SZERCHAN VAN DOGG – ARYSTOKRACJA Z PUDEŁKA

W rozważaniach o arystokracji należy zwrócić uwagę na fakt podwójnego znaczenia, które może zawierać w sobie ten termin. Pierwsze z nich, zdecydowanie najbardziej popularne, wskazuje, że „arystokracją” możemy nazwać wysoko usytuowaną grupę społeczną, której pozycja wynika ze skumulowania w sobie tytułów, majątków oraz chlubnej tradycji rodowej. Tę arystokrację rozpoznajemy po diademach, herbach i długich sukniach balowych. W tym miejscu należy zwrócić uwagę na fakt, że przeciętny Kowalski nie rozpozna we współczesnym społeczeństwie innej szlachty niż tej wyżej opisanej. Kierując się toporną, wyciągniętą z zakurzonych podręczników historii logiką uzna on, że arystokraci odeszli z ostatnimi królestwami, albo wraz z nadejściem Armii Czerwonej. Gdybyśmy poruszali się wyłącznie w sferze estetyki, musielibyśmy przyznać rację temu twierdzeniu, które przecież w dużym stopniu wyczerpuje problem terminu, nad którym będziemy się poniżej rozwodzić.

Nie ma znaczenia, ile polityk równościowych realizowałoby współczesne państwo, ilu egalitarnych dyrektyw nie zawarłoby w swojej konstytucji oraz czy rządy w nim sprawuje partia lewicowa, czy prawicowa, społeczeństwo zawsze będzie dzieliło się na warstwy, i jedyne co może się zmieniać to odsetek osób dziedziczących swoją przynależność do określonego szczebla drabiny. Wprost wynika z tego fakt istnienia warstwy wyższej, cieszącej się posłuchem i posiadającej przywilej sprawowania społecznej władzy sądzenia. To w niej zyskują niezbędny rozgłos dobre i złe pomysły na urządzenie świata. Za kapitałem w postaci uznania jej wyjątkowości przez współobywateli idzie kapitał właściwy, ekonomiczny, który z racji pierwszeństwa może być w oczywisty sposób łatwiej akumulowany. Z tej perspektywy łatwo możemy dostrzec, że arystokracja jako grupa „najlepszych”, bo pierwszych, towarzyszy ludzkości od niepamiętnych czasów, choć przyznać należy, że w historii bywały różne kryteria kwalifikujące do przynależności do niej.  Dobrowolne poddanie się jednych ludzi pod władzę i osąd innych zazwyczaj jest transakcją wiązaną. „Najlepsi” w zamian za swój status świadczyli swoim społeczeństwom rozmaite usługi, od wojennych, przez polityczne po kulturowo-religijne. Taka jest już naturalna rola „pierwszych”, że są oni kierowani przez swoje ludy do wypełniania najbardziej newralgicznych zadań. Ze względu na swoje stabilne zaplecze ekonomiczne są w stanie poświęcić się ćwiczeniu w znajomości praw, polityki oraz historii, tradycji i rytuałów spajających ich ojczyzny. Nie znaczy to oczywiście, że każdy bez wyjątku arystokrata w klasycznym rozumieniu, był chodzącym ideałem.

Żeby ocenić „prawość” zjawisk społecznych, czy ideologii warto spojrzeć na pomniki, które są weń czczone i odpowiedzieć na pytania komu i za co je wystawiono. Poznawszy zasady, do których urzeczywistnienia dążą wyznawcy rozmaitych poglądów, będzie nam łatwiej ocenić same poglądy. Teraz wróćmy na grunt naszych rozważań. W kulturze, tych, których w Europie nazywaliśmy arystokratami (pośrednio zasady te zostały przeniesione również na ziemie podporządkowane przez Europejczyków w charakterze kolonii i „białe” państwa powstałe po zwycięskich buntach przeciwko metropoliom) do katalogu cnót zaliczono między innymi: odwagę, honor, waleczność, patriotyzm, pobożność i umiarkowanie. Aby zepsuci wielmoże mogli dawać upust swojemu rozpasaniu, ich cnotliwi kuzyni musieli jeszcze bardziej praktykować te cnoty, aby bilans tolerancji dla ekscentryzmu zrównoważyć ofiarną służbą na rzecz wspólnoty. Wynikało to z prostego rachunku, o którym wspomniałem powyżej – uznanie panowania arystokracji nad ludem wynikało z istnienia społecznej transakcji wiązanej. Być może błędy w tym rachunku stały się przyczyną rozkładu klasycznej kultury arystokratycznej w Europie, ale to zagadnie, pozostaje poza obszarem niniejszych rozważań. Wychodzi na to, że herby i sygnety nie były władzą daną z nieba, ale wynikiem naturalnego i organicznego rozwoju konkretnych społeczeństw w konkretnych sytuacjach historycznych. Nie twierdzę bynajmniej, że ta formuła społeczna, jaką jest arystokracja rodowa, uległa dziejowemu wyczerpaniu. Na skutek walki politycznej i często brutalnej agresji militarnej mnóstwo narodów utraciło możliwość autonomicznego kształtowania swoich instytucji politycznych i społecznych, co ogólnie jest przecież pracą obliczoną na wieki, a nie dekady. Brudnym żołnierskim buciorem narody były wciskane w formy, do których nie pasowały, przez co wykształcone przez nie instytucje i grupy społeczne miały charakter efemeryczny. Siłą wyporu po eliminacji i ubożeniu starych-górnych warstw, te „mniej górne” stawały się rzeczywistymi „górnymi”, zajmując nominalną pozycję arystokracji w swoim społeczeństwie. Przypadkowi pozostawiano, czy rzeczywiście byli oni „najlepsi”.

Na tym rozdrożu, po wielkim kryzysie kultury wywołanym traumą dwóch wojen światowych i rewolucji komunistycznej zastał nas globalny kapitalizm i liberalna demokracja. Skołowany i wykrwawiony Zachód potrzebował pokoju, a rany postanowił leczyć relatywizmem oraz hedonizmem, zadowalając się diagnozą, z której wynikało, że tragedie, które go spotkały były wynikiem skumulowania się sztandarowych cech kultury opartej na porządku i hierarchii. Newralgiczne dziedziny spraw wspólnoty takie jak: armia, polityka, nauka, religia wypadły ze słabych już rąk arystokracji rodowej i zostały przekazane wyspecjalizowanym agendom. Nastąpiło wówczas szkodliwe oderwanie przywilejów od obowiązków. Przed II wojną światową młody książę Ryszard Magnacki herbu X (żeby nie poniewierać nazwisk polskich wielmożów) śladami swoich przodków jako młody chłopak uzyskiwał patent oficerski, żeby godnie móc zapracować na morgi, które dała mu historia. Niestety, 30 lat później odnajduje się na riwierze lub w Brazylii jako opalony biznesmen, Rich Magnatsky, dwukrotnie rozwiedziony, obecnie „szczęśliwy” mąż meksykańskiej artystki, który po polsku już prawie nie mówi, zapomniał, jak odmawia się paciorek i w najlepszym razie sprowadzony jest do roli atrapy na ślubach zachodnioeuropejskich kuzynów, albo „eksperta” w telewizyjnych programach typu  „Projekt Lady”. Jak się okazuje, jest coś znacznie gorszego niż „mieszczanizacja” arystokracji.

Podstarzali, znudzeni rodowcy zawiązali po II wojnie światowej egzotyczny mariaż z celebrytami – tak narodziła się „arystokracja z pudełka (telewizyjnego)”. Przez samo określenie „arystokracji z pudełka” rozumieć należy nie tyle, dekadenckich szlagonów, którzy oręż i pług zamienili na posadę głównego dostarczyciela plotek dla tabloidów, ile wszystkich tych, którzy zajęli pierwsze fotele w teatrze społeczeństwa tylko dzięki swojej obecności w mediach masowego przekazu. Wcześniej była mowa o kryteriach, które trzeba było spełniać, aby zostać członkiem elity i w tym miejscu można dokonać krótkiego rachunku, żeby zobaczyć, jak bardzo zostały one okrojone. Wystarczy, żeby ktoś chciał Cię oglądać, a Ty chcesz dać się innym do oglądania – o to współczesne pasowanie na rycerza dające prawa do mitry książęcej. Dobrym papierkiem wskaźnikowym pokazujący siłę ekspansji brutalnego, będącego produktem globalizacji celebrytyzmu stanowią właśnie niegdyś poważane europejskie rody szlacheckie. Cóż jest większym uznaniem, że ten a ten jest mnie równy niż dopuszczenie do małżeńskiego łoża? O mariażach szlachecko-uniwersyteckich cisza, ale przynajmniej każdy pospolitej urody błękitnokrwisty Anglik i Szwed znajdzie swoją wymarzoną aktorkę lub instruktorkę fitness godną tego, aby dzielić z nią łożnicę. Pokonany jest zmuszony do mariażu, dzięki któremu on zachowuje pozór dotychczasowej pozycji, a druga strona moc i legitymację – tak zrobił zwycięski Henryk V Lancaster, który po pobiciu Francuzów pod Azincourt wziął za żonę córkę króla Francji Karola Szalonego – Katarzynę de Valois. Anglik umocnił w ten sposób swoje prawa do korony francuskiej, a my dzięki temu barwnemu przykładowi widzimy, kto dzisiaj chodzi w spodniach i cieszy się przywilejami nowożytnego księcia – prędzej Kanye West niż książę Karol. W tym miejscu dochodzimy do momentu, w którym konieczne jest postawienie kulminacyjnego twierdzenia – współczesną arystokrację stanowią właśnie celebryci, czyli tytułowa arystokracja z pudełka. Na nasze nieszczęście ten osobliwy „ustrój” będący wypadkową skomplikowanych rewolucji ekonomicznych, społecznych i ostatniej wojny, przyczynił się do tego, że arystokraci z pudełka korzystają i łączą w sobie wiele ważnych przywilejów starej arystokracji, ale niestety nie posiadają żadnych obowiązków. Kiedy przyjrzymy się figurze nowożytnego księcia zobaczymy wiele podobieństw między nim, a księciem z pudełka. Łączą ich: wysoki status ekonomiczy, sprawowanie roli społecznego autorytetu mającego prawo do formułowania moralnych osądów (ulubione zajęcie celebrytów), przywilej reprezentacji (grup społecznych, interesów, spraw politycznych), pozycja trendsettera architektury, mody, muzyki i obyczajów etc. Fundamentalną różnicę stanowi natomiast jakość i „prawość” efektów sprawowania arystokratycznej władzy przez celebrytów. Na ich obronę powiedzieć należy, że książę ograniczany jest przez tradycje rodowe, „dobre imię domu” i interesy ekonomiczne, których zasięg wykracza poza życie jednego pokolenia, w związku z czym w jego interesie jest, aby materialne efekty jego działalności były staranniej zaplanowane, a on sam jako jednostka ludzka musi wymagać od siebie, aby był bardziej poukładany i stabilny, przez co jego „praca” zyskuje charakter jednostajny i metodyczny. Celebryta zazwyczaj ma tylko kawałek swojego dorosłego życia, który może poświęcić na to, żeby nacieszyć się sprawowaniem rządu dusz. Brak oparcia w stabilnej społeczności, nieukształtowany charakter i sukces ekonomiczny przychodzący w krótkim czasie prowadzą do skłonności do popadania w skrajne stany emocjonalne manifestujące się publicznie przez narkotyczne uleganie ideologiom, skandalizowanie i notoryczne rozbijanie granic tego co dopuszczalne, a co nie, które społeczeństwo wzniosło dla swojego bezpieczeństwa. Co oczywiście ma katastrofalne skutki kulturowe. Mimo tej jednej niesprawiedliwości, w postaci czasu obraz, który wyłania się z powyższej konstatacji, nie napawa optymizmem. Oddaliśmy palmę pierwszeństwa, przewodnictwo i patronat nad tym co z perspektywy ludzkości ważne – nad edukacją, kulturą, nad tym co po nas zostanie niejednorodnej grupie ludzi utalentowanych, ale jednocześnie reprezentujących całą gamę głębokich wad charakteru, które sami uznalibyśmy za dyskwalifikujące.

„Rządy aktorów” oparte są na emocjach, często przesadzonych i fałszywych, co przy sile rezonowania środków masowego przekazu i zaufaniu społecznym, które ci ludzie zyskują dzięki pojawianiu się w telefonach i telewizorach Smitha, Kowalskiego i Lefebvra prowadzi do nieustannego destabilizowania sytuacji politycznej i rozpalania społecznych emocji do czerwoności. Publiczna władza celebrytów porównywalna jest z długością życia owocówki, w związku z tym jej duży ładunek musi zamanifestować się w krótkiej chwili, ale z dużą intensywnością. Wówczas nie ma czasu na analizę, komparatystykę i pogłębione zrozumienie. Wiele problemów, które na bęben biorą arystokraci z pudełka, istnieją w rzeczywistości i nie rozwiążemy ich poprzez zaprzeczenie im z powodu niechęci do tego, czy innego markującego sprawę celebryty. Rasizm, molestowanie seksualne i głód w Afryce są wielkimi wyzwaniami i ogromnymi tragediami wielu istnień ludzkich. Niestety sposób i finezja, z jaką pokaleczeni „aristoi” zabierają się do rozwiązywania tych problemów, przypomina działania nauczycielki, która zaalarmowana przez ucznia o jego problemach domowych postanawia wezwać patologicznych rodziców do szkoły na rozmowę. Zostanie ona przez nich zapewniona, że małemu Jasiowi nie dzieje się krzywda, a jemu samemu zostanie na czole pieczątka klamry od pasa w podzięce za donosicielstwo. Na to właśnie przekłada się zaangażowanie celebrytów w akcje pokroju #MeToo po tym jak przez ostatnie lata grali w porno-komediach, uczestniczyli w seksskandalach i rozbijali nawzajem swoje małżeństwa. „Ja przerobiłem 10 kobiet na ostatniej imprezie, ale Twój położony sam nie wiem, gdzie kraj musi rozszerzyć prawo do aborcji, bo kobiety w Twoim kraju cierpią”. Kolejnym przykładem niech będzie potężny rozdział zapisany w Żywotach Świętych na temat Georga Floyd’a, na którego przypadkowej śmierci szopkę i cieplarnianą rewolucję urządzili sobie agresywni bojówkarze oraz wrażliwi społecznie milionerzy. Im dalej w las, tym więcej drzew, ale czemu się dziwić skoro twarze tych akcji same nie rozumieją co dzieje się przed ich oczami? „[…] jeśli ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną”[1].


[1] Mat 15, 14