Nie sposób odmówić racji Heraklitowi z Efezu, który jest autorem powyższej, smutnej konstatacji. Rywalizacja, konkurencja, ryzyko i wreszcie – starcie, wojna – jest ostatecznym weryfikatorem rzeczywistości. Czy oznacza to pochwałę wojny? Absolutnie nie. Człowiek rozumny nie może pochwalić wojny.
Walka jest ojcem wszelkiego stworzenia
Wojna starożytna, średniowieczna, nowożytna i nowoczesna jest takim samym oceanem rozpaczy, łez, zniszczenia i krwi. Podczas walki nie jest puszczany żaden poruszający soundtrack, wodzowie z naprawdę nielicznymi wyjątkami nie biegną ze sztandarami na czele kolumny swojego wojska i nie wygłaszają wyciskających łzy. Niezależnie od tego, czy mówimy o armiach, które zapisały się w historii jako „dobre”, czy „złe”[1] wojna w żołnierzach rozwijała straszne skłonności, pogrążała ich w nihilistycznej rozpaczy, ludność cywilną uciskała przez rekwizycje, zniszczenia, wysiedlenia, gwałty na osobach i mieniu, państwa podbite ubożyła, a podbijające degenerowała – ośmielone bowiem po sukcesach wojennych militaryzowały swoje społeczeństwa, co odbijało się na ich kulturze i zdrowiu moralnym. Wojna jest piękna wyłącznie dla tych, którzy jej nie widzieli – trzeba powtórzyć za Erazmem z Rotterdamu.
Skoro wojna jest tak okropna (a jest), to może powinniśmy raz na zawsze powiedzieć, że się jej wyrzekamy? Może odpowiedzią na fenomen wojny jest radykalny pacyfizm? Nie jest. Radykalny pacyfizm kreuje wizję świata, która w sposób fałszywy opisuje rzeczywistość. Fałszywy jest bowiem obraz świata, z którego wynika, że o chorobach wystarczy nie mówić i to doprowadzi do ich zniknięcia. Pacyfizm i bajania o wiecznym pokoju są zazwyczaj bronią w ręku agresora. Rzadko w historii trafia się taki władca jak Hitler, który otwarcie mówi, że jego celem jest zniszczenie całych narodów. Antychryst mami pokojem i tak ostatecznie też było w przypadku Hitlera, przecież ostatecznym celem był pokój – pokój dla Niemców. Pacyfizm wynika oczywiście ze szczytnego przeświadczenia, że wojna szkodzi człowiekowi. Jednak rozmydlenie tej prawdy wcale nie leczy przyczyny choroby. Gdybyśmy zeszli z poziomu aksjologii i usadowili się na płaszczyźnie samej zracjonalizowanej użyteczności, to musielibyśmy przyznać, że nic tak nie chroni przed wojną, jak równoważne zbrojenia. Si vis pacem, para bellum. Choroby nie znikną wtedy, kiedy przestaniemy je leczyć lekami. Znikną wraz ze zniknięciem drobnoustrojów, które są ich przyczyną. Wojna nie zniknie od bajania, że jest niepotrzebna i zła. Ten radykalny pacyfizm ignoruje fakt, że w świecie rzeczywistym zachodzą sytuacje, w których jedynym regulatorem zdolnym uporządkować rzeczywistość jest właśnie wojna. Wojna zniknie wraz ze zniknięciem ludzkiej zachłanności, niemoralności, pychy i żądzy panowania i grabieży. Wynika stąd smutny fakt, że wojny istnieć będą dopóty, dopóki żyć będziemy w Civitas Terrena.
Jak zatem traktować wojnę skoro fałszywe są zarówno jej apoteoza, jak i radykalny pacyfizm. Wojnę należy traktować z realistyczną pokorą wobec niej. Żeby odnaleźć się w rzeczywistości, musimy pamiętać, jakie są jej mechanizmy, co do niej prowadzi i jakie są jej konsekwencje. Należy uciec spomiędzy młota i kowadła, które we współczesnej kulturze oferują nam skrajna prawica i skrajna lewica. Skrajna prawica z tradycji i pieśni, które miały osłodzić gorycz wojny, tym którym przyszło nieszczęście ją toczyć, zrobiła jej apoteozę. Propozycje cofnięcia świata do reguł XIX-wiecznego koncertu mocarstw, stref wpływów i militaryzacji społeczeństwa oraz postulaty demontażu wielostronnych paktów międzynarodowych, tak cywilnych, jak i wojskowych, należy ocenić jako grożące pokojowi. Fałszywa wizja świata bez Boga, ubóstwienia człowieka i głębokiego relatywizmu oferowana przez skrajną lewicę nie odnosi się wprost do samej wojny, ale czyni społeczeństwa bezbronnymi wobec niej. Organizm, który jest zbyt leniwy, by walczyć, umiera. Cywilizacja, która nie potrafi zdefiniować swoich egzystencjalnych wrogów i jest zbyt leniwa, by ponieść jakikolwiek dotkliwy dla siebie koszt w swojej obronie popadając w niekończące się partykularyzmy, umrze.
Wojna jako weryfikator rzeczywistości
Wojna
jest wrodzoną chorobą ludzkiej natury. Człowiek nosi ją w sobie od kolebki,
jednocześnie jest ona jego immanentną częścią i to ona go niszczy, wyczerpuje i
w końcu zabija. Niestety jest wojna jedynym punktem odniesienia, który
ostatecznie może zweryfikować, co jest, a czego nie ma w rzeczywistości
politycznej. Podobnie jak choroba, która po tym, jak zostanie zwalczona,
pozostaje świadectwem o tym, że organizm, który ją zwalczył jest silny i
zdrowy. Nie inaczej jest z trwającą obecnie wojną, a jej waga wynika z faktu,
że to właśnie na przedpolach Kijowa krzyżują się interesy Waszyngtonu, Londynu,
Paryża, Berlina, Warszawy, Moskwy i Pekinu. Do czasu jej wybuchu przynajmniej w
sferze deklaracji żyliśmy w fałszywej rzeczywistości, która po zsumowaniu jej
elementów składowych przyprawić mogła o schizofrenię. Do momentu stawienia
realnego i skutecznego oporu zbrojnego przez Ukraińców, Ukraina była
niepodległym państwem Schrödingera. Cały Zachód jednym głosem odważnie mówił, że jest to
niepodległe i suwerenne państwo, ale w zaciszu politycznych salonów Europy i Ameryki
Ukrainę traktowano niepoważnie, jak państwo sezonowe leżące w Rosyjskiej
strefie wpływów. Ukraina jednocześnie podległa i niepodległa. Objawiło się to w
permanentnym ignorowaniu jej głosu przez Niemcy, kiedy na dnie Bałtyku
kładzione były kolejne kilometry Nord Stream 2, we francuskiej sprzedaży broni
do Rosji, która odbywała się pod stołem, wreszcie w niechęci w nałożeniu
twardych sankcji na Rosję po zajęciu Krymu i przed bezpośrednim rozpoczęciem
inwazji, przez niedostarczanie ciężkiej broni Ukrainie etc. Decyzje polityczne
i wojskowe podejmowano na podstawie przekonania, które niewłaściwie oddawały
rzeczywistość. A rzeczywistość jest właśnie taka, że Ukraińcy są samoświadomym,
zorganizowanym narodem, który odważnie i skutecznie potrafi bronić swojej
odrębności. Musiało dojść do wojny, żeby możni tego świata uzgodnili swoje
postępowanie z rzeczywistością taką, jaka ona jest. Podobna weryfikacja zachodzi
w łonie Kościoła katolickiego, którego decydenci miotają się między
przyzwoitością a totalnymi kompromitacjami, które miejscami zahaczają o skrajną
naiwność albo szkodliwość – nie wiadomo, o co bardziej. Wybuch wojny, jej skala
i okrucieństwo jest twardym orzechem do zgryzienia dla Stolicy Apostolskiej i
administracji papieża Franciszka. Rzeczywistość dokonała brutalnego wyłomu w
wizji świata kreślonej przez Papieża, w której głównymi wrogami człowieka są
korporacje płacące za mało swoim pracownikom i producenci plastiku. Powiedzmy
jasno, krzywdzą oni ludzkość, ale ten fakt nie może przyćmić tego bardziej
doniosłego, że ludzkość najbardziej krzywdzi odbierająca wolność, mienie i
życie niesprawiedliwa wojna. A zrozumienia tego faktu i uznania mechanizmów,
które Kościół przez wieki wypracował, aby wojnę w choć minimalny sposób
okiełznać, w działaniach Papieża i jego administracji nie widać. Zaznaczmy w
tym miejscu, żeby oddać sprawiedliwość całemu Kościołowi, że o ile „góra” okazuje
się chwiejna, o tyle wielu hierarchów i rzesze zwykłych kapłanów i świeckich
katolików właściwie rozeznało prawdę o wojnie. W świecie Franciszka nie ma już
miejsca na naukę o wojnie sprawiedliwej, na karę śmierci etc. Pewne wycinki
rzeczywistości zostają pozostawione bez odpowiedzi ze strony Kościoła. O ile na
sterylnym Zachodzie możemy wyobrazić sobie stworzenie tak szczelnego systemu
penitencjarnego, który uchroni społeczeństwo przed mordercami, o tyle ciężko
wyobrazić to sobie w krajach rozdartych pożogą wojny. Jak wówczas chronić owce
przed wilkiem, kiedy owczarnia została zburzona? Czy Papież może powiedzieć
wprost, że Ukraińcy wykonujący wyroki śmierci na zdrajcach popełniają grzech
śmiertelny? Po tej wojnie przyjdzie czas na wielką refleksję w Kościele,
którego włodarze będą musieli dokonać powtórnego rachunku sumienia i szczerze
odpowiedzieć sobie, czy dobrze zdefiniowali naturę współczesnego człowieka,
jego duchowe potrzeby i skalę zła moralnego, którego może on dokonać. Wojna
zwraca uwagę na to, co naprawdę ważne.
[1] Np. armie aliantów walczące podczas II wojny światowej zdecydowanie zaliczymy do kategorii „dobrych”, podobnie jak wojska ententy ścierające się ze „złymi” wojskami państw centralnych niespełna 20 lat wcześniej.