SZYMON DOLIWA: APOKALIPSA CODZIENNOŚCI

Cały cywilizowany świat przebywa obecnie pod kluczem. Stoją nieruchomo wszystkie zdobycze XXI wieku – wszechmocne giełdy papierów wartościowych, ogromne centra handlowe, kluby i lotniska – pomniki globalizacji. Wszystko, co nam się dei gratia należy od rzeczywistości, obecnie świeci pustkami. Jeźdźcy apokalipsy rozjechali się po większość sfer życia człowieka pierwszego świata.

Mimo tego, że i tak jesteśmy w czepku urodzeni (małe są bowiem szanse, że COVID-19 zbierze takie żniwo jak hiszpanka, czy czternastowieczna dżuma) z wielu stron słychać rozpaczliwe pragnienia odzyskania utraconej przed chwilą wolności. Nasze życie społeczne dotknęła nieobecna od kilkudziesięciu lat apokalipsa, więc najtężsi rachmistrzowie świata liczą to, co już straciliśmy, a co stracimy za dwa miesiące. W tych trudnych chwilach paradoksalnie warto zastanowić się nad tym, co jesteśmy w stanie ocalić i co jeszcze możemy odzyskać.

Ludowa mądrość mówi, że każdy kij ma dwa końce tak samo, jak każdy medal ma dwie strony. Przez ostatnie dziesięciolecia korzystaliśmy (przynajmniej tu, w „świecie zachodnim”) swobodnie
z możliwości zdobywania wykształcenia, służby zdrowia już raczej bez problemu radzącej sobie z większością powszechnie występujących chorób i dolegliwości, czy ze zwykłej rekreacji, której oferta dotarła już praktycznie do wszystkich części społeczeństwa. Wielu z nas i naszych przyjaciół wakacje spędza za granicą, a w najgorszym wypadku w górach, na Mazurach lub nad Bałtykiem. Co by nie mówić, jak by nie narzekać na europejską klasę polityczną, szpitale czy urzędy – przyznajmy – nie stykamy się w nich z Gestapo, nie rządzą nami „geniusze” klasy Roberta Mugabe i jeżeli mamy to nieszczęście mieć jakiś zabieg medyczny, to na 90% przypadków go przetrwamy.

Żyjemy w świecie, który w niedoskonały, lecz bardziej niż dostateczny sposób zaspokaja większość cegiełek z naszej piramidy potrzeb. Oczywiście za wszystko powyższe powinniśmy być wdzięczni Bogu, korzystając z tego z umiarem. Jednak nie da się zaprzeczyć, że z drugiej strony tego przyzwoicie wyglądającego pejzażu, tej zwróconej płótnem do ściany i dostrzegalnej tylko przy większej przeprowadzce, widzimy malunek już nieco mniej ciekawy. Żeby być szczerym, powiedzieć należy, że zasada ta dotyczy każdej ludzkiej społeczności, która kiedykolwiek istniała lub będzie istnieć, choć oczywiście z różnym natężeniem. Źrenice się rozszerzają, oczy wypadają z oczodołów, a kołaczące serce wyskakuje z piersi na widok tych wszystkich precjozów. Nikt już nie zaprzeczy, że tempo życia człowieka Zachodu jest zbyt szybkie i na dodatek cały czas przyśpiesza.

Cechą towarzyszącą zjawisku nadmiernej prędkości jest widzenie tunelowe, czyli stan, w którym chory ma wrażenie, że widzi obraz przed sobą jakby przez rurkę/tunel – wzrok koncentruje tylko na tym, co bezpośrednio znajduje się przed nim. Nie obejmuje wzrokiem szerokiego kąta rzeczywistości. To jest odcisk, który zrobiła na nas nasza pędząca codzienność, wszystko widzimy w krótkiej perspektywie, cele mamy krótkoterminowe i zazwyczaj żądamy szybkich efektów. Z racji tego, że pędzimy tysiące kilometrów na godzinę nie przejmujemy  się co zostawiamy za sobą (a raczej po sobie), czy przypadkiem na trasie naszego życia kogoś nie przejechaliśmy. Głowa prosto, wzrok przed siebie, wszystko w obawie przed koncertowym wyrżnięciem. No i okazało się, że nasze widzenie tunelowe nas zgubiło i z powrotem musimy uczyć się tego, co dawno zostawiliśmy w tyle. Wyrżnęliśmy się o coś tak małego i niewidocznego…

W ogólnoświatowej jeździe bez trzymanki nie przywiązywaliśmy wagi do trwałości łączących nas więzów rodzinnych i szczerości, wynikających z nich uczuć, nie obchodziły nas praktyki religijne, a jeżeli już to tylko wiara w konwencji wishfull thinking – pozbawiona cierpienia, niewygody czy wysiłku. Może to truzim, ale w zestawieniu z poważnymi tekstami publicystycznymi traktującymi o tym, jak zrozpaczeni rodzice wytrzymają ze swoim dziećmi podczas epidemii albo jak znudzone sobą konkubinaty muszę wytrzymać razem na swoich wyszarpanych od życia 40 metrach kwadratowych, na twarzy pojawia się wyraz zażenowania.

Nagle okazało się, że „apokalipsa codzienności” pokazała nam, że a) formy społeczno-ekonomiczne, do których się przyzwyczailiśmy, są tak samo przejściowe jak pańszczyzna, czy system cechowy, b) dysponujemy wielkim bogactwem treści kulturowych, które od wieków służyły w walce z apokalipsami. Zamykając nasze rytuały pod kluczem, mocno zgrzeszyliśmy wobec rzeczywistości. Przyzwyczajeni do dobrobytu uznaliśmy, że przecież zawsze wszystko się ułoży.

Nagle okazało się, że nie ograniczają nas tylko bariery wciąż posuwającej się ku górze funkcji poznania, ale tak jak w wiekach poprzednich, możemy zostać zasypani przez najprostsze ograniczenia ilościowe. Co z tego, że SARS-CoV-2 u tylko u 20% wywołuje groźne dla życia zapalenie płuc, skoro nie mamy wystarczającej liczby respiratorów w rezultacie czego, umrą ludzie, którzy mogliby żyć, gdybyśmy je mieli? Zachwiany został podstawowy fundament demoliberalnej cywilizacji XXI – poczucie bezpieczeństwa wynikające z zaufania do nieomylności współczesnej wspólnoty ludzkiej. Koniec historii nie nastąpił, wszystkiego nie da się policzyć, przewidzieć i zaplanować, a przekonanie, że w zupełności wyrugowaliśmy ze swojego życia Opatrzność/los okazało się tylko iluzją, której zupełnie nie chcieliśmy widzieć do czasu, aż boleśnie przekonał nas o tym wirus.

Dopiero kiedy życie mówi „sprawdzam”, podczas gdy przeżywamy chwile próby, dopiero wówczas jesteśmy w stanie rzetelnie i całościowo ocenić stan naszego przygotowania. Modele, choć pomocne, ale nawet te najdoskonalsze nie są w stanie przewidzieć rzeczywistości składającej się z setek zmiennych. Każda tragedia jest jakimś rodzajem weryfikacji. Kryzysy ekonomiczne spowodowane pękaniem baniek spekulacyjnych ujawniają ich istnienie. Ból i złe samopoczucie pozwalają zdiagnozować chory narząd, a wojna pozwala dokładnie przyjrzeć się nie tylko stanowi armii danego państwa, ale i psychice oraz zdolnościom zamieszkującego je narodu. Tragedie niszczą ale to, co nie zostanie przez nie pochłonięte, niewątpliwie przeżywa uzdatniające katharsis.

W obliczu kryzysu wiary w przewidywalność świata obserwujemy zmianę kierunku zwrotu wektora zaufania, który obecnie kieruje się ewidentnie w stronę wartości duchowych. Widać to w działaniach samego Kościoła katolickiego, który choć, ospale i niechętnie, ale jednak wraca do praktyk, o których jeszcze niedawno moglibyśmy powiedzieć, że odeszły do lamusa. Nagle katolicy przypomnieli sobie o tym, że jest coś poza charyzmatykami, mszami o uzdrowienie i spoczynkiem w Duchu Świętym. W kościołach, choć zdaje się, że początkowo z niewielkim przekonaniem (może z obawy, że są zbyt odstraszające?), zagościły suplikacje. Dotychczas ich przecież nie potrzebowaliśmy, czasy, gdy Wszechmocny raził piorunami, skończyły się setki lat temu. W obliczu tego załamania okazało się jednak, że chcielibyśmy żeby Święty Mocny i Nieśmiertelny dawał nam nie tylko papier za studia i awans w pracy, ale żeby wybawiał nas od powietrza, głodu ognia  i wojny.

Mimo całej tragedii związanej z epidemią koronawirusa SARS-CoV-2 nie można, nie zauważyć tego jak zatrzymuje się cały świat, dając nam przez to namacalne doświadczenie przejmującej zadumy. Jedynym aspektem naszego życia, który ma szanse wyjść z tej epidemii wzmocnionym, jest właśnie wiara. Zaczął się prawdziwy Wielki Post. Przestaliśmy oszukiwać się, że oczekujemy i przeżywamy mękę Chrystusa  –  teraz mimowolnie zostaliśmy zmuszeni do tej refleksji. Około 2 miliardów ludzi, prawie 1/3 całej ludzkości pozbawiona jest możliwości spędzania czasu na rozrywce. Okazuje się, że pieniądze bardzo szybko tracą na wartości. Wbrew temu, co śpiewał Kaczmarski, tym razem to właśnie wiara ma lepszy kurs od talarów. Dotychczas rugowana z życia publicznego, instrumentalizowana, sprowadzana tylko do roli średnio istotnego elementu w piramidzie potrzeb. Okazało się, że nie tylko ma dla nas istotną wartość, ale na nowo odkryliśmy to, że jest zwyczajnie piękna w swej niezmienności. Właśnie zrozumieliśmy, że stanowi dowód na istnienie historycznego egalitaryzmu ludzkości w podleganiu absolutowi. Nie jesteśmy w żaden sposób wyjątkowi względem naszych potrzeb, oczekiwań i zagrożeń, z którymi przychodzi nam się zmierzyć.

Rutyna zabija żywotność. Nieużywane mięśnie wiotczeją. Mimo wielkiego bólu, który przynosi, każdy wstrząs nie możemy odmówić mu wartości oczyszczającej. Pod naporem wroga ostatecznie okazuje się, jakie są słabe punkty naszej twierdzy. To co niestabilne w naszym systemie wali się właśnie w posadach, ale pod ruinami znajdujemy zakopane skarby – instrukcje przetrwania. Odpowiedzialność wobec rzeczywistości wymaga przyjęcia do wiadomości tego bolesnego faktu. Tragedie są niestety niezależne od nas, więc przyjęcie tej zasady pomaga ocalić to, co ostanie się na pogorzelisku historii. Powiedzmy za Heraklitem – wojna jest matką wszystkich rzeczy i wszystkich królową.