W tym roku obchodzimy czterdziestą rocznicę Wydarzeń Sierpniowych. Co to dla nas w ogóle znaczy? SOLIDARNOŚĆ. Słowo nieustannie odmieniane w naszym kraju przez wszystkie przypadki. Wszystko oczywiście w zależności od sytuacji retorycznej, w której pada. Brzmi dumnie, pięknie – prawda? Z jednej strony samo słowo – s o l i d a r n o ś ć – budzi mnóstwo pozytywnych skojarzeń. No, kto nie chciałby być solidarny? – podobny truizm jak love is love. Tak głębokie, a tak płytkie. Z drugiej zaś – wielki ruch społeczny, który zmienił na zawsze obraz Polski i Europy Środkowej.
Dziwnie jest pisać o Solidarności człowiekowi, który urodził się już po upadku komunizmu i jej historii może poznać z ustnych opowieści starzejących się i niestety raczej rozczarowanych ludzi, nudnych książek do historii najnowszej i ewentualnie patetycznych filmów dokumentalnych. Ale Jej obecność na wszystkich szczeblach życia publicznego naszego kraju musi dawać o sobie znać – to była zbyt wielka i zbyt znamienna sprawa. Niezależnie, czy się ją przeżyło, czy nie – wrosła ona w mit założycielski współczesnej Polski, w której przyszło nam żyć. Czym dla nas – ludzi urodzonych już w III Rzeczypospolitej dzisiaj jest Solidarność? Jak wydarzenia sprzed 40 lat rzutują na rzeczywistość – wreszcie, co tak naprawdę znaczy to nietykalne w naszym kraju słowo?
Polacy od zawsze mieli swoje mity. Zresztą jak każdy naród. W XV wieku mieli mit Grunwaldu. W wieku XVII w łaskach był Sarmatyzm, potem Kościuszko, Napoleon i weterani obojga powstań Narodu Polskiego. Tutaj trzeba zrobić skok do Roku Osiemnastego. Łatwo zauważyć, że sam Rok stał się mitem. I tak na tym micie powstała II Rzeczpospolita – na micie Legionów. Organizacji wojskowej, która była nazywana najbardziej demokratyczną armią świata. Służyli w niej arystokraci, inteligencja, bohema i robotnicy. W okopach jednocześnie strzelano i malowano portrety. O ile sama opowieść o Legionach weszła do kanonu narodowych baśni, to sami, jak najbardziej materialni Legioniści, stali się realnym zasobem kadrowym, na którym odbudowano wskrzeszone ze studwudziestotrzyletniego niebytu Państwo Polskie. Ten ruch legionowy był z pewnością jednym z wielu przykładów solidarności międzyludzkiej i międzyklasowej naszego starego, wówczas jeszcze niedawno feudalnego narodu. Zdolność ludzi do tego, żeby przezwyciężyć swoje pochodzenie, swoje profesje, swoje wyuczone nawyki, a nierzadko do tego, żeby przekroczyć granicę państw zaborczych, które wydawały im paszporty po to, żeby zjednoczyć się w jednym, wspólnym romantycznym celu, była siłą zamachową, dzięki której historii udało się wydrzeć Niepodległą Polskę i wtłoczyć w jej zastygłe żyły gorącą krew.
Od Legionów przenosimy się do tej właściwej Solidarności. Wielkie idee, wielkie myśli i plany zawsze dojrzewały w środowisku inteligenckim. Z drugiej strony prawdziwe rewolucje rodziły się nie z niespełnionych potrzeb duchowych garstki intelektualistów w kwadratowych okularach i dzianych swetrach, ale z braku zaspokajania przez dany organizm polityczny zwykłych potrzeb egzystencjalnych jego najprostszych i najbiedniejszych mieszkańców. Rzadko kiedy wołanie o idee może być głośniejsze niż ten okrzyk: – chleba! I tu celnie ocenił fenomen Solidarności właściwej jeden z najwybitniejszych organizatorów, twórców i myślicieli w najnowszej historii Polski – Jerzy Giedroyć. W czasach kiedy o czymś na kształt NSZZ Solidarność jeszcze nie myślano, Giedroyć słusznie zauważył, że ewentualny ruch, za pomocą którego Polacy będą mogli wybić swoje państwo na niepodległość i niezawisłość, musi łączyć w sobie cechy zrozumienia spraw potrzeb bytowych robotników, a z drugiej strony towarzyszyć musi mu idea i kierownictwo inteligencji. Odosobnieni studenci filozofii i polonistyki nie będą bić się z milicją i wojskiem. Robotnicy nie naszkicują idei nowego sprawiedliwego państwa, niestety prostota ma to do siebie, że po osiągnięciu pierwszego celu potrafi pożreć się ze sobą o podział łupów, nie widząc przy tym zupełnie, że droga jeszcze daleka. Dopiero powstanie ruchu, u którego podstaw leżało podanie sobie ręki przez inteligenta i robotnika, było szansą na rzeczywisty przełom. Tak narodził się Związek Zawodowy, który wybił pierwszą wyrwę w murze komunizmu. I co będzie dalej? Na co liczyli Polacy?
Jak to zwykle bywa, po chwilach narodowego uniesienia nastają chwile narodowego skarlenia. Po wyjątkowych chwilach Smoleńska – kiedy cały Naród zamarł w kordonie otaczającym trumnę ś.p. Lecha Kaczyńskiego, zaraz nadeszły czasy totalnej profanacji wzniosłości, która się wówczas narodziła. Z perspektywy lat wydaje się, że tak też stało się z dziedzictwem Solidarności. Niestety trochę to przestaje dziwić, patrząc na historię, można naszkicować prawidło, że dzieje się tak z wieloma świeckimi świętościami. Chwile narodowego uwznioślenia, podparte duchowym przykładem świętych Polaków – Jana Pawła II, Jerzego Popiełuszki i kardynała Stefana Wyszyńskiego, przemknęły szybko. Po roku 1989 okazało się, że wiara wiarą, a talary talarami. Możemy przytoczyć za Kaczmarskim – co nam hańba, gdy talary mają większy kurs od wiary?! Wymienimy na walutę – honor i pokutę. Po tej kilkuletniej (z perspektywy historii) krucjacie narodowej przyszedł czas szarej rzeczywistości. Naturalnej rutyny państwa – obejmowania urzędów, wcielania w życie koncepcji, materializowania polityki. Podpierający się przez lata politycy, którzy uwiarygadniali się chlubnym dziedzictwem solidarności, walczyli o zajęcie odpowiednio wysokiego szczebla w drabinie feudalnej Polski pogrążonej w marazmie pierestrojki rodzimego autorstwa.
Taki jest los każdego wielkiego procesu dziejowego. Z niesmakiem jako opinia publiczna pochylamy się nad byłymi prominentnymi gwiazdami wielkiego ruchu, jakim Solidarność z pewnością była. Z politowaniem internauci śledzą kolejne sanatoryjne wpisy Prezydenta Lecha Wałęsy. Ale czy tak nie było już przed w ukochanej ułańskiej II Rzeczypospolitej? Czy młodzi, gniewni, dumni legioniści nie skończyli jako pulchni starcy w za ciasnych wojskowych mundurach siedzący za urzędowym biurkiem? Ostatecznie zostali rozliczeni przez historię w rumuńskich Stanesti i Calimanesti. Ludzie oprócz tego, że potrafią ulepszać, to o wiele częściej udaje im się skrzywić i wykorzystać do swoich partykularnych celów to, co dostaną w swoje ręce. Najlepszym dowodem tego są totalne potworki totalnej opozycji, które obok Solidarności i dziedzictwa podziemia antykomunistycznego nigdy nie leżały. Mowa oczywiście o niesławnym Komitecie Obrony Demokracji i Nowej Solidarności 2020 Rafała Trzaskowskiego, które to twory bezczelnie próbują legitymizować się nazwami zaczerpniętymi wprost z przeszłej pieśni o heroizmie Narodu Polskiego. Ani ta Solidarność Nowa – bo tworzona przez dobrze nam znanych, ani solidarność – bo tworzona przez kamarylę zagrożonych utratą swoich pozycji społecznych liberałów. Tak oto przebywamy tę niebywałą drogę przez różnicę od stanu postulowanego, do stanu faktycznego, który jest zupełnie rozczarowujący. Nazwa i dziedzictwo wydają się zupełnie znajome i budzą zaufanie społeczeństwa, które łapczywie połyka wszystkie kąski zwycięskiej historii, której w ostatnich dziesięcioleciach miało tak niewiele.
Ile solidarności jest w Solidarności? Czy jest ona nam jeszcze do czegoś potrzebna? Czy stała się już wstydliwym mitem o wąsatym wujku-robotniku w sztruksach, flanelowej koszuli i wytartej marynarce? No przecież oczywiście, że jest potrzebna. To właśnie na tej twórczej sile społeczeństwa, na jego samoświadomości możemy budować. Oczywiście chodzi tu o samoświadomość, która zmierza do umocnienia państwa, a nie rozbrojenia jego konstrukcji.