Sztuka wymyka się życiu. Słowa Twardochawymykają się Twardochowi. Mogą się wymykać także czytającemu. Wymykanie to najdoskonalsza forma ucieczki. To ucieczka, która sama sobie się dziwi. Nie jest ewidentna. Dźwiga znak zapytania. W podenerwowaniu zostawia ślady: przecinki i kropki. Nie myśli o myślniku.
Wielkie żarcie
Skóra kobiety. Skóra śmierci. Skóra ziemi. Materia życia jest u Twardocha żywiołem. A żywioł jest koniecznością. Bez niej Twardocha by nie było. Ani w 1979 roku, ani w żadnym innym.
Filozofia Twardocha jest okrutna. Utaplana w ziemi. W przypadku. W chaosie. Łatwo powiedzieć, że jest niczym. Że to żadna filozofia wyższej miary. Że naturaliści byli mądrzejsi. Tylko że nie o mądrość tu chodzi. Ale o natchnienie. Wenę, trans – pal diabli, jak to nazwiemy. Potężne natchnienie. I Twardocha pisanie w natchnieniu, i Twardocha czytanie w natchnieniu. Niosą Twardocha żywe zdania z przeklętą kropką. I niosą czytającego.
Tok myśli, splot iluś okoliczności – niosą opowieść donikąd. Za to z żelazną konsekwencją. Bo o to Twardochowi chodzi. Konsekwentnie pokazywać brak celu. Brak celu jest celem. I – gdy wejść w mięso jego prozy – błyskawicznie porzucamy złudzenia. Logika, spójny obraz, znaczenie, przyczyna, skutek – przecież tego w życiu nie ma. Na innym polu, na polu minowym, rozgrywa się pisanie Twardocha.
To czysta sztuka. Która w synchronicznym biegu – jak dziewczyna Nikodema, jedna z wielu bohaterek Dracha – wymyka się. Sztuka wymyka się życiu. Słowa Twardocha wymykają się Twardochowi. Mogą się wymykać także czytającemu. Wymykanie to najdoskonalsza forma ucieczki. To ucieczka, która sama sobie się dziwi. Nie jest ewidentna. Dźwiga znak zapytania. W podenerwowaniu zostawia ślady: przecinki i kropki. Nie myśli o myślniku.
Dzianie się – to się liczy. Tak jest ze zdarzeniami i tak jest z ludźmi. Czytamy w Drachu:
Caroline nie jest mądra, ale jest czystym dzianiem się. Jest, jak jest. Robi, co robi. Widzi, co widzi. W tym okazuje się trochę podobna do mnie.
A napiszmy tak:
Wojna nie jest mądra, ale jest czystym dzianiem się. Jest, jak jest. Robi, co robi. Widzi, co widzi. W tym okazuje się trochę podobna do mnie.
Albo tak:
Ziemia nie jest mądra, ale jest czystym dzianiem się. Jest, jak jest. Robi, co robi. Widzi, co widzi. W tym okazuje się trochę podobna do mnie.
I jeszcze inaczej:
Sarna nie jest mądra, ale jest czystym dzianiem się. Jest, jak jest. Robi, co robi. Widzi, co widzi. W tym okazuje się trochę podobna do mnie.
I obrazoburczo:
Twardoch nie jest mądry, ale jest czystym dzianiem się. Jest, jak jest. Robi, co robi. Widzi, co widzi. W tym okazuje się trochę podobny do mnie.
Mądrość, jak wszystko inne, jest przypadkiem. Twardoch, ulegając przypadkowi, oddaje się książce. Książka go prowadzi. Jak kobiety prowadzą Kosteczka, bohatera Morfiny. Mądrość książek Twardocha przekracza Twardocha. Jakże zadziwieni bywają krytycy? Pytają Twardocha, kim jest narratorka w Morfinie, a autor odpowiada, że nie wie. Poza? Wpadł na taki pomysł, by oglądać bohatera z kilku stron naraz, i tak napisał. Że wyszło mądrzej, niż zamierzał – chwała książce. A badacze literatury już chcieli budować szlachetne konstrukcje: że to Mojra; że Jungowska anima; że Eliotowski „ten trzeci” z „Ziemi jałowej” (o czym Twardoch gdzieś napomknął). I tak zręcznie by się to złożyło w jeden obraz Szczepana Twardocha. Wszystko na nic! Bo Twardoch się wymyka. Czegoś nie wiecie? – autor rozkłada ręce. – Pytajcie moich bohaterów.
Książka sięga dalej niż jej autor. Jego powieści widzą więcej niż on sam. Wyraźnie napisały się same. Udanie wymknęły się autorowi.
Nie jesteśmy mądrzy. Nie w mądrości sens życia. Jakby mądrość przeszkadzała. Zresztą czy ona istnieje? ”Istne światowanie” bohatera Wiecznego Grunwaldu, przenoszącego się w czasie od XIV wieku do XXI, w tę i z powrotem, zdaje się temu zaprzeczać. W licznych wywiadach Twardoch uśmiecha się niewinnie i przyznaje do ograniczeń. Czytający nie mogą się nadziwić: jak to? Autor nie wie, co napisał?
I to mi się podoba. Tajemnica pisania polega na wynaturzeniu. Na obcowaniu z ciałem obcym. Na wojnie. Nienawidzę pisać – wyznaje w jakiejś rozmowie Twardoch. I to nie musi być kokieteria. Zwłaszcza jeśli ponure powieści epatują bólem, cierpieniem. Tymczasem w półdzienniku Wieloryby i ćmy, utworze unikającym kreacji, odnajdujemy co najwyżej półpotwornego Twardocha. Twardoch Jekyll i Twardoch Hyde spotkają się tu ledwie kilka razy. Skończyłem pisać – opowiada. „Wieczny Grunwald” i nagle zdałem sobie sprawę, że nigdy żadna książka nie kosztowała mnie tak wiele, jakbym się wyżął na kartki. Oto skończyła się wielka bitwa Twardocha z Twardochem. Jakżeby mogło być inaczej, skoro się pisze w Wiecznym Grunwaldzie na przykład: O, jakże piękną rzeczą jest wojna! Jak dobrze, kiedy jest więcej cierpienia niż tylko moje własne, jak dobrze.
Morfina i Drach to kolejne bitwy. I znów Twardoch ustępuje. Książki żyją mocniej od niego. Znaczą ślady krwią, gównem, błotem. Szaleństwem. Za którym Twardoch tylko podąża. Jakby świat go upokarzał. I jeśli jeszcze choćby Gombrowicz szukał w zmaganiach ze światem własnej wyższości, tak Twardoch rezygnuje. Wystawiając swych bohaterów wciąż na nowe pojedynki, w których ponoszą klęskę. Jeśli ocaleją, to tylko w wymiarze zwierzęcym; tylko przez przypadek. Wrócą z wojny pierwszej czy drugiej okaleczeni i poniżeni. Twardoch bawi się ich losem wyrafinowanie, uśmiercając ich często kilka lat potem z powodu błahego, „cywilizowanego”. Czyniąc to na przekór dominancie: filozofującej fizjologii. Krwi, gówna, błota. Bo z jednej ziemi się wyrasta i do jednej ziemi się wraca. I ostatecznie ginie. A najprawdziwiej ginie się we krwi, w gównie, w błocie. W pragnieniu krwi, gówna, błota. W szaleństwie. W skłanianiu się ku całej podłości świata, życia i śmierci. I ginie się sprawiedliwie – w jednej płaszczyźnie, jednym poziomie, jednej skórze dorastającej dziewczyny. I jednej skórze świata, który do niczego nie dorasta. Który się wymyka. W Wiecznym Grunwaldzie główny bohater Paszko wypadnie z czasu i zginie wiele razy w walce – jak czytamy – nie z nienawiści do Polaków albo Niemców, a z nienawiści do prawdziwych ludzi, walczących po obu stronach, i z nienawiści do samego siebie. Wszedłem tam po to, aby zginąć z ich ręki i pomiędzy nimi lec, przynajmniej w śmierci im równy. Uniwersalizm przeraża i pożera.
Zza końca człowieka
Twardoch, żyjąc w cieniu śmierci, nie daje światu i sobie szansy. Niewiara w ład jest wszechmocna. Powiedziałbym: pozakategoryczna. I bawiąc się słowem, przekornie bym zapytał autora: poza kategoryczna? Kategoryczna poza? Pozakategoryczne konstrukcje świata, „wymknięte”, sytuujące ludzi obok kategorii dobra i zła, obok światła i mroku, są podtrzymywane przez Twardocha za wszelką cenę. Jak Wieczny Grunwald nosi podtytuł Powieść zza końca czasów, tak sam autor mógłby, z przymrużeniem oka lub bez, opowiadać o sobie, że podgląda świat zza wszelkiego końca. Także zza końca człowieka. Dodając przy tym, że do innego spojrzenia nie jest zdolny. Bo tkwi w przekonaniu o potędze nieistnienia i strachu przed nim. Bo potrafi powiedzieć (jak w Wielorybach…), że trzeba dużo, często myśleć o śmierci, w zasadzie być może o śmierci należy myśleć bez przerwy, i to nie jakoś tam abstrakcyjnie; sądzę, że pożytecznym ćwiczeniem dla ducha jest nieustanne wizualizowanie sobie śmierci własnej i śmierci bliskich, wszystkich bliskich, próba odnalezienia w sobie obojętności, obojętności sycącej się obfitością fenomenów i subtelną złożonością życia, lecz nieprzywiązującej się do niczego.
Gdy przypomnimy słowa, które padły w jakimś wywiadzie: łatwiej jest żyć ze świadomością, że życie nie ma sensu, wtedy Weltschmerz Twardocha, ten chłód i kalkulację (przez które przetaczają się burze) zrozumiemy lepiej. I posądzanie pisarza o przyjmowanie kategorycznych póz przestanie być zabawne.
Książkom Twardocha jest ze śmiercią dobrze. Ludzie powinni raczej umierać, niż się rodzić – mówi Morfina – narodziny są niegodne, niskie, tak domagać się istnienia przez pojawienie się na świecie. Śmierć jest czynnością zarozumiałą, ale dumną, obracając się ku nieistnieniu, wybieramy to, co godniejsze, bo w istnieniu, w życiu jest coś immanentnie wstydliwego, istnieć to jak głośno puszczać wiatry przy kolacji, być jest żałośnie, być jest śmiesznie, być jest niedobrze. Nie być – to wyrafinowanie. Niebyt jest elegancki. Wstydzę się tego, że ciąży na mnie odpowiedzialność za gafę bycia mną, za nietakt narodzin, za niezgrabność tego, że ciągle żyję, zamiast się zastrzelić samemu albo dać się zastrzelić Niemcom i przez śmierć stać się człowiekiem eleganckim. To rzadkie słowa. Tak przemyślnie o śmierci u Twardocha się nie opowiada. Ona nie jest żadnym rytuałem. Owszem, może i chciałaby być. Ale jeśli chce, to wypada tym bardziej żałośnie. Jak śmierć świni otwierająca Dracha. Śmierć nie jest świętem. Jest byle czym; czymś równym byle jakiemu życiu. Śmierć się nie wywyższa. Chciałoby się zabrnąć i w te rejony: śmierć cierpliwa jest, łaskawa jest. Śmierć nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, nie jest bezwstydna, nie szuka swego.
Jak by powiedział Drach – drzewo, sarna, ziemia, Juliusz Cezar, piszący i czytający: wszyscy to samo. Wszyscy bez znaczenia. Dla zasady: dla śmierci. Nie balansującej na linie, ale idącej prosto; nie bawiącej się w niedopowiedzenia, ale stawiającej kropkę. Kropka jest twarda.
Jest się
Pokrewieństwo miejsca, pokrewieństwo lęku mnoży się, ale nie tworzy sumy. Drach, z konsekwencją muzycznej wariacji, co i raz przypomina: Sarny są takie same, są jednym. Człowiek, drzewo, sarna, kamień, ja. Wszystko to samo. Nikodem, Stanisław i Natalia Gemanderowie, Ernst i Gela Magnorowie, Josef i Valeska Magnorowie żyją w tym samym miejscu i w tym samym czasie, chociaż w różnych, nakładających się na siebie latach, tak samo jak sarny. Śląski etos nie daje rady. Mocny u źródeł, wypełniony znojem, chwieje się, gdy ludzie zjeżdżają do kopalni raz dla Hitlera, raz dla Bieruta. A węgiel i ręce człowieka przecież te same.
Śląsk u Twardocha ma wiele do gadania. Ale co do powiedzenia? Twardoch stawia granice. Ani z niego Korfanty, ani Kutz. Śląsk jest wątłą krainą, która – powtarzajmy – wymyka się Twardochowi jak dziewczyna Nikodemowi. Twardoch nawet nie pomyślał, żeby malować jakiś fresk. Odnalazł kawałek swego Macondo, umazał we krwi i uszlachetnił kośćmi przodków. Opisał kawałek brudu świata, który dzieje się między kilkunastoma ulicami, w widłach kilku miast. Gdyby to było parę wiosek w Andach lub w północnej Norwegii, też dałoby się to wytłumaczyć. Bo wszystkie miejsca mówią to samo.
Podobnie jak języki. Śląski (jak w Drachu), staropolski (jak w Wiecznym Grunwaldzie), a zawsze polski i niemiecki. Mieszają się jak błoto, krew, gówno, kości. Plują, rzygają, są. Są fizjologicznie. Jak oddychanie czy jedzenie. Są jestestwem – i tegoż jestestwa odkłamaniem, raną, krwią.
Nie język, ale jego mieszanina staje się uniwersum. Dziką, pierwotną, często bękarcią sytuacją, w której się jest. Potęga Twardochowej mowy staje się dowodem jego istnienia. Formą tożsamości, która np. w Morfinie stawia mu dalece większy i ważniejszy opór niż Polacy Niemcom we wrześniu 1939 roku. Zresztą ta wojna, z Konstantym Willemannem w roli głównej, jest oczywistym sztafażem. Owszem, wywołującym frustrację, bo czasem dobitnie papierowym (z tą bezkarnością pięknych samochodów i Budapesztów), ale wybaczalnym. Bo książki Twardocha wiodą Twardocha na pokuszenie. Wystawiają go na nieświęte próby, spierając się z nim o tożsamość. Twardoch bywa w tych bojach wszystkim. Ale też bywa w tych bojach nikim.
To ta, dla wielu niewiarygodna, niepoznana sfera pisarskich cierpień. Opowiadane historie mają objaśniać Twardocha. Pisanego istnieniowca. I to jest clou Twardochowej sprawy. Pisze, by żyć. Jak mawia Orbitowski (którego wspomina Twardoch w Wielorybach… wielokrotnie): gdybym nie pisał, byłbym nikim. Tak myśli większość piszących. Pisanie nie jest pracą; jest ratunkiem. Ósmym sakramentem. Bliskim kapłaństwu, nie małżeństwu. Gdzie wszystko oddajesz i niczego nie wyglądasz. I tkwisz samotny.
Z powodzeniem mógłby Twardoch swe książki opatrywać jednozdaniowym prologiem: a teraz powiem coś o sobie. Jeśli bohater Morfiny raz mówi po polsku, a raz po niemiecku, z Salą tak, a z Helą inaczej, to dlatego, że coś mu się wymyka. Jakby mu się wymykał miecz obosieczny. To coś, zwane istnieniem, jest nienaprawialne. Żaden drach, duch, potwór, bóg ciemności tego nie zmienią. Wymyśleni przez autora mają tłumaczyć dzieje, wobec których i tak są bezradni. Książki przerastają autora. To tak, jakby ten wchodził do wanny, a woda wylewała się na zewnątrz. I nie zostawała po pięciu minutach nawet kropla. Cud! Tak, pisanie jest cudem. Cudem przerastania cudotwórcy.
Człowiek „przerośnięty” jest bezbronny. Dzieje go wiecznie masakrują. Jakby malował Guernicę à la Picasso. Zdarnym czy niezdarnym pędzlem. Nie umie się uporać. Iloma językami by nie mówił, jakim arystokratą czy lekkoduchem by nie był, ile kobiet by nie miał – i tak, zatopiony w wielości i wszechobecności, „pocięty”, ponosi klęskę. Ilu bohaterów Twardoch by stworzył, ile masek by im nałożył – i tak na ostatek zostaje sam. I więcej: ile książek Twardoch by stworzył, ile masek by sobie nałożył – i tak na ostatek zostaje sam. Kiedykolwiek i gdziekolwiek by żył i niezależnie jaka krew by w nim płynęła.
Twardochowi ludzie, ze swoimi skórami, z językami i pogańską dzikością w sercach, zawsze są skądś. Skądś przyszli, zdarzyło im się spotkać i wkrótce wrócą tam, skąd przyszli. Jest w tym coś zawsze urwanego i straceńczego; nie ma niczego, co złudną pełnią syciło dziewiętnastowieczny świat. Między tymi ludźmi, choćby w bezwzględnym stuleciu między 1914 a 2014 (jak w Drachu), dzieje się to samo, co zawsze. Co zawsze się zdarza – między wszelkimi datami. Które są przygodne i nic nie znaczą.
Tym samym polem minowym są umowne daty, ciągi cyfr (jak znaczone w Drachu rozdziały) i nieumowna krew. Wszystko ginie i wszystko jest bez znaczenia. I to dotknięte cywilizacją, i to niedotknięte. Spór kamienia z czołgiem jest wieczny. W pewnej rozmowie ze studentami obruszył się Twardoch na dyskutantów, którzy zapewniali, że człowiek po wynalezieniu druku stał się inny, zaczął się porozumiewać, ubogacać – i tym podobne akademickie dyrdymały. Na to Twardoch: a ten człowiek sprzed druku i książki, i czytania to kim był?
Mężczyzna fatalny
Nieszczęsne, naznaczone wszystkoizmem i nicością zarazem, Twardocha uniwersum, zza końca Pilchowic, zza końca Śląska, zza końca Polski, zza końca Niemiec, jest wszak jego dobrem. I trwa w kalekim fatalizmie. Wyszukane i dystyngowane by śmieszyło. Skłócone ze światem opierałoby się samemu Twardochowi. Nie dawałoby mu się opisać. Drażni więc w Drachu wątek Nikodema: zbyt gładki, apartamentowy, serialowy, ogrodzony. Ten wątek jest odstępstwem. Nie ma w nim unurzania.
Często rozczłonkowana ziemia, na której nie ma nieba; tylko drzewa, trawy, doły, zagłębienia, nory – to dobro. I często rozczłonkowane ciało; jego tkanki, mięśnie, dziury – dobro podobne. Jak nie ma patrzącego na ziemię nieba, tak nie ma oczu patrzących na siebie. Owszem Twardoch wspomina o nich. Jego bohaterowie bywają zajęci patrzeniem. Ale z tego nie wynika nic ponadto. Nic ponad osobliwą opresję. Mężczyźni są straceni. Kobiety są stracone. Czasem się nawet kochają, ale nie rozmawiają. I odwrotnie: rozmawiają, ale się nie kochają. Żyją z tajemniczą skazą; wypłukaniem; rezygnacją. Samotni sami i samotni razem. Osobni. Obcy. Z tachometrami zamiast serc – z ograniczeniem przejazdu przez życie. Także z ograniczeniem dziejącym się obok. Cynicznie obiektywnym. Jak cynicznie obiektywny jest Drach – kiedy opisując miłość Josefa do Caroline, zaznacza, że niewykształcony umysł Josefa nigdy nie zdoła pojąć, że to, co czuje ciało Josefa do ciała Caroline, jest miłością. Drach, smok, Twardoch to wiedzą – Josef nie.
Nie będzie tłumaczącego całość życia obrazu. Będzie wieczna niedoskonałość. Będzie fragment. Będzie coś uciętego. Będą ostre kąty. Będzie asymetryczna siła dźwigająca życie. Nie będzie geometrii i harmonii. Nie ma na nią miejsca.
I będzie mnóstwo narzędzi tnących ciało i życie człowieka. „Zauroczony” nimi Twardoch „z przyjemnością” w każdej z książek je wymienia. W Wiecznym Grunwaldzie jest wszystko, począwszy od kordzików, mieczy, toporów, a skończywszy na czołgach i karabinach. Twardoch nurza się w tych nagromadzeniach, które są niby przeciw człowiekowi, ale i w jego obronie zarazem. Żeby żyć, trzeba zabić. Zabijanie jest aprioryczne. To Genesis.
Jak rozczłonkowane pistolety i karabiny potrafią lśnić naoliwione, tak cała maszyneria świata, natłuszczona jakąś tajemnicą, zlewa się z życiem w śmierci. I tworzy jedno z ziemią. I grzęźnie.
Ta grząskość, gęstwa, mierzwa, niskość i prawda mają nieodgadnioną siłę. Twardoch ulega jej intensywnemu czarowi. I się paskudzi. Nawet chętnie. Bo tylko tu, na dnie, między złem a złem, pozwoli się nieść galopującym myślom i słowom. Językowi nie tylko giętkiemu, ale i pogiętemu. Idącemu „po łuku”, nie wprost. Wciąż skomasowanemu, natrętnemu, nigdy dumnemu. Zapaskudzona proza jest katharsis. Czysta – myśli zapewne Twardoch – nie byłaby moja. Jeśli jej z siebie nie wypluję – to mnie nie będzie. Nie, oczywiście, będę, ale nie taki, jakbym chciał. A ja, Twardoch, z Twardochem niewyplutym się nie zgadzam. Ja, Twardoch niepohamowany, jestem Twardochem niepokonanym. Na innego Twardocha nie przystaję. Innemu Twardochowi się wymknę.
I jeśli nie siebie, to przynajmniej syna będę – jak w Wielorybach i ćmach – próbował oszczędzić:
Wstaje w środku nocy.
– Co się stało?
– Boję się.
Tulę, ale wyślizguje się z moich uścisków.
– Bo ja się boję tak nieumiejętnie – tłumaczy.
Siadamy pod ścianą.
– Co to znaczy: bać się nieumiejętnie? – pytam.
– No bo można bać się umiejętnie i nieumiejętnie. Umiejętnie jest bać się czegoś. Potworów, ciemności albo złych ludzi, albo zwierząt drapieżnych.
– A nieumiejętnie?
– Nieumiejętnie jest bać się niczego. Tak po prostu się tylko bać.
– I ty się tak boisz niczego? Tak po prostu?
– No. Tak po prostu.
Milczymy.
– Ja też się czasem boję tak nieumiejętnie – mówię po chwili.
– Przecież wiem, tata.
I to Przecież wiem, tata jest najokrutniejsze. Pokrewieństwo wpisane w melancholię dziejów. Więź krwi potwierdzona wspólnotą lęku. Lęk, umiejętny i nieumiejętny, zaczyna żyć życiem obok. Obok książek Twardocha. Wspominany w Wielorybach… Orbitowski szuka w literaturze – jak się gdzieś wypowiada – subtelności. W tym upatruje szansy. Tymczasem Twardoch nie ma złudzeń.
Nie przepadam za Twardochową apoteozą zła. Cokolwiek nie wierzę w jego nadmiar. Kosmiczne wręcz skupianie zła w jakichś smokach, drachach, potworach – na fantastyczną modłę, tą konwencją gaszone – może nie przekonywać. Wolę cienie, smugi na ścianie, zachwiania, rozdwojenia, rozstrojenia. Morfina nie dostaje takiej możliwości. Trudno jej uwierzyć. Nic nie dzieje się na ścianach. Nic się nie snuje. A przecież by mogło. Gdy ktoś, coś postępuje za Konstantym, Kostkiem, Kosteczkiem. A on sam, a z nim Twardoch, lokują się w czasach teraźniejszym i przeszłym naraz, w osobie pierwszej, drugiej i trzeciej – by znaleźć właściwą perspektywę. I spojrzeć na siebie bez „nieumiejętnego lęku”. Co się nie udaje – bo patrzą na siebie z przerażeniem. Wciąż się nie poznając. Wciąż czyniąc zło, które nie jest ich złem.
Bohater Morfiny, człowiek Twardocha, wciąż jest nie u siebie; nie ze sobą. Szuka spojrzenia – jak szukają spojrzenia głodne kamery Idziaka w Helikopterze w ogniu albo syte i zmienne kamery Wesela czy Drogówki Smarzowskiego. Twardoch jest w ogniu. Twardoch jest brawurowy. Twardoch jest nadmierny. Może aż Tarantinowski? Dobrze mu z tym tempem, choć cierpi. Dobrze mu z tym szaleństwem, choć cierpi. Ale w „nieumiejętnym lęku” pisać inaczej nie może. Chce być sobie wierny. Nie dość, że on nie z tych siadających do biurka o 8.00, a podnoszących się znad niego o 16.00, to jeszcze waży w sobie niewidzialną siłę, która sama się pisze. Która przyszła do niego w Wiecznym Grunwaldzie i napisała mu książkę. Tę i kolejne. Co nie jest trudne.
Stał się więc Szczepan Twardoch pisarzem, jak to lubię nazywać, częstym. Publikującym co dwa lata. Związanym z szacownym wydawnictwem. Niezagryzającym paznokci. Pewnie stawiającym kroki. A jednak czymś przeżartym. Tym eksplozywnym niepokojem chociażby. I tą niezgodą. Niby Witkacowską perwersją widzenia świata i kobiet, lecz zarazem chybocącego się w trochę innej łodzi. I przy tym zakłopotanego. Chłopięco kopiącego dół. Bez pewności, czy na dnie znajdzie cokolwiek. Dokąd więc zawiodą Twardocha jego przyszłe książki?
Bo przerost śmierci i narzędzi zbrodni musi się przynajmniej zająknąć. Jeśli nie uspokoić. Nie, nie, Twardoch nie będzie szukał Iwaszkiewiczowskich tonacji, nie o takie pisarstwo chodzi. Chodzi raczej o to, co ma się ostać. Bo człowiek nie może być niezmiennie zabójcą i ofiarą. Nie może wciąż ginąć, a rzadko umierać. I w Drachu, który cenię najwyżej, w tym splocie słonecznym miejsca, czasu i losu; w tych życiach i śmierciach biegnących w nieskończoność; w tych zapadłych iluś naraz kronikach zapowiedzianych śmierci, Twardoch zaczyna dostrzegać – wyobrażam sobie – pułapkę. I co? Wszyscy umarli. I co z tego? W splocie słonecznym, tym czułym miejscu człowieka, tym czułym miejscu świata, nie ma słońca? Tylko mrok, błoto, krew, gówno i klęska?
Będzie Twardoch szukał w kolejnych książkach tego napięcia. Tych sprzężeń. Tego piękna w śmierci. Wiedząc, że dobra marynarka musi mieć podszewkę. Że podszycie człowieka i podszycie świata, ciche i liche, jest ważne. Że nie samą materią się żyje. Ale też ćmieniem.
Więc obok tych wszystkich wielorybów, od których pękają książki Twardocha, są też ćmy. Obok huku – skomlenie. Obok pomieszania języków i zgiełku – kawałek dnia, zrąb ściany, fragment kobiety.
Czekam na książkę Twardocha o miłości.
Krzysztof Bielecki
Tekst pochodzi z 79 nr kwartalnika „Fronda Lux”. Zobacz SPIS TREŚCI. Numer pisma można kupić TUTAJ.
Dla studentów mamy specjalną ofertę: “Fronda Lux” tylko za 10 zł. Wystarczy przesłać skan legitymacji studenckiej. Więcej informacji na ten temat znajdziecie TUTAJ