Należy wrócić do podstawowych pytań. Jak ułożyć relacje religii i polityki? Czy w ogóle można je ułożyć?
Jakiekolwiek próby łączenia religii i polityki to dla współczesnych Europejczyków oczywisty skandal. Autonomia polityki i apolityczność religii to aksjomaty, które zgodnie z powszechnym przekonaniem nie wymagają uzasadnienia. Skąd zatem nieustanne problemy? Dlaczego niezmiennie religijny świat nie chce przyjąć rozwiązania, które – jak wierzą dziedzice Oświecenia – pozwoliło definitywnie zakończyć epokę krwawych wojen religijnych? Dlaczego w samej Europie ta sprawa ciągle stanowi dylemat? Nie akceptują jej rzesze islamskich migrantów, którym nie podoba się ani aksjologiczny kształt europejskiej polityki, ani sama idea rozdziału. Sceptycznie patrzą na nią nowi członkowie Unii, chętnie odwołujący się do tradycji, która w Absolucie poszukuje fundamentu, celu i źródła norm (szczególnie nieufni wobec idei neutralnego forum, w którym widzą albo liberalną naiwność, albo lewicową taktykę nastawioną na zajęcie opuszczonego przez chrześcijan pola). Co gorsza, nawet tam, gdzie antykatolickie oświecenie jest u siebie (we wdrażaniu ideałów pomocna okazała się masowa eksterminacja), religijne przesądy dawnego świata nie dają o sobie zapomnieć. Świat, który miał bez reszty przejść pod zarząd sekularnego rozumu, przywraca (czy może lepiej powiedzieć: parodiuje) formy, język, rytuały, ba!, nawet – co dobrze widać w dzisiejszej Unii – dogmatyczne i hierarchiczne struktury religijnej polityki. Zacofanie? Bezwład tradycji? Brak wiedzy? Zła wola? A może natura polityczności, która nie może obejść się bez religijnego punktu odniesienia?
Idea autonomii tak rozgościła się w naszym myśleniu, że zapominamy, że status pewnika posiada ona wyłącznie dla niewielkiego skrawka świata, w dodatku na przestrzeni stosunkowo krótkiego odcinka historii. Jeśli wyrwać się z hipnotycznego transu, który organizują słowa postęp-zacofanie, sprawa przestaje być tak prosta. Można rzecz jasna upierać się, że tylko my naprawdę wiemy, jak być powinno. Ale nie można przecież wykluczyć, że – jak w znanym dowcipie – znaleźliśmy się w sytuacji kierowcy, który jedzie autostradą pod prąd, przekonany, że wszyscy poza nim powariowali.
Może warto zadać sobie pytanie, czy próba całkowitego oddzielania religii i polityki nie jest zaklinaniem rzeczywistości? Czy nie należy wrócić do punktu wyjścia i zacząć myśleć od nowa? Nasz punkt wyjścia to Grecja. Religia i polityka, dziś brane rozłącznie, u greckich źródeł tworzyły związek wprawdzie niezwykle gwałtowny, lecz trwały. Bywało, że widziano je jako rzeczywistości komplementarne, które nie mogą się bez siebie obejść, bywało, że widziano w nich konkurentki, z których każda nieco inaczej opisuje cel i naturę człowieka, bywało wreszcie, że stawały się śmiertelnymi wrogami. Zawsze jednak myślano o nich jako pewnej całości.
W oczach Greków ludzka natura jest polityczna i religijna zarazem. Z konieczności taka też musi być ludzka wspólnota. Polityka rozumiana jako odpowiedzialność za całość musi brać pod uwagę oba podstawowe aspekty ludzkiej rzeczywistości. U Ajschylosa, wielkiego wizjonera polityczno-religijnego ładu, polityczny rozum panuje nad religijnym żywiołem, który – gdy nazbyt mu pobłażać – może okazać się niszczycielski dla polis. Z rozkazu Ateny Erynie (budzące grozę i zniszczenie boskie opiekunki przedpolitycznej sprawiedliwości) zamienią się w pogodne Eumenidy i (nie bez przymusu) za swoją przyjmą polityczną definicję sprawiedliwości, która prowadzi do pokoju i dobrobytu. Jak wierzy Ajschylos, tylko polityczna – czyli podlegająca politycznej kontroli – religia obdarzy nas zgodą i dostatkiem, tylko dzięki niej bosko-ludzka tragedia znajdzie wreszcie swój kres.
Według Sofoklesa taka próba dopiero rozpęta tragedię. Próba redukcji religii do miary politycznego rozumu prowadzi do nieuchronnej katastrofy. Mądra polityka musi być zdolna wycofać się i uszanować powagę bożej misji, nawet kosztem niekonsekwencji. Polityka musi przyjąć do wiadomości, że spór jest nieunikniony. Jej zadaniem nie jest zatem budowa utopijnej harmonii, lecz zarządzanie konfliktem w sposób pozwalający ograniczyć nieuniknione szkody. Idąc drogą konstruktywistycznego projektu – uczy Sofokles – rozlejemy morze krwi, nic więcej nie osiągniemy.
U Sofoklesa religia przynosi polityce w darze sztukę wątpienia. Jej dar to świadomość ludzkiej ograniczoności i wymóg pokory – przypomnienie, że tworzone przez ludzki rozum wizje sprawiedliwości są tak samo niedoskonałe, jak wszystkie inne ludzkie twory. Religia, ale tylko religia przekraczająca horyzont politycznego rozumu, chroni rozum i politykę przed krwawymi paroksyzmami dogmatyzmu. Tejrezjasz (ślepy kapłan Apollina z Króla Edypa i Antygony) przypomina, że na prawdziwą ślepotę cierpi opanowany pychą rozum, że prawdziwie wysłuchać wezwania z Delf i poznać samego siebie, to zrozumieć prawdę o własnej przygodności – w tym zwłaszcza o ograniczeniach politycznego rozumu.
Czy nie nadszedł czas, żeby przyznać, że oświeceniowy projekt autonomicznej polityki wymaga gruntownego przemyślenia? Jeśli nie chcemy – jak ujął to niedawno Dariusz Gawin – Europy, która podobnie jak PRL w odpowiedzi na każdy poważny problem powtarza mantrę o „dalszym doskonaleniu”, należy wrócić do podstawowych pytań. Jak ułożyć relacje religii i polityki? Czy w ogóle można je ułożyć?
W dyskusji dominują optymistyczni konstruktywiści spod znaku Ajschylosa (stąd bierze się zarówno radykalizm, jak i dobroduszność). Uważają oni, że przy odpowiedniej dozie pomysłowości i dobrej woli napięcia da się jakoś poukładać. Nie podzielam tego optymizmu. Nie wierzę w żadne definitywne rozwiązanie relacji religii z polityką. Konflikt nie jest przejściowym problemem w drodze do harmonii – jak wierzą liberałowie, lewica, a w praktyce również część zwolenników społecznej nauki Kościoła (którym schodzi z oczu fakt naszej przygodności). Sofokles nie myli się, konflikt obu rzeczywistości jest stanem rzeczy. Mądra polityka, zamiast szukać doskonałego projektu, powinna koncentrować się na zarządzaniu napięciami, godzeniu stron, minimalizowaniu strat. To jej robota. Szukanie utopijnych rozwiązań to nie tylko strata czasu. Ich wdrażanie kończy się źle; czasem, niestety, nawet tragicznie.
Artykuł z książki Dariusza Karłowicza Polska jako Jason Bourne