Historyk idei Jerzy Jedlicki, w pisanym pod koniec lat 90. posłowiu do eseju Trzy wieki desperacji: rodowód idei kryzysu cywilizacji europejskiej, odnosząc się do problemu kryzysu kultury i klęski cywilizacyjnej, zastrzegał się, że chciał być raczej rejestratorem i kronikarzem postaw niż zaangażowanym komentatorem, unikając przy tym dwoistej pułapki konturowości i koturnowości wizji naznaczonych emocjami rozpaczy lub optymizmu. Gdy spojrzymy na ten okres wstecz z naszego, oddalonego już o dwie dekady i bezpiecznego (?) punktu obserwacyjnego, nie sposób nie zwrócić uwagi na to, że Jedlicki – który zresztą odnotowuje fakt korzystania z szybko rozrastającego się systemu fiszek w pęczniejącym „bibliograficznym pudełku” zapisywał swoje uwagi niejako na progu, czy może równolegle do, eksplodującej rewolucji informacyjnej, która wszak miała uczynić nasze życie bardziej harmonijnym, pełniejszym, a sposoby komunikowania się – doskonalszymi niż kiedykolwiek, i doskonale przy tym przezroczystymi, wszytymi w materię codzienności.
Oceny, czy wizje cyfrowej wolności zmaterializowały się w taki sposób, w jaki śnili o nich technolibertarianie lat 90., należałoby pozostawić indywidualnemu osądowi, jednak na pierwszy rzut oka wydaje się, że rzeczywistość wizualizowana przez wizjonerów „informacji, która chce być wolna” i złotoustych ekspertów od „infostrad” wydaje się nieco różnić od cyfrowego Hadesu zaludnianego przez fermy trolli, patoinfluencerów z Instagrama i labilną, zdolną do dowolnych politycznych uniesień i wzruszeń i tkwiącą w sidłach stadnej mentalności, „moralną większość”.
Poza wszystkimi uwarunkowaniami cywilizacyjnymi, Jedlicki pisał swoje teksty wciąż w dekadzie rozpadu „Imperium Zła” i po postulowanym przez Francisa Fukuyamę post-heglowskim końcu historii, a jednak na dwa lata przez zniszczeniem wież World Trade Center przez pikujące samoloty.
Pisanie o fenomenach rzeczywistości, odkrywanie i przedzieranie się przez kolejne hermeneutyczne warstwy wymaga swoistej pokory, dystansu, i przede wszystkim unikania konturowości oraz koturnowości: nakreślony krajobraz nie powinien być nadto rozmazany, pozbawiony odniesienia do konkretu, operujący pustosłowiem ogólników, a jednocześnie nie może zbaczać w krainę nadętego profetyzmu, biblijnej strofy i pozy mędrca, za którą kryje się wystrojony w tysiące dodatków myślowy banał. Tak przynajmniej, na własne potrzeby, postanowiłem rozumieć pewien message wypowiedziany (czy właściwie wypisany) przez Jedlickiego, i tak też rozumiem ton i sens – a poprzez nie autorską i psychologiczną sylwetkę – diagnoz, komunikatów i refleksji zawartych w jednej z dwóch opublikowanych w tym roku książek (druga z nich to Co robić przed końcem świata, Agora 2021) Tomasza Stawiszyńskiego, czyli Ucieczce od bezradności (Znak 2021). Trzeba przyznać, że autor niezwykle sprawnie, do tego w sposób niewymuszony, nie epatujący „tłustymi pulpetami wiedzy”, a jednak erudycyjny i nasycony aktualnością, porusza się pomiędzy Scyllami i Charybdami myśli krytycznej, które – przy tak katastrofalnym natłoku osób piszących, kompetentnych opiniotwórców i ludzi, którzy muszą uzewnętrzniać swoje stanowisko na dowolny temat, ponieważ jest to związane z ich niezbywalną wolnością wypowiedzi – niejednego i niejedną wciągnęły w groźne wiry truizmu, pompatyczności, a najczęściej źle maskowanego braku roztropności.
Stawiszyński jest na wielu polach niezrównanym mistrzem eksplanatoryki, zbalansowanego i zniuansowanego wywodu, poruszającym się w gęstych i najeżonych wilczymi dołami obszarach jungowskiej i freudowskiej psychoanalizy, Księgi Przemian I-Ching, antropologicznej teorii kozła ofiarnego René Girarda czy farmakologizacji żałoby ze sportową gracją i wewnętrznym skupieniem. Na czysto technicznym poziomie panowania nad myślami i syntetyzowania potrzebnych zakresów wiedzy, tekst Stawiszyńskiego odznacza się po prostu elegancją – jak to czasem mówi się o skomplikowanych kosmologicznych teoriach i wzorach, nie tak znów odległych poziomem złożoności od tego, o czym mówi autor. A jednak, są to jednocześnie sprawy elementarne, bazowe, dostępne każdemu i każdego dotyczące: uniwersalność problemów, które porusza Stawiszyński, nie przekreśla ani nie wyklucza ich złożoności. Czy nasz stosunek do śmierci, do samego zjawiska, ale i całej kulturowej otoczki wokół umierania, jest kwestią, o której wystarczy nakreślić kilka truistycznych uwag, podeprzeć się paroma autorytetami i zamknąć całość w gładkich bezkrwistych konstatacjach?
Na pozór, nieżyczliwemu czy uprzedzonemu czytelnikowi może się wydać, że autor postępuje właśnie według podobnej recepty, według zbliżonego algorytmu. A jednak, wnioski, do których dochodzi, i obserwacje, które czyni, są na swój sposób wstrząsające, choć Stawiszyński nie podnosi głosu, nie histeryzuje, unika przesady i nieuprawnionych generalizacji, każdą rzecz i każde zjawisko wydaje się oglądać pod każdym możliwym kątem.
Przede wszystkim jednak Stawiszyński uzewnętrznia postawę, którą – raczej nieprecyzyjnie pod względem pojęciowym – sytuowałbym w obszarze radykalnego (tzn. przemyślanego i domyślanego, a nie jałowo meandrującego po bezdrożach) sceptycyzmu, który sam autor być może woli nazwać „życzliwym agnostycyzmem” (jak w rozdziale, którego punctum tworzy opozycja autora z całkowicie uzależnionym od determinizmu horoskopów i randomowości wróżebnych rzutów monetą, kolegą reprezentującym kontekst „metafizyki zaangażowanej”) Znając aż za dobrze poziom zaangażowania obserwatorów reprezentujących oś konserwatywno-prawicowo-tradycjonalistyczną – a w każdym razie występujących przeciwko pewnym „deformacjom nowoczesności”, przeżywających prywatną „rewoltę przeciwko światu” – vis a vis lustrzanego zaangażowania elit liberalno-lewicowopodobno-prawoczłowieczych – w nieustanne i melodramatyczne w swoich przejawach ofensywy kolejnych wojen kulturowych, przeczuwam, że „Ucieczka od bezradności” może potencjalnie zdenerwować, czy przynajmniej rozbroić arsenały, reprezentantów dowolnego esencjonalistycznego obozu. Ba, już sobie wyobrażam, jak niejeden z owych rycerzy dobywających oręża w walce o nieprzemijające wartości chciałby Stawiszyńskim jako „życzliwym agnostykiem”, potrząsnąć, zakrzyczeć jego spokojny i systematyczny flow, zmusić do jednoznacznego opowiedzenia się po tej czy owej stronie. Sam muszę tu wyznać, że przed laty audycje Stawiszyńskiego w jakby nie patrzeć, jednoznacznie opowiadającym się w tak nakreślonym sporze, Radiu TOK FM, wydawały mi się nadto cywilizowane, wygładzone, oczyszczone z pierwiastków intensywnego sporu, o ile nie – walki idei.
Być może są to punkty widzenia, do których należy po prostu dojrzeć, dorosnąć do ich rozległej perspektywy, wchłaniać je bez uprzedzeń i twardych aksjomatycznych założeń. Stawiszyński pisze o sprawach, o których nie tylko trudno rozmawiać. W wielu przypadkach trudno o nich myśleć bez poczucia wielkiej przegranej, porażki stoczonej w walce ze światem, życiem i konkurencją na rynku. Wanitatywność wizji Stawiszyńskiego, uwidoczniona w słowach „Z czasem utracimy wszystko, co dzisiaj jest nam drogie i co się wydaje tak dotykalne, konkretne, z pozoru nienaruszalne. Nasi bliscy znikną, ludzie, których znamy, znikną, zwierzęta, które znamy – znikną. Ulice, po których dzisiaj chodzimy, wkrótce zapełnią się innymi ludźmi. W naszych domach zamieszkają nieznajomi, nasze przedmioty ulegną zniszczeniu, rozpadną się albo trafią w cudze ręce”, jest skandaliczna w swojej głębokiej prostocie. A także wyzbyta z maniakalnego determinizmu i pedagogicznych podejrzanych woni. Nasz stosunek do śmierci, do przemijania wszystkiego, co istnieje, do cywilizacyjnego przebodźcowania i do możliwości magiczno-terapeutycznego „przepracowania” i, tak istotnego w neoliberalnym porządku, powrotu do reżimu produktywności – wszystko to tworzy sieć najczulszych punktów, których dotknięcie może być bezwarunkowo odczuwane jako zranienie, odarcie z iluzji czy zrzucenie zasłon konwencji. Nie będzie zatem przesadą, jeśli nazwę wywód autora, jego bogatą w odnośniki do tekstów i źródeł, a przy tym zaskakująco niehermetyczną, opowieść o źródłach współczesnych lęków, jednym z niewielu świadectw naszego czasu, jakie warto czytać.