Trudno dziś o jednoznaczność pojęć, zachowań i zjawisk. Mówiąc o chrześcijaństwie, zazwyczaj mamy na myśli szeroko rozumianą kulturę europejską. Wpływ kościoła katolickiego jest tu niezaprzeczalnie ogromny i wyjątkowo trwały. Światowej sławy malarstwo uwieczniło Ostatnią Wieczerzę Chrystusa, a najlepsze pióra Europy podejmowały refleksję nad życiem po śmierci. To uważamy za Europę. Jednak czy to, co tworzymy obecnie, to również Europa?
Na kanwie mniejszych i większych perturbacji w rodzaju narodzin i ekspansji rewolucji francuskiej, ruchu socjalistycznego, a wreszcie II wojny światowej, europejska mentalność była poddawana próbom, z których potrafiła jednak wyciągnąć konstruktywne wnioski. Współczesne rysy pojawiły się na niej dopiero w chwili triumfu. Kiedy niemal cały świat był pod wpływem Europy, ta zaczęła załamywać się pod własnym ciężarem. Który ze wsporników się zachwiał? Ten, który był, jest i będzie celem ataków. Ten, który może się zatrząść, ale nie upadnie. Poruszyła się kolumna św. Piotra. Kulturowa i filozoficzna defensywa Kościoła zbiegła się z momentem ogromnej traumy narodów. Katolicyzm przestał zajmować oficjalne stanowisko w sprawach, którymi do tej pory był żywo zainteresowany. Jednocześnie skończyła się dotychczasowa katolicka estetyka. Kościół z miejsca wytchnienia dla zmęczonej brzydotą świata duszy stał się miejscem kaźni. Muzyka sakralna przeszła totalną degradację – od gregoriańskich chorałów do nieudolnego małpowania współczesnych gatunków muzycznych. Religia, z niedostrzegalnych dla laika powodów, zaczęła ustępować kroku rozwijającej się równolegle kulturze świeckiej. Katolicyzm sam oddał swą centralną pozycję w europejskiej kulturze. Efektem tego stała się nabierająca prędkości sekularyzacja prawodawstwa, kultury i stosunków społecznych. Europejskie społeczeństwa nie przeszły jednak żadnej religijnej konwersji – wygasiły jedynie w obrębie własnej cywilizacji filozofię i etykę, których fundament stanowiło chrześcijaństwo. Z uśmiechem można powiedzieć, że w warstwie aspiracji i potrzeb moralnych Europejczycy wybrali korwinowskie „żarcie i życie”.
Obracając się w sferach intelektualnych, wśród okrągłych słów, sprzed oczu wymiatamy całą wypływająca z tego faktu tragedię . Sprawa ś.p. Alfiego Evansa jest tylko szczytem lodowej góry, który dzięki Bogu przebił się do mediów, a w rezultacie do społeczności międzynarodowej. Co z tego wynikło? Niestety – w gruncie rzeczy nic. Jednorazowymi zrywami, nawet widowiskowymi, nie wygramy wojny o życie. Zwłaszcza podczas trwania o wiele ważniejszej światowej wojny – o ludzkie zbawienie. Największym dowodem ulotności owego poruszenia europejskich sumień jest miesiąc, który zdążył upłynąć od śmierci Alfiego do przegranego przez – no właśnie, przez kogo? prawicę? proliferów? Kościół? – referendum aborcyjnego w Irlandii. To już nas nie oburza. Ludzie o telenowelowej wrażliwości są w stanie przeżyć tylko pojedyncze, medialne tragedie. Wtedy każdy jest pro life. Inaczej dzieje się w sytuacji, kiedy zbrodni nie widać, gdy staje się elementem systemu. Cicho będzie także, gdy przyjdzie mówić samemu, a nie w kilkutysięcznym tłumie. Zastanówmy się zatem, czy w naszym antemurale christianitas nie grozi nam podobna znieczulica. Jak pokazują badania Pew Research Center, pomimo dużej obecności religii w życiu publicznym Polska jest światowym liderem w spadku religijności. Nie ma powodów, żeby przypuszczać, że efekt będzie inny niż w państwach zachodnich. Jesteśmy zasysani przez otaczającą nas próżnię. Rozwiązaniem może być jedynie dobrze postawiona diagnoza i odpowiednia terapia. Terapia kulturowa. Reeuropeizacja Europy.
Musimy zrozumieć, że lekarstwo na destrukcyjną laicyzację nie znajduje się w rękach prawicy czy lewicy. Lekarstwo mamy w naszych bibliotekach, teatrach, muzeach. Lekarstwo mamy w naszych kościołach. Παντα ρει και ουδεν μενει – trzeba powiedzieć za Heraklitem – konsekwencja dziejów. Klucz tkwi w odpowiedniej akomodacji, a nikt nie potrafi tego lepiej niż Kościół katolicki. Powtórzę za Stefanem Kisielewskim: to nie kryzys, to rezultat. Cofnęliśmy się w rozwoju kulturowym. Dziś nazywamy wolnością to, co niegdyś odrzuciliśmy jako barbarzyństwo. Pozostała spalona ziemia, którą zająć może każdy, kto na nią wejdzie. To smutna, ale i niosąca nadzieję perspektywa dla rekonkwisty kultury.