katastrofa. Najpóźniej jutro wyleci w powietrze. Zresztą, to pewnie już wiesz.
– Nie, szczerze mówiąc, pierwsze słyszę. Ale to nawet ciekawe.
– Z Herkulesem rozmawiałeś? – dopytywała się dalej skrzynka.
– Z jakim znowu Herkulesem?
– No z kotem, z kotem rozmawiałeś?
Tym razem to ja popatrzyłem uważnie na skrzynkę, a potem rozejrzałem się czujnie dookoła. Cholera, jestem w ukryte kamerze, czy co?
– Jakim kotem?
– Słuchaj Kowalski – wypaliła już mniej przyjemnie skrzynka – My wszystko o tobie wiemy. Obserwujmy cię już od dawna. Więc nie cwaniakuj.
– Ty słuchaj…
– Zamknij się i to ty lepiej słuchaj. Nadarzyn jest w niebezpieczeństwie. Przybyliśmy, by wam pomóc. Rozumiesz? Będziesz współpracował? Będziesz, Kowalski?!
I wtedy to mi się skończyła cierpliwość. To ja nakrywam żonę na zdradzie, a jakaś cholerna skrzynka na listy będzie na mnie drzeć mordę? Rozejrzałem się ukradkiem i widząc, że nikt na mnie nie patrzy, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, sprzedałem jej porządnego kopniaka.
– Oj! – wrzasnęła zaskoczona. – Nie bij.
– Będziesz cicho!? Bo znów ci przywalę!
Zadowolony spojrzałem w bok i ujrzałem przerażoną staruszkę, pojawiła się tam nie wiadomo skąd. Gapiła się na mnie wywalając oczy na wierzch, wreszcie syknęła:
– Wandal i pijak! Że też na takiego milicji nie ma.
– Chyba policji, babciu – sprostowałem uprzejmie.
Przeszła na drugą stronę ulicy posyłając mi jeszcze pogardliwe spojrzenie. Na koniec pogroziła mi laską. Wzruszyłem obojętnie ramionami i spojrzałem z obrzydzeniem na skrzynkę. Cholera milczała. Bała się pewnie drugi raz dostać kopa. Uśmiechnąłem się przebiegle.
– I czego rżysz, kretynie – spytała. Ale jej głos nie był już taki pewny siebie, jak przedtem. – No dobra, dogadajmy się. Ja pomogę tobie, a ty pomożesz mi. Co ty na to?
– A jak ty możesz mi pomóc? – spytałem z pogardą.
– Coś by się tam znalazło. Mógłbym na przykład pomóc ci załatwić Starego.
– Starego? A skąd ty go znasz?
– To jak – zaczęła się ze mną targować, a w jej głosie pojawił się nieprzyjemny zjadliwy ton – dogadamy się? Dogadamy?
– Ale skąd ty znasz mojego szefa?
– Mówiłem ci już, kretynie, że przylecieliśmy z innej plany. Filmów kurwa nie oglądasz? Nie wiesz, że my kosmici zawsze dużo wiemy? Co za głąb, że też zawsze ja muszę na takiego trafić. Gdzie by mnie nie posłali, kurwa, zawsze trafiam na największego kołka we wsi.
Już miałem jej sprzedaż drugiego kopniaka, ale nagle przyszło mi coś do głowy. Myśl, by jakoś załatwić Starego, była zbyt kusząca, by ją zlekceważyć.
– No dobra, to co proponujesz?
– Ale jest między nami umowa? Ja pomogę tobie, ty pomożesz nam?
– Niech ci będzie. – machnąłem z rezygnacją ręką. W głowie szumiało mi jak diabli.
Skrzynka zaskrzypiała i przekręciła się nieznacznie w lewo, a potem w prawo. Jakby się cholera rozglądała, czy nikt nie idzie.
– Nie ma go jeszcze – odezwała się – ale zaraz tu będzie.
– Kto?
– Stary.
– Jak to?
– Przychodzi tu w każdy piątek i wysyła list do żony.
– Jakiej żony? – przestraszyłem się.
– No chyba nie do twojej. Co za kretyn, nie, no ja chyba jestem na to za stary.
– To on ma żonę? – zdziwiłem się, bo nigdy bym o to gnoja nie posądzał.
– Tak, tak. Ma, w Babiczkach pod Łodzią. Słuchaj, plan jest taki. Schowaj się, a ja tu na niego zaczekam.
– A już myślałem, że do niego pójdziesz – gębę wykrzywił mi szkaradny uśmiech.
– Bardzo śmieszne. – obruszyła się skrzynka. – A teraz słuchaj, jak będzie wkładał list, to…
– To?
– Ugryzę go w palec i to z całej siły.
Przez chwilę rozważałem ten pomysł. Szkoda, że nie wkłada tego listu fiutem, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.
– A mocno go ugryziesz?
– Jak cholera. – obiecała skrzynka.
– No dobra. To gdzie mam zaczekać?
Wszedłem między drzewa niemal w ostatniej chwili, bo zaraz na rynek wjechało złote bmw. Sukinsyn nie mógł oczywiście znaleźć miejsca, ale tacy jak on się tym nie przejmują. Zaparował wzdłuż ulicy blokując trzy samochody. Patrzyłem skryty za drzewem, jak idzie powoli do skrzynki na listy. Drań rozejrzał się na wszystkie strony, jakby miał tam zamiar podłożyć bombę. Gdy się upewnił, że nikt mu się nie przygląda w jego ręku pojawiła się biała koperta.
Wstrzymałem oddech. Jak w zwolnionym tempie widziałem dzieci biegnące po drugiej stronie ulicy. Dwa samochody wjechały na rynek w bezowocnym poszukiwaniu miejsca do zaparkowania. Jakaś kobitka wychodziła z warzywniaka po stromych schodach. Stary zbliżył rękę z listem do otworu w skrzynce. Coś chyba się zablokowało, bo list nie chciał wejść. Usta wykrzywiły mu się w nieprzyjemnym grymasie. Starał się go wepchnąć do środka. Wreszcie mu się udało i na twarzy pojawił się na ułamek sekundy uśmiech satysfakcji, ale tylko na chwilę.
Stary wrzasnął z całych sił. To był widok, o którym mogłem tylko pomarzyć. Darł się, jak opętany próbując wyciągnąć palce z zatrzaśniętego otworu na listy. Cholerna skrzynka dotrzymała słowa. Puściła go dopiero wtedy, gdy już prawie opadł z sił. Patrzyłem jak przygląda się przerażony drżącej ręce. Z trzech, dziwnie powykrzywianych palców, leciała krew. Nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu. Drań, zasłużył sobie na to w pełni.
To za mnie, gnoju – wycedziłem przez zaciśnięte zęby – za mnie i za moje małżeństwo. Nie mógł tego oczywiście słyszeć. Zaraz zresztą uciekł do samochodu. Szkoda, że miał automatyczną skrzynię biegów, ale i tak mało nie wpakował się na latarnię. Sukinsyn.
– Dobra, czego chcesz? – zwróciłem się do skrzynki, gdy bmw zniknęło z rynku.
Dałbym głowę, że otwór na listy wykrzywił się w brzydkim uśmiechu.
– Z kotem gadałeś? – spytała skrzynka.
– Tak, ale krótko. Nie byłem w nastroju.
– Rozumiem. Mniejsza o to. Musisz się spotkać z kimś ważnym. On ci wszystko wyjaśni. Masz zrobić wszystko, co ci powie. Rozumiesz?
– To jakiś wasz marsjański ważniak?
– Nie jesteśmy z Marsa. Ale to faktycznie ktoś bardzo ważny. To szef naszej misji na Ziemię. To wielki…przywódca. Prawdziwa legenda naszej planety.
– Gdzie go znajdę?
– Leży w krzakach. Tam, za śmietnikiem.
***
Muszę przyznać, że powoli zacząłem się już przyzwyczajać do moich nowych znajomych. Najpierw gadający kot, potem jeszcze bardziej rozgadana i lekko irytująca skrzynka na listy. W pewnym sensie bardzo tego potrzebowałem, nie mniej niż tych kilku pięćdziesiątek wódki u Stacha. Wszystko, by choć na parę chwil przestać myśleć o Jolce i Starym.
Idąc za wskazówkami skrzynki wszedłem w wysokie krzaki za śmietnikiem. Leżało tam kilka puszek po piwie, stara reklamówka i lekko pogięta puszka po farbie. I właśnie tam, w zaroślach małego parku na nadarzyńskim rynku, dopadła mnie w końcu samotność. Moje życie, myślałem, wygląda właśnie tak, jak te śmiecie na trawie. Wszystko w rozsypce. Kompletny chaos i ruina. Do domu nie mam po co wracać. Nie mógłbym spojrzeć jej w oczy. Z pracą podobnie. Jednego dnia straciłem wszystko. Jestem sam, a jedynymi osobami, z którymi jeszcze rozmawiam jest podpity barman, gadający kot i z szalona skrzynka na listy…
Stachu od lat nie jeździ z żoną na wakacje. Przypomniałem sobie nagle rozmowę z baru. A kiedy ja byłem ostatni raz z Jolą na wakacjach? W tym roku zostaliśmy w domu, bo Jola miała zbyt dużo pracy. Codziennie zostawała po godzinach….Po godzinach? Poczułem bolesne ukłucie zazdrości. Teraz wszystko stawało się jasne. Ciekawe jak długo spotykała się ze Starym? Po godzinach…. Dobre sobie. A ten sukinsyn ma przecież żonę.
– No, długo tak będziesz tu sterczał? – usłyszałem za plecami znajomy głos.
– Co? – spytałem nieprzytomnie.
– Gadałeś z Dropexem Futudrzałem? – spytał spokojnie kot i jak gdyby nigdy nic polizał się po prawej łapie.
– Z kim?
– No, ze skrzynką gadałeś? – odpowiedział lekko zniecierpliwiony.
– Tak, gadałem.
– No to, co tak stoisz? Bierz szefa i zanieść go w jakieś ustronne miejsce.
– Jakiego znowu szefa?
Kot zrobił ruch łapą, jakby odganiał się od much i przewrócił oczami.
– Orz ten Futudrzał. Za stary jest do misji. Mówiłem to na ostatnim zebraniu kolektywu Alfa, ale czy mnie ktoś tam słucha? Mówię, Futudrzał, debilu, gdzie się pchasz, czas już chyba na emeryturę. A ten swoje, że się baby boi i woli nawet na ostatnie zadupie polecieć, niż do domu wracać. No w sumie to trochę go nawet rozumiem.
– To ta skrzynka mam żonę?
– Skrzynka, skrzynka. A ja to co, kot jestem?
Usiadłem zrezygnowany na trawie. Kot aż podskoczył i rzucił się w moją stronę. Zerwałem się na równe nogi, trochę mi łachudra napędził stracha.
– Gdzie!!! – ryknął.
– Co, gdzie?
– Gdzie siadasz, debilu jeden!
– Na dupie, a gdzie mam siadać?
Kot przebiegł mi między nogami i głośno westchnął.
– Och, mało brakowało.
– Co znowu?
– Mało brakowało, a zabiłbyś tą swoją dupą szefa. I byłoby po misji i po premii – dodał po chwili bardziej do siebie niż do mnie.
– Słuchaj kot, – odezwałem się, czując jak znowu wzbiera we mnie złość – zaczynam mieć tego wszystkiego dość. Miałem dziś naprawdę ciężki dzień, rozumiesz? Naprawdę ciężki. Więc gadaj do mnie normalnie, bo tobie też zaraz zasadzę kopa w dupę.
Kot wiedział o czym mówię, bo mina mu zrzedła.
– No nie denerwuj się – zaczął pojednawczo – Zaraz wszystko ci wytłumaczę. Co prawda miał to zrobić Futudrzał, ale….
– Wiem, wiem, jest stary i boi się żony.
– Tak, tak. Stary sklerotyk. Ale co zrobić? Misja jest misja, a my wszyscy pracujemy w zespole. To że Nadarzyn jutro wyleci w powietrze już wiesz?
– Tak, wiem – odpowiedziałem niedbale, szczerze mówiąc mało mnie to teraz obchodziło.
– Szczegóły misji zdradzi ci już szef. Musisz go tylko zabrać w odpowiednie, ustronne miejsce i rozmazać, no nie wiem, gdzieś na ścianie. Tylko ważne, by ściana nie była wilgotna, cierpi na urojony reumatyzm – dodał poważnie kot.
Obejrzałem się przez ramię i obaj z kotem spojrzeliśmy na pogniecioną puszkę po farbie.
– Tak, tak – przyznał kot – To jest właśnie szef, a właściwie jego ziemska kapsuła podróżnicza.
Widząc, że znowu nic nie rozumiem, wyjaśnił:
– Pochodzimy z innej planety. Jak się domyślasz, nasza cywilizacja jest o wiele bardziej rozwinięta od waszej. Powiedziałbym nawet, że wasza jest wręcz niedorozwinięta, ale mniejsza o to. Otóż, podróżujemy jaźniami, niestety w waszym materialnym świecie byłoby to kłopotliwe, z różnych powodów, dlatego używamy kapsuł. Ja wybrałem kota, Futudrzał skrzynkę na listy, szef, cóż, puszkę farby. Ale mniejsza o szczegóły, czasu jest mało. Musimy działać. Zatem…
Kot nagle przerwał w pół słowa. Zestrzygł uszami i najeżył sierść na grzbiecie.
– Idą – syknął – pamiętaj o puszce, nie może wpaść w ich ręce.
Nim zdążyłem o coś go zapytać, czmychnął w zarośla i tyle go widziałem. Chwilę po tym z krzaków wyszły dwie policjantki i zmierzyły mnie niechętnym spojrzeniem.
– Co pan tu robi? – spytała wyższa.
– Yyy, no…
– To pan tu tak naśmiecił? – spytała druga wskazując na porozrzucane śmiecie.
– Nie, tzn, tak, już sprzątam.
Patrzyły na mnie podejrzliwie, gdy przykucnąłem i szybkimi ruchami zebrałem w znalezioną torebkę trzy puszki po lechu i pogniecioną puszkę z farbą. Wkładając ją do torby zrozumiałem, że jest pełna.
– Przepraszam, wysypało mi się, naprawdę przepraszam.
– Czy to pan zdewastował skrzynkę na listy?
– Nie, oczywiście, że nie. – skłamałem. – Mogę już iść? Żona czeka z obiadem.
Policjantki przyglądały mi się jeszcze przez chwilę, po czym wyższa, najwyraźniej była też wyższa rangą, zdecydowała:
– Dobrze. I proszę się już tu nie kręcić po krzakach. To nie miejsce na libacje alkoholowe. Proszę wracać do żony.
– Oczywiście. – odpowiedziałem patrząc jak odchodzą w stronę sklepu, który wszyscy w okolicy nazywali „U Jolki”. Westchnąłem.
Spojrzałem na telefon. Trzy nieodebrane połączenia. Wszystkie od niej. A niech dzwoni, pomyślałem, a niech dzwoni. Cisnąłem do kosza na śmieci puste puszki po piwie. Gdy chciałem to samo zrobić z farbą zawahałem się. Cholera, a jeżeli ten kot mówił prawdę. Co ja gadam? Kot mówił prawdę! Przecież zwierzęta nie gadają. Ręka z puszką zawisła nad śmietnikiem.
– Żegnaj, szefie. – wyszeptałem.
– Nie robiłbym tego na twoim miejscu, kolego.
Z krzaków wyłonił się podchmielony facet w długim płaszczu, nieznacznie się zataczajac. Oparł się o ławkę i spojrzał na puszkę z farbą, którą wciąż trzymałem w dłoni.
– Co jest w środku? – spytał ochrypłym głosem.
– Nie mam pojęcia. Pewnie farba.
– Uhm, farba. – mruknął i wyłowił z kieszeni paczkę papierosów.
– My się znamy? – spytałem.
– Tak i nie. Widziałem pana u Stacha.
– Aaaa, to pan….
– Tak, to ja spałem przy stoliku, a właściwie nie tyle spałem, co drzemałem.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową. Jeszcze tylko pijanego wariata było mi tu trzeba.
– Pan też przyleciał z innej galaktyki? – spytałem siląc się na obojętny, acz uprzejmy ton.
– Nie, nie. Ja stąd. Z Nadarzyna. Znaczy się z Jagodowej.
– Aaa, jeśli tak, to bardzo mi miło. Marek jestem.
Podaliśmy sobie dłonie.
– Henryk. Zapali pan?
– Nie, dziękuję.
Spojrzałem z roztargnieniem na puszkę z farbą.
– Chciał pan to wyrzucić? – usłyszałem pytanie, które padło zza kłębów dymu.
– Chyba tak. A pan, przepraszam, jest…?
– Ja? – Henryk znów zaciągnął się papierosem – Jestem alkoholikiem, proszę pana. Miejscowym, nadarzyńskim alkoholikiem.
Spojrzał na mnie z namysłem.
– Widziałem, jak pan rozmawia z tym kotem.
– Tak?
– Nie ma się czego wstydzić. Ja mam to już za sobą. Z kim ja już nie gadałem. Proszę pana.
– No, np. z kim?
– Kiedyś uciąłem sobie bardzo przyjemną pogawędkę z popielniczką. Muszę panu wyznać, że z początku nie było mi tak wcale do śmiechu, bo wziąłem ją za ogromnego pająka. Ale sytuacja szybko się wyjaśniła. Była to, jak się okazało, Greta Garbo, a dokładnie jej kolejna inkarnacja. Co to za miła osoba. Proszę pana. A jaka oczytana.
– No tak – przysiadłem na śmietniku, puszka farby wciąż tkwiła mi w dłoni, bawiłem się nieświadomie na wpół odlepioną etykietą – A ze skrzynką na listy pan kiedyś rozmawiał?
– A tu mnie pan ma, bo chyba jeszcze nie miałem przyjemności.
– Aaaa, żadna tam przyjemność, muszę pana rozczarować, skrzynki na listy są dość opryskliwe i aroganckie. Nie polecam. Nie są też chyba zbytnio oczytane, w ogóle słabo u nich z pamięcią. I gryzą.
– Gryzą? – zdziwił się Henryk alkoholik.
– Gryzą, tak że czasami trzeba kopnąć taką w dupę, bo inaczej, sam pan rozumie.
– Tak, tak, rozumiem. A ten czarny kot – zaciekawił się nagle Henryk – Co panu powiedział?
– Takie tam pierdoły.
– No nie wiem, koty były w starożytnym Egipcie uważane za święte.
– Mówi pan?
– Uhm. Czarny kot jest też symbolem czarów i diabła. I twierdzi pan, że nic ciekawego panu nie powiedział?
– Nie, no coś tam mówił, o Nadarzynie, że czeka go zagłada – posłałem mu czujne spojrzenie, ale kompletnie zignorował to proroctwo – A tak to głównie o tej puszce nawijał.
– I pewnie, żeby pan jej nie wyrzucał?
– No tak – przyznałem ważąc puszkę w dłoni. – Coś tam, o tym wspominał.
– Może to Puszka Pandory? – zainteresował się Henryk i zgasił niedopałek butem. Potem wyjął zza pazuchy ćwiartkę wódki.- Napije się pan?
Wykonałem niekreślony ruch głową, co miało oznaczać, że i tak, i nie. Innymi słowy, oczywiście tak, z całą przyjemnością tak, wręcz nalegam na jednego małego grzdyla. Tak, tak i jeszcze raz tak!
Wódka przyjemnie przeleciała mi przez gardło. Oddałem butelkę. Henryk łyknął również i schował flaszkę.
– Zgodzi się pan ze mną – zaczął zapalając kolejnego papierosa – że większość kłopotów, jakie znamy na tym świecie, pochodzi od kobiet? Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że nie kto inny, tylko właśnie baby były odwieczną przyczyną wszelkich nieszczęść, które spadały i wciąż spadają, na nas mężczyzn.
– Amen. – skwitowałem.
– Amen, panie Marku. Weźmy taką biblijną Ewę. Gdyby nie jej chorobliwa ciekawość i rządza władzy Adam do dziś dnia przechadzałby się beztrosko po rajskim ogrodzie. A tak, sam pan wie, jak to się skończyło.
Kiwnąłem głową.
– Podobnie Pandora. – mówił dalej Henryk alkoholik i spojrzał na puszkę z farbą – Według Żydów pierwszą kobietą była Ewa, a według Greków Pandora. Zesłał nam ją nie kto inny tylko sam Zeus, jako karę za zuchwałość Prometeusza. Karę dla nas ludzi, czyli mężczyzn. Patrz pan, jakie to przewrotne. Baba trafiła do nas za karę.
– A co z tą puszką?
– Widzisz pan, Mareczku kochany, z babami nigdy nie jest prosta sprawa. Zgodzi się pan ze mną?
– No, chyba tak.
– Ewa, niby nic złego nie zrobiła, tylko namówiła Adama do skosztowania zakazanego owocu. Ale w sumie chłop miał własny rozum i mógł odmówić. Prawda?
– No, niby mógł.
– A tam, gówno prawda, mógł. Wcale nie mógł! No weź pan i odmów babie. No nie da się. Jak się taka uweźmie, to umarł w butach. Z Adamem było podobnie. Odkąd tylko Ewa pojawiła się w rajskim ogrodzie jego los był przesądzony. Podobnie było z Epitemeuszem.
– Z kim?
– Mówię tu o jednym z Tytanów, nieszczęsnym mężu Pandory. Otóż jego los też został przesądzony, w chwili, gdy wziął Pandorę za żonę.
– To chyba, jak każdego chłopa – przyznałem smutno. – Jak staje na ślubnym kobiercu, to już jesteś przegrany. – dodałem gorzko.
– Ja tam nie wiem, bo widzi pan, ja stary kawaler, ale patrząc na losy świata, muszę przyznać panu rację.
– A jak było dalej z tą Pandorą?
– A jak miało być? Tragicznie, przecież to baba. – zaśmiał się i aż się od tego śmiechu zakrztusił –Pandora, widzisz pan, dostała w posagu zamkniętą glinianą beczkę. Ewa wpakowała nas w kłopoty przez owoc, a ta przez beczkę.
– Beczkę?
– W naszej literaturze, mam tu na myśli literaturę europejską, mylnie nazwaną puszką. Ale wracając do rzeczy, otóż według jednego przekazu Pandora otworzyła ową beczkę, lub też jak pan woli puszkę, kierowana zwykłą kobiecą ciekawością. W czym niczym nie różniła się od swojej biblijnej odpowiedniczki – Ewy. A w puszce mściwy Zeus schował plagę nieszczęść, które od tamtej chwili spadły na cały świat.
– Fatalnie. – przyznałem i mimo woli spojrzałem podejrzliwie na puszkę z farbą.
– Ale to jeszcze nie koniec. Nie słyszał pan najważniejszego. Otóż według pewnych przekazów w puszce Zeus nie zamknął tylko nieszczęść.
– Nie?
– Otóż nie. Bóg schował coś jeszcze, ale ukrył to na samym dnie. Była to nadzieja.
– O, czyli jest jednak jakiś pozytywny akcent w tej przypowieści o Puszce Pandory.
– Nie końca.
– Jak to? A nadzieja?
– No widzi pan. Gdyby puszkę otworzył Epitemeusz, to może wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale za sprawy wzięła się niestety baba. Gdy tylko nieszczęścia wydostały się z glinianej beczki Pandora zatrzasnęła wieko, zamykając tam na zawsze nadzieję.
Umilkliśmy. Bo cóż tu można było jeszcze dodać? Baba pomyślałem gorzko, Ewa, Pandora, Jolka, wszystkie są do siebie podobne, ściągają na nas same nieszczęścia.
– Pójdę już – powiedział ciężko Henryk alkoholik.
– Panie Heniu, a co ja mam z tym zrobić? – spytałem unosząc do góry puszkę z farbą – Wyrzucić?
– Zwariował pan? A co, jak to jakaś kobita znajdzie?
***
Otrzymawszy tę bezcenną radę pożegnałem się z nadarzyńskim alkoholikiem, który zniknął równie nagle, jak się pojawił. Zaś nad Nadarzynem zapadł już wieczór. Szedłem pogrążony w najczarniejszych myślach wzdłuż ulicy Błońskiej. Wyjąłem od niechcenia komórkę z kieszeni. Kolejne trzy nieodebrane połączenia od Jolki. Przyszedł też jeden esemes.
Marek, gdzie ty do diabla jestes!!!?
Przystanąłem przed urzędem gminy. Większość świateł była już wygaszona. Gdyby ktoś mi powiedział, że nazajutrz będę stał w tym samym miejscu, ale z pistoletem w kieszeni, pewnie bym mu nie uwierzył. Choć z drugiej strony…
Kolejny esemes rozjaśnił ekran.
Mam cie dosc Wyjezdzam na weekend do ciotki. Pogadamy w poniedzialek. Rob sobie co chcesz
Usiadłem na ławce. Wiał zimny wiatr. Minęły mnie jakieś dwie osoby. Skuliłem się z zimna. Ale wciąż wpatrywałem się w mały ekranik telefonu. Co jej odpowiedzieć? Co jej odpisać? Czy w ogóle coś jej odpisywać? Wreszcie wstałem i powolnym krokiem ruszyłem w stronę domu.
Oczywiście jej tam nie zastałem. Światła były wygaszone. Wszedłem po cichu do mieszkania i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że wciąż ściskam w dłoni puszkę z farbą. Odstawiłem ją ze złością na komodę. Zdjąłem kurtkę i wyjąłem z barku Jasia Wędrowniczka. Nie wiem, czemu wziąłem dwie szklanki. Zorientowałem się dopiero w przedpokoju, patrząc w swoje odbicie. Z lustra spoglądał na mnie smutny facet. Pod pachą miał flaszkę whisky, a w drugim ręku trzymał dwie puste szklanki.
– Co ty wyrabiasz? – gość z lustra spojrzał na mnie z obrzydzeniem. Przez chwilę walczyłem z pokusą, by przywalić mu butelką w ten smutny pysk. Ale zrezygnowałem i nalałem do jednej ze szklanek.
To będzie nasza pierwsza kawalerska noc od dnia ślubu, stary durniu, powiedziałem do odbicia i chlapnąłem porządnego łyka ze szklaneczki. Jeżeli wierzyć słowom tego załganego kota, to być może ostatnia. Bo jutro przecież Nadarzyn przestanie istnieć. Tak, jak nasze małżeństwo.
Wyjąłem z kieszeni telefon. Przeczytałem po raz kolejny ostatnią wiadomość. Wreszcie wystukałem szybką odpowiedź i wyłączyłem drania. Spojrzałem w przekrwione oczy gościa z lustra i nagle zrobiło mi się go szczerze żal. Cholera, czy naprawdę na to zasłużyłem? Na te wszystkie bzdury i na to, co mi zrobiłaś? Ostatnie słowa skierowałem do małej fotografii wetkniętej w róg lustra. Jola spoglądała na mnie z uśmiechem. Pociągnąłem kolejnego łyka i spojrzałem posępnie na puszkę.
Puszka Pandory. Ale może, gdy ja ją otworzę, znajdę w niej nadzieję? Nadzieję dla Nadarzyna, podpowiedział mi jakiś cichy głos w mojej głowie. Przez chwilę rozważałem tę myśl. A co jeżeli nie popadałem wcale w obłęd? Jeżeli Nadarzyn faktycznie był zagrożony? A jeżeli to wszystko jest jakąś pokrętną manipulacją i dopiero, gdy ją otworzę spadnie na nas plaga nieszczęść? A z drugiej strony, co mam do stracenia? Na pewno nie zdrowe zmysły.
Wziąłem do ręki puszkę i przez chwilę rozglądałem się po przedpokoju. Gdzie by tu ją chlapnąć? Już miałem uchylić wieczko, gdy uświadomiłem sobie podstawowy błąd. Nie miałem przecież pędzla. Trochę mi zajęło, nim wygrzebałem jakiś w schowku z narzędziami.
Wróciłem do przedpokoju. Przeklęta puszka stała oczywiście tam, gdzie ją zostawiłem i dałbym głowę, że się na mnie gapiła. Gapiła i czekała.
Odchyliłem wieczko. Niemal od razu dał się wyczuć zapach rozpuszczalnika. Zamoczyłem stary pędzel i chlapnąłem na ścianę przedpokoju, nie bez małej satysfakcji. To była ulubiona tapeta Joli. Biała smuga zamazała kwieciste wzory. W kilka miejscach pojawiły się, jakże przyjemne dla oka, zacieki.
I wtedy usłyszałem głos. Ale nie wydobywał się z otwartej puszki, ale gdzieś z głębi mojej głowy. Jesteś wariatem, wiesz o tym? Właśnie pomazałeś farbą tapetę w przedpokoju. Zdajesz sobie z tego sprawę? Ciekawe jak to wytłumaczysz Joli w poniedziałek? A może opowiesz jej też o gadającym kocie? Nie, nie krępuj się, myślę, że warto by było wspomnieć też co nieco o miłej pogawędce, jaką sobie uciąłeś na rynku ze skrzynką na listy. Oczywiście pominąłbym ten moment, gdy ją kopnąłeś. Wiesz, jaka jest Jola …
Zamknij się! Wrzasnąłem i maznąłem wściekle pędzlem kolejną smugę. I co, zwariowałem?! Ha!
– Wcale nie. – odpowiedział spokojnie czyiś głos. Tym razem głos nie pochodził z mojej głowy. Dobiegał jakby zza ściany, a dokładnie z samej ściany.
– Kto tu jest?!
– Możesz się tak nie drzeć? Mam delikatny słuch, a tu jest niezwykła akustyka. Poza ty, tu jest strasznie ponuro. Nie mógłbyś mnie chlapnąć gdzieś w salonie, gdzie jest więcej światła?
Zrobiłem krok do tyłu, jak zwariowany malarz, który obserwuje efekty swej pracy na płótnie. W moim przypadku płótnem była tapeta na ściennie. Dwie jasne smugi krzyżowały się mniej więcej na wysokości mojej twarzy. Dzisiejszy dzień dał mi dość wrażeń i niespodzianek, nie zdziwiłbym się więc nawet gdyby teściowa przemówiła do mnie ludzkim głosem, co dopiero ściana.
Tymczasem farba milczała, wyraźnie czekając na moją reakcję. Spojrzałem jeszcze raz na dwie białe smugi, a potem wziąłem bez słowa otwartą puszkę i zaniosłem ją do salonu, tak jak chciała. Trzeba być gościnnym, pomyślałem.
Jednak, o czym się szybko przekonałem, znalezienie właściwej ściany okazało się nie lada wyzwaniem. Farba była bardzo grymaśna, poza tym, co nie omieszkała mi wytknąć – wybrałem wilgotną ścianę, a ona cierpiała na bardzo dokuczliwą odmianę urojonego reumatyzmu, który był ponoć sto razy gorszy od tego rzeczywistego. Obsesyjnie bała się też grzybicy stóp. Lęk choć irracjonalny doprowadzał ją do skrajnego wyczerpania nerwowego. Nieleczony lub lekceważony mógł ją wpędzić w głęboką depresję, czy nawet zakończyć się podświadomą anoreksją. Sprawa wyglądała więc poważnie.
Dopiero, odnowiona w zeszło lato, ściana w pokoiku gościnnym okazała się odpowiednia. Choć i tu nie obyło się bez oschłych komentarzy.
– Miło tu, nie powiem. – przyznała biała smuga na ścianie – ale widok z okna dość ponury. Brak mu, no nie wiem, zieleni.
– Jest zima – zauważyłem oschle.
– No tak, zapomniałem, że macie tu strefę zmienno-klimatyczną.
– Jak mam się właściwie do ciebie zwracać? – spytałem rzeczowo.
– Sytuacja jest poważne, więc bez nazwisk. Rozumiesz. Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie i dla sprawy. W razie wpadki, nie będziesz sypał. Mów mi po prostu….chm…Farba, tak, mów do mnie Farba. Tylko jedna prośba.
– Tak?
– Chodzi o rodzajnik. Upierałbym się jednak przy męskim. Czyli ten Farba, a nie ta Farba. Dobrze? To dla mnie bardzo ważne. Praktycznie tylko to nas od nich odróżnia.
– Od kogo? – spytałem i nalałem sobie do szklanki Jasia Wędrowniczka.
– Od wroga. Przecież po to tu jestem. A teraz chlapnij jeszcze trochę z tej puszeczki, tylko dobrze zamieszaj, a nie jak ta cipa.
Popatrzyłem z niechęcią na ścianę, ale zrobiłem, jak mnie prosił.
– A co ty tam masz w tej szklaneczce? – zaciekawił się Farba.
Spojrzałem na otwarta butelkę.
– A co, chcesz się napić?
– No wiesz, co prawda chyba nie powinnem, ale w najbliższym czasie nie planuję żadnych lotów międzyplanetarnych. No i skoro sam proponujesz….
Wlałem trochę whisky do otwartej puszki.
– Mógłbyś zamieszać pędzlem?
Farba czknął, gdy maznąłem kolejną smugę.
– Mocne, ale dobre – przyznał z uznaniem i było to pierwsze dobre słowo, jakie od niego usłyszałem.
– No dobra, to wstęp mamy już chyba za sobą – powiedziałem ziewając – Słuchaj Farba, jakoś mi się nie uśmiecha nocny remont mieszkania. Mów czego chcesz, tylko szybko.
– Z kotem i skrzynką rozmawiałeś? Pewnie tak, skoro tu razem jesteśmy. Czyli coś nie coś już wiesz. A sytuacja jest poważna. Polej jeszcze kochanieńki, bo zaschło mi, w tej no w puszcze mi zaschło, chyba tak to się tu u was mówi?
– W gardle, jeżeli już.
– Co w gardle?
– Nie ważne. – dolałem kolejną porcją whisky do puszki. – Mów.
– No przecież mówię – oburzył się Farba, ale zaraz zmienił ton, gdy maznąłem kolejną kreskę z dużo porcją whisky. – Tak, to ja rozumiem. Od razu lepiej, więc słuchaj, Mareczku, bo tak masz chyba na imię, jest źle.
– To już wiem.
– Nadarzyn jutro wyleci w powietrze.
– Tak, tak. O tym też słyszałem.
– Nie jesteś ciekaw dlaczego?
– Nie specjalnie.
Zapanowało milczenie. Farba wyraźnie trawił moje słowa. Drań kompletnie nie spodziewał się takiej odpowiedzi, a ja faktycznie miałem w dupie dalsze losy Nadarzyna. We łbie szumiało mi od wódki, a mimo to wciąż widziałem twarz Joli i tego cholernego fiutasa, Starego.
– A może chciałbyś wiedzieć skąd przylecieliśmy? – spytał z nadzieją w głosie.
– Nie obraź się, ale to też mnie gówno obchodzi. Mam dość swoich problemów, by zastanawiać się nad takimi pierdołami.
– Pierdołami?! A jakie ty możesz mieć problemy? To my cholera jasna pokonujemy miliony lat świetlnych, na jakąś zacofaną planetę, gdzie psy dupami szczekają, a ten mi mówi, że ma to gdzieś.
– No dobra – chlapnąłem jeszcze trochę na ścianę i sam też wychyliłem porządnego łyka – Nie rzucaj się tak. To jak tu trafiliście na to nasze zadupie?
– Mogę ci tylko powiedzieć, że nie był ta żaden statek kosmiczny, jak w tych waszych idiotycznych filmach. My podróżujemy jaźnią. To o wiele szybsze, tańsze i bardziej higieniczne. Nie można się np. zarazić grypą, nie przewieje cię, nie musisz włączać ogrzewania. Nikt cię też nie obrabuje. Oczywiście nie myśl sobie, że jest tak kolorowo. O nie! My też mamy swoje problemy.
– Ciekawe jakie.
– Całe mnóstwo – odpowiedział obrażonym tonem Farba, bezbłędnie wyczuwając w moim głosie sarkazm – Mamy całą gamę chorób urojonych, to niestety skutek uboczny dalekoprzestrzennych podróży jaźnią. Ja na przykład cierpię na urojony reumatyzm i mam też niezwykle podatną jaźń na grzybicę stóp. Praktycznie przywlekam ze sobą to cholerstwo z każdej podróży. Wiesz, ile potem trwa leczenie i jakie to są koszty! Sam rozumiesz moje obawy i rozgoryczenie, gdy wybrałeś wilgotną i zacienioną ścianę w przedpokoju.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Przynajmniej jak gapiłem się na ścianę, ale dałbym głowę, że coś też gapiło się na mnie. I to z wyrzutem.
– No dobra – odezwał się wreszcie Farba, ale już bardziej oficjalnym tonem – Zatem jesteśmy czystymi formami jaźni, czyli wysokorozwiniętymi przedstawicielami cywilizacji, która wyprzedza was o miliony lat. Jednak, jak pewnie wiesz, podróże zawsze wiążą się z pewnymi kompromisami i niedogodnościami. Dlatego przebywając na innych planetach często jesteśmy zmuszeni zniżyć się do korzystania z prymitywnych form zastanych, by, jakby ci to powiedzieć, użyć ich, jajko pewnego rodzaju kapsuł podróżniczych.
– No to sobie świetnie wybrałeś, puszka farby. Albo ten drugi, skrzynka na listy. Nieźle jesteście popieprzeni.
– Nic nie rozumiesz. Potrafimy się też z powodzeniem teleportować, jeżeli w ogóle znasz to słowo. A poza tym, co ci będę tłumaczył, z reguły wcielamy się w ciekawe organizmy lub intrygujące przedmioty, które mogą nas czegoś nauczyć lub przynajmniej dać trochę zabawy. Tylko nasi wrogowie wcielają się w coś tak żałosnego jak człowiek.
– Zasadził ci ktoś kiedyś kopa w dupę?
– Nie bierz tego do siebie, ale punktu widzenia naszej cywilizacji jesteście nudni i przewidywalni, a nuda, Mareczku, to jedyne co może nas zabić. Zresztą całe to zamieszania z Nadarzynem wzięło się właśnie z nudy. Polej jeszcze, mój chłopcze, to ci wszystko opowiem.
Polałem.
– Jako wysokorozwinięte jaźnie jesteśmy nieśmiertelne. Oczywiście urojone choroby są naszym wielkim utrapieniem, nie mniej, tylko utrapieniem. Było tak do czasu, gdy umarła pierwsza jaźń. Wyobrażasz sobie jaki to wywołało skandal, a zaraz potem popłoch. Nie od razu stwierdzono, co było przyczynę śmierci. Dopiero Ksafufex Dyfrynul, jeden z naszych czołowych uczonych, wyjaśnił przyczynę zgonu. Otóż okazało się, że owa nieszczęsna jaźń umarła z nudów.
– Z nudów?
– Tak, Mareczku, z nudów. Wyobraź sobie, że żyjesz tysiąc lat. Byłeś już praktycznie wszędzie, widziałaś już wszystko i nic nie potrafi cię zaskoczyć. Potem żyjesz kolejny tysiąc, kolejny i kolejny, aż tu nie wiadomo kiedy strzela ci okrągły milionik. I co? Depresja, mój drogi depresja, ale to już ćwiczyliśmy. Są na to środki, cholernie mocna chemia. Ale lata lecą i chemia przestaje wystarczać i wtedy pojawia się nuda. Oj, bracie, z tą cholerą nie ma żartów. W ciągu tysiąca lat wymarła nam jedna trzecia populacji. To było jak zaraza. I pewnie wszyscy byśmy wyzdychali, gdyby nie pomysł, który jedna jaźń przywiozła z waszej zasranej planety. Kto by pomyślał, że gdzieś w jakimś zawszonym układziku słonecznym znajdziemy ratunek dla naszej rasy. Kto by pomyślał, a jednak.
– Do rzeczy – przerwałem mu obcesowo, bo znowu zaczynał mi grać na nerwach.
– No już, już. Przecież mówię. Zatem dzięki rozwiązaniu, które znaleźliśmy na waszej planecie uratowaliśmy się przed zarazą, która wyludniała nasz świat, przed śmiertelną nudą.
– A co tu takiego znaleźliście?
– Widzisz, między naszymi rasami, choć dzielą nas nie tylko miliony lat świetlnych, ale też tysiące szczebli w drabinie rozwoju cywilizacyjnego, wciąż było jedne podobieństwo. Cała nasza populacja dzieliła się na jaźnie męskie i jaźnie żeńskie. Które, co już odstawało od norm ziemskich, żyły w doskonałej zgodzie i to przez miliony lat.
– No to faktycznie, trochę inaczej, niż u nas. – przyznałem.
– No właśnie. Wcześniej żyliśmy w jednej wielkiej komunie, symbiozie wielu jaźni, które współgrały ze sobą, nawzajem się przenikały i doświadczały, nic od siebie nie chcą i nic nie wymagając, prócz bliskości. To szczęście, jak się okazało, nie mogło trwać wiecznie. Gdy pojawiła się nuda i po kolei zaczęli wymierać najstarsi mieszkańcy naszej planety sytuacja stała się poważna, a z czasem wręcz beznadziejna. I wtedy, swoją drogą mój daleki kuzyn, jaźń Ofrykaleus Oxydon wpadł na genialny pomysł. Wiem, jak zwalczyć nudę, krzyknął. Znieśmy komunę jaźni i wprowadźmy małżeństwa. Od tej pory wszystkie jaźnie łączyć się będą w nierozerwalne pary małżeńskie.
– I co dalej?- spytałem, czując, że musi to doprowadzić do jakieś jeszcze gorszej tragedii – wyginęliście?
– Nie cymbale, oczywiście że nie. W tym był właśnie nasz ratunek i w pewnym sensie też zagłada. Ale, jak pożyjesz kilka milionów lat, to sam zrozumiesz, że nie można oddzielić jednego, od drugiego. Bardzo szybko okazało się, że model nierozerwalnego małżeństwa, gdzie łączy się na stałe dwie oddzielne jaźnie, jest pomysłem tyle utopijnym, co i okrutnym. Zgodne do tej pory jaźnie obu płci stały się z roku na rok zaciekłymi wrogami, kłócąc się między sobą, o takie pierdoły, że aż wstyd gadać. Ale, co ciekawe, zniknęła nuda. I to był nasz sukces, niestety również porażka. Bo ot tamtej pory trwa nieustanna wojna między oboma płciami. Wojna tak potężna i zajadła, że przenosi się również na inne galaktyki. Stąd nasza rozmowa, mój biedny chłopcze. – zakończył smutno swą opowieść Farba.
– Orz kurwa. – wyksztusiłem. – A mnie zdradziła żona i chyba chce ode mnie odejść. I co na to powiesz?
– Szczęściarz – mruknęła Jaźń zwana Farbą. – wiele bym dal, by moja się wreszcie ode mnie odwaliła i zostawiła mnie w spokoju. Zresztą po to tu przyleciałem, wraz z kilkoma przyjaciółmi. Widzisz, jak ci już powiedziałem, pomysł nierozerwalnego małżeństwa pochodzi z waszej durnej planety. I do cholery, chcielibyśmy go wam zwrócić.
– Jak to zwrócić?
– A wsadźcie se go w dupę. Tyle ci powiem. Już wolałbym śmierć z nudów, niż udręką z jedną babą przez następne miliony lat.
– A rozwód?
– Jaki znowu rozwód? Przecież wyraźnie jest powiedziane, dopóki śmierć was nie rozłączy, a my, ziemski matole, nie możemy umrzeć. Jedyne, co mogło nas zabić, to nuda. A nuda nam już nie grozi, odkąd każdy wziął sobie za żonę po jednej wściekłej jak osa babie.
– A czemu one są takie wściekłe?
– Z tego samego powodu, co my. Małżeństwo to więzienie. Zamknij dwoje ludzi w jednej celi na sto lat, już po roku skoczą sobie do gardeł.
– U nas załatwia się to rozwodem. Cywilnym, a czasem też kościelnym.
– Próbowaliśmy. U nas to nie wychodzi. Przede wszystkim nie mamy czego dzielić. Poza tym, powiązania między jaźniami stały się tak ścisłe, że ich rozdzielenie stało się już niemożliwe.
– To może separacja?
– Eee. Też nie działa. Jako połączone jaźnie stałyśmy się nieseparowalne. Winna tu jest ewolucja. Nasza rasa, na skutek wprowadzenie rytuału nierozerwalnego małżeństwa, ewoluowała.
– No to macie przesrane. – skwitowałem.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem.
– To po jaką cholerę tu przylecieliście i co ma z tym wspólnego Nadarzyn!?
– No wiesz, żeby znaleźć rozwiązanie.
Popatrzyłem uważnie na ścianę i płynące po niej zacieki. Coś mi tu nie grało.
– Dobra, powiem ci całą prawdę – odezwał się Farba – musimy uciekać. Wasza nowa wójt to tak naprawdę kobieca jaźń z mojej planety. Wyjątkowo wredne babsko. Jutro zamierza wysadzić cały Nadarzyn.
– Co? Ale, dlaczego?
– Jak to kobiety. Wiesz, te ich sprawy.
– Jakie znowu sprawy?
– U was to się nazywa napięcie przedmiesiączkowo. Nasze kobiety też tak mają tylko trochę w większej skali, ale na szczęście rzadziej. Nie co miesiąc, tylko raz na kilka tysięcy lat. Stają się wtedy bardzo wybuchowe. Niestety w dosłownym tego słowa znaczeniu.
– Chcesz powiedzieć, że pani wójt wybuchnie?
– Tak to trzeba nazwać, a wraz z nią w powietrze wyleci urząd gminy i pół Nadarzyna. Mówiłem, że to wyjątkowo wredne babsko. Takie to potrafią wybuchnąć.
– Dobra, idę spać. Dość już tych bzdur. – sięgnąłem po wieczko od puszki, zdecydowany by raz na zawsze cholerę zamknąć.
– Chwila, chwila, musimy uciekać. Rozumiesz!?
– Jak to musimy? Czyli kto?
– No, ja, ty, kot i skrzynka.
– Nie ma mowy, nigdzie nie będę uciekał. A poza tym możecie się przecież teleportować.
– No tak, ale to nie takie proste, trzeba przygotować współrzędne, a to wymaga precyzyjnych obliczeń. Nie mamy już na to czasu.
– Ha, czyli pali się wam grunt pod dupami? Chciałoby się spierdolić, a tu nie się nie da.
– Zastanawiałeś się dlaczego w urzędzie gminy wszystkie ważniejsze stanowiska piastują wyłącznie kobiety? – spytał niespodziewanie Farba.
– A co to ma do rzeczy?
– Nie zastanawiało cię to, że jest tak odkąd rządzi tu nowa pani wójt? A wasi politycy? Zaraz jak się on się nazywa, ten no, Dusk?
– Tusk?
– O właśnie, dlaczego wyjechał do Brukseli i kto zajął jego miejsce?
– Baba – przyznałem odstawiając przykrywkę od puszki na komodę.
– No właśnie! A poza tym sprawa dotyczy też ciebie osobiście.
– Osobiście?
– Widziałeś film „Inwazja porywaczy ciał”? Zresztą nie ważne, ona robi podobnie, podmienia kobiety, zastępując je imitacjami, nad którymi ma kompletną władzę.
– No i?
– Twoja żona pracuje w urzędzie gminy. Jest ostatnią, która nie została jeszcze podmieniona. Jutro ma umówione spotkanie z panią wójt.
– Jutro jest wolna sobota!
– Dokładnie. Nie będzie świadków. Czy teraz wreszcie mnie posłuchasz?
Rozlałem resztę Jasią Wędrowniczka. Wypiliśmy w milczeniu.
***
Najwięcej zamieszania było z kotem. Drań z początku był ugodowy i nawet wymieniliśmy kilka grzecznościowych uwag o polityce. Wszystko się skończyło, gdy zobaczył kartonowe pudło z sześcioma otworami, które wydłubałem wcześniej śrubokrętem.
– W życiu tam nie wejdę – oznajmił mi przełykając ślinę. – Mam urojoną klaustrofobię. Lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami. – wyjaśnił pośpiesznie.
– Wiem, co to jest – oznajmiłem, czując ze zdziwieniem, że zamiast złości ogarnia mnie dziwny spokój. Może pomogła w tym żubrówka, którą razem z Farbą wypiliśmy do śniadania? Farba upierał się, że te ich marsyjańskie baby, czy jak je tam zwać, potrafią kontrolować męskie umysły. Jest tylko jeden sposób, by się temu przeciwstawić, trzeba być lekko na bańce. Teoria dobra, jak każda inna, pomyślałem, by znaleźć powód do łyka. Zacząłem jednak podejrzewać, że Farba prócz urojonych chorób nabawił się też jednej rzeczywistej – stał się rasowym moczymordą, alkoholikiem szukającym byle powodu, by zamoczyć ryja. Westchnąłem. Kot patrzył na mnie błagalnie, grał na litość, łachudra.
– Wskakuj, nie mamy czasu.
– Nie – jęknął i zrobił trzy małe kroki wstecz.
Wyciągnąłem rękę, by go chwycić. I to był błąd. Parsknął na mnie wściekle. Nim go w końcu złapałem i wcisnąłem w to nieszczęsne pudło, zdołał mnie podrapać, a raz nawet ugryźć.
Dwa kwadranse później siedziałem już w samochodzie. W bagażniku leżała skrzynka na listy, wciśnięta tuż obok kartonowego pudła. Ze skrzynką poszło dużo prościej. Choć musiałem się z nią trochę namęczyć, nim wyrwałem ją z pręta, na którym była osadzona. Nigdy nie zapomnę min kilku przechodniów. Patrzyli jak wyrywam głupią skrzynkę, a potem wciskam ją pośpiesznie do bagażnika. Widok był tak irracjonalny i niespodziewany, że nikt nie zareagował. Po prostu stali i gapili się na mnie.
Farba wyjaśnił mi rano przy żubrówce, co trzeba zrobić. Był tylko jeden sposób, by uratować moją żonę. Do tego potrzebowałem broni. Niestety nie żyjemy w Stanach, gdzie pewnie na każdym rogu mają sklep z pistoletami. Na moje nieszczęście, wygadałem się, że na strychu leży gdzieś stare parabellum. Pamiątka po dziadku. Farba wykazał się niespotykanym taktem, lub brakiem wiedzy historycznej, ale nie dopytał, skąd u dziadka broń wermachtu. Nie mniej ucieszyło mnie to, bo nie wiem, jak bym zareagował na jego głupie komentarze.
Musisz nas ze sobą zabrać – zakończył swój wywód – wszystkich. Rozumiesz? Kiwałem głową i przez chwilę przez usta przebiegł mi kretyński uśmiech.
– Czego rżysz?
– A nic, wyobraziłem sobie tę naszą wesołą kompanię. – odpowiedziałem, ale zaraz przeszła mi ochota do żartów. Plan Farby mógł się udać. Nie miałem co do tego wątpliwości. Nie podobał mi się tylko ten pistolet. Do cholery, gdy pojawia się spluwa, chyba kończą się żarty. No nie?
– I jeszcze jedno. Najważniejsze. – powiedział.
Słuchałem.
– Alkohol częściowo zatrzyma jej atak, ale tylko przez chwilę. Gdy ją zobaczysz, nie możesz się zawahać. Rozumiesz? Nie możesz się zawahać.
Zaparkowałem samochód przy całodobowym sklepie. Zawsze stało tam jakieś auto, więc mój fokus nie powinien rzucać się w oczy. Farba, Skrzynka i Kot, siedzieli zamknięci w bagażniku. Ja miałem odwalić mokrą robotę.
Stanąłem pod urzędem gminy i zadarłem głowę do góry. Ciemne chmury kłębiły się nad kiczowatą bryłą urzędu. Gdy znów zacząłem myśleć o tym wieczorze na bułgarskiej plaży, poczułem na policzkach dotyk pierwszych tej zimy płatków śniegu. Dotykały mnie delikatnie, by po chwili spłynąć w dół, niczym lodowate łzy. Nie wiem, kiedy zmieszały się z moimi własnymi.
Myślałem o naszym małżeństwie, o tych wszystkich chwilach, które nigdy się nie wydarzyły. O chwilach, które sprawiają , że cały świat znika. Tak bardzo chciałem, by ten drań zniknął raz na zawsze i zabrał ze sobą ten pierdzielnik, którym stało się moje życie.
Mam ryzykować wszystko, by ją ratować? Bezwiednie wymacałem w kieszeni rękojeść spluwy dziadka. Przecież ona mnie zdradziła. Ostatnia myśl zakłuła najmocniej, jakbym połknął gąbkę nabitą szpilkami. Nawet, gdy jej nigdy nie wybaczę, nie mogę pozwolić, by tak skończyła. Czyli jak, zapytał znajomy głos, gdzieś z tyłu głowy. Sukinsyn znowu się obudził, pierdzielony racjonalista, mistrz celnej riposty, pan cholerny ważniak.
Nie wiem, jak! Wszystko co wiem, wymamrotała mi pogięta puszka z farbą, wyleniały kocur i pordzewiała skrzynka na listy. Nie wiele, ale nic więcej nie mam, rozumiesz, nic więcej już nie mam. Nic prócz tego szaleństwa. A facet musi się czegoś trzymać. Rozumiesz?
Przed urzędem stał tylko jeden samochód. Szare bmw pani wójt. Minąłem go obojętnie i pchnąłem główne drzwi do budynku. Nie zdziwiłem się, gdy bez oporu wpuściły mnie do środka. W chwilach takich jak ta, wszystko ma swój sens, w jakiś dziwny sposób pasuje do siebie, jak jakaś cholerna układanka, jeżeli wiecie o co mi chodzi.
Wszedłem na schody, kierując się do jej gabinetu. Wiedziałem co mam zrobić i byłem zdecydowany. Wyjmę spluwę tylko wtedy, jeżeli mnie do tego zmusi, postanowiłem, nie wcześniej. Moja układanka powoli zaczynała przypominać obraz, który miałem gdzieś w głowie.
Miałem plan. Dobry plan. Ale i tak, wszystko poszło nie tak. Pamiętajcie, gdy bierzecie ze sobą spluwę, rzadko kiedy rzeczy idą zgodnie z planem. Jakby spluwa miała swój własny plan. Moja miała.
Facet musi się czegoś trzymać. Nie musi to być dużo. Niektórym wystarczy praca, innym łowienie ryb, lub picie przed telewizorem. Facet musi się czegoś trzymać. Większość z nas ma naprawdę nie wiele, myślałem skradając się po schodach. I nagle zrozumiałem po co tu przyszedłem.
Przystanąłem w pół kroku. Chyba nie chodziło mi o Jolę, nawet nie o Starego, czy ten cholerny Nadarzyn. Miałem też w dupie tych pokręconych kosmitów. W sumie sam do końca nie byłem pewien, czy w nich wierzę. Od wczoraj byłem przecież non stop na bańce.
Gdy to zrozumiałem, przez usta przebiegł mi cichy i okrutny uśmiech. Przyśpieszyłem i wbiegłem w długi korytarz trzeciego piętra. To był plan spluwy, przeszło mi przez myśl. Ale facet musi się czegoś trzymać, no nie. A ja miałem dziś zamiar trzymać się spluwy.
Stały na końcu korytarza. Czekały na mnie. Ruszyłem w ich stronę powoli. W połowie drogi, gdy już byłem na tyle blisko, że mógłbym do nich coś wyszeptać, wyciągnąłem z kieszeni pistolet. Nie spiesząc się wycelowałem.
I jak ci się to podoba, kochanie?
Gdy byłem małym chłopcem pojechałem kiedyś z matką do centrum Warszawy. Szliśmy w tłumie przechodniów, a ja zerkałem nieśmiało na ogromną budowlę Pałacu Kultury, ściskając kurczowo dłoń matki. Wypełniał mnie podziw graniczący ze strachem. Wszystko tu było takie wielkie i monumentalne. Nawet ludzie, którzy nas mijali, przypominali mi olbrzymów z bajek.
Nagle zrównał się z nami jakiś mężczyzna i bez słowa ujął moją dłoń. Zrobił to tak niespodziewanie, a jednocześnie naturalnie, że cały zesztywniałem, bojąc się zareagować. Przez chwilę szliśmy tak razem, we trójkę. Ja, mama i ten tajemniczy facet. Z tym, że tylko my obaj wiedzieliśmy, co tu się dzieje. Matka szła obok, niczego nieświadoma. Coś chyba do mnie mówiła. Nagle poczułem, że mężczyzna zaciska dłoń i cięgnie mnie w bok, w tłum.
Gdy czasami wracam myślami do tamtej sceny serce zaczyna mi mocniej bić. Znów jestem małym chłopcem, a obcy olbrzym chwyta mnie za rękę, by wciągnąć mnie w tłum, w którym przepadnę, niczym kamień rzucony w rwącą rzekę.
Chcę powiedzieć, że strach wzmaga uczucia. W jednej chwili, gdy obca silna dłoń zacisnęła się na mych palcach, poczułem bezmiar miłości do rodziców. Zrozumiałem, że mężczyzna nie żartuje, chce mnie porwać, może zrobić mi krzywdę, być może już nigdy nie zobaczę mamy i taty. To jest ten moment, który o wszystkim zadecyduje. Zadecyduje o całym moim życiu.
Myślę, że tak właśnie było. To był ten moment. Mówią, że strach ma wielkie oczy, inni twierdzą, że wyostrza zmysły, a ja sądzę, że strach wzmaga uczucia. Czasem wręcz budzi nas do życia.
Wycelowałem w jasną twarz pani wójt. Ale nie patrzyłem na nią. Całą uwagę skupiłem na oczach Joli.
Jak ci się to podoba, kochanie? Podoba ci się?
Jeszcze nim uniosłem broń widziałem jej rozszerzone oczy. Usta, które wykrzywiła do krzyku, ale przez ściśnięte gardło nie mógł się wydostać najmniejszy dźwięk. Widziałem, jak unosi rękę, by choć tym niemym gestem mnie powtrzymać. Bym nie strzelił, bo do cholery, wiedziała, że jestem gotów to zrobić. Mam powód. Dała mi powód. Dała mi cholerny powód, bym to zrobił.
I jak ci się to podoba, kochanie? Krzyczę w jej stronę przez czarną lufę pistoletu. Jak ci się to podoba? Bo mi bardzo, cholernie bardzo. Może dla takich właśnie chwil warto żyć? Dla tych, gdy znikamy objęci na nocnej plaży, zanurzeni po pas w ciemnej wodzie, lub dla takich jak ta, gdy ukochana osoba celuje z pistoletu i wiemy, że nie żartuje.
To zawsze lepsze niż nic, prawda? Gdy będę kiedyś znów myśleć o naszym małżeństwie, pewnie znów zatęsknię do tych chwil, które się nigdy nie wydarzyły, choćby do tej sceny na plaży. Pewnie tak, ale wtedy pomyślę o twoich oczach, przerażonych, oszalałych ze strachu. I wiesz, co, kochanie, te oczy, twoje oszalałe ze strachu oczy, przyćmią mi bułgarską plażę, przyćmią nawet ten przeklęty romans ze Starym. Wszystko.
Strach, czy miłość. Co za różnica, ważne, by coś poczuć. Cokolwiek.
Pani wójt przekręca powoli głowę w moją stronę, jakby chciała mi się lepiej przyjrzeć, jakby chciała zajrzeć w głąb czarnej lufu. A ja otwieram usta, by powiedzieć te słowa, słowa, które tu przyniosłem, które trzymają mnie przy życiu. Bo każdy facet musi się czegoś trzymać, no nie?
– I jak ci się to …- zaczynam, ale urywam w połowie zdania.
Dłoń z pistoletem bezwiednie opada. Tamten facet, ten niemy olbrzym, który chciał mnie wciągnąć w tłum, też w końcu mnie puścił. Prawda?
– …jak ci się to… – słowa upadają jedno po drugim, niczym kawałki pokruszonego lodu. Bezużyteczne.
Jeszcze przez chwilę patrzę na twarz Joli. Jej oczy. Nie ma w nich przerażenia, nie ma w nich nic, prócz bezmiernej obojętności. To nie są oczy człowieka, dudni mi w głowie jeszcze myśl, nim jakaś ciemna, przemożna siła zgniecie moją wolę, niczym ogromna fala żywego oceanu.
Takich oceanów nie ma na naszej planecie, słyszę własną myśl. Przez chwilę się jej przyglądam, ale ta dziwna czerń kruszy mnie kawałek po kawałku, odbierając wszystko.
Nawet świat, skryty w delikatnych płatkach śniegu. Czasem olbrzymy wracają, by zabrać nas ze sobą.
KONIEC