Ludzie bardzo potrzebują uwznioślenia przez muzykę, przecież ona właśnie po to istnieje. Można powiedzieć ogólniej: do tego właśnie służy sztuka. Wydaje mi się jednak, że to muzyka jest najbliżej Boga. Jest wszędzie, wydaje się taka bliska, ale jej nie widać. Jej oddziaływanie na nas jest czymś ewidentnym – mówi „Frondzie Lux” Witold Janiak, pianista jazzowy i wykładowca Akademii Muzycznej w Łodzi
Kiedyś jazz był spontaniczną, improwizowaną muzyką graną w małych klubach. Współcześnie wykonuje się go w filharmoniach, a w większych ośrodkach miejskich tworzy się wydziały jazzu w akademiach muzycznych. Czy uważasz, że ta ewolucja sprawia, że jazzu trzeba się uczyć tak jak muzyki klasycznej? Czy teoria muzyki jest niezbędna?
Mam wrażenie, że czasami zapominamy, do czego służy teoria muzyki. Bardzo często zdarza się, że nie wspomaga grania muzyki, lecz staje się jakimś samoistnym tworem niemającym wiele wspólnego z istotą i pięknem muzyki. Ludzie boją się tych teoretycznych przedmiotów, mają z tego piątki, ale i tak często niedokładnie wiedzą, o co w tym chodzi. Nie widzą korelacji między tym, czego się uczyli, a tym, co grają. Wydaje mi się, że możemy to zmienić poprzez pokazywanie, że wykonywanie muzyki przynosi radość, ale wymaga żmudnych przygotowań. Improwizacja jest ku temu najlepszą okazją. Sucha, teoretyczna wiedza pozbawiona odniesień do praktyki nie ma sensu.
Podobno muzyka jest jak matematyka – bliżej jej do nauk ścisłych?
Zgadza się. Mówi się o tym, ale się tego bliżej nie wyjaśnia. To funkcjonuje po prostu jako pewne hasło. Oczywiście można tam coś podzielić i pomnożyć, liczbę nut, liczbę pauz, wysokości dźwięków itd., ale jest też inny rodzaj związku muzyki z matematyką: podobny sposób, w jaki nasz mózg radzi sobie z obydwiema tymi dziedzinami. Czytałem, że w jakiejś szkole w Szwajcarii zrobiono test. Klasę o profilu matematycznym podzielono na dwie grupy: w jednej połowę dotychczasowych zajęć zamieniono na lekcje gry na instrumentach. Po zakończeniu eksperymentu zrobiono test. Okazało się, że lepsze wyniki z matematyki miały dzieci, które uczyły się także muzyki. Potwierdzają to badania. Czy to nie jest niesamowite?
Sam jesteś nauczycielem muzyki, od niedawna wykładasz także na Wydziale Jazzu Akademii Muzycznej w Łodzi. Czy masz jakieś własne, nowatorskie metody nauczania?
Najważniejsze to pokazać młodym ludziom, że granie jest fajne. Potem trzeba mniej więcej wytłumaczyć, jak się do tego zabrać, a reszta to już idzie sama (śmiech)… Może trochę upraszczam, ale to działa. Jeszcze nie spotkałem nikogo, kto nie umiałby improwizować. Każdy z nas to potrafi, tylko nie każdy ma odwagę. Pokazanie, że to jest w zasięgu możliwości, to moja „nowatorska” metoda.
Co masz na myśli?
Często robi się warsztaty muzyczne dla dzieci, podczas których ktoś pokazuje, jak szybko potrafi klaskać, albo daje uczestnikom materiały do skonstruowania własnych instrumentów itp. To jest bardzo fajne, ale tylko jako jeden z elementów systemu nauczania. Żeby faktycznie zrozumieć, o co chodzi, niezbędna jest gra na instrumencie, która wiąże się ze żmudnymi ćwiczeniami. Angażowanie dwóch rąk, a każda wykonuje inną czynność, sprawia, że w mózgu rozwijają się zdolności do myślenia abstrakcyjnego. Ćwicząc, zdobywamy zatem nie tylko umiejętność gry na instrumencie, rozwijamy także swój mózg. Sprowadza się to m.in. do tego, że widząc samochód z jednym zepsutym kołem, zauważasz, że trzy nadal są dobre (śmiech). To jest sposób odwracania rzeczywistości, który uwielbiam u muzyków. To jest także umiejętność bawienia się rozmową, tworzenia tematu z niczego. Oczywiście nie każdy muzyk to ma, ale spotykam się z tym sposobem myślenia u wielu moich znajomych z branży. Ludzie, którzy zajmują się sztuką, po prostu mają coś takiego, potrafią mówić o czymkolwiek w sposób interesujący. To jednak tak naprawdę wymaga uważnego przyglądania się światu.
W gwarze więziennej określa się to umiejętnością „krańcowania bajery”.
Naprawdę? (śmiech) Faktycznie, oni także jakoś muszą sobie radzić z tematami do rozmowy. Podejrzewam, że zawsze mają deficyt.
Twoja muzyka jest zbudowana na harmonii. Wszystkie kompozycje są przemyślane, można znaleźć w nich dużo melodii i przestrzeni. Tak postrzegam twoje ostatnie albumy: Cinema meets jazz i Zagrajcie swoją muzykę. Zupełnie inny jest jazz awangardowy, którym niektórzy się zachwycają – co o nim sądzisz?
Z jednej strony ludzie chodzą na koncerty tzw. awangardy. Ktoś tego słucha, ktoś to lubi, więc dlaczego mielibyśmy odmawiać słuchaczom prawa do obcowania z taką muzyką? Niektórzy ciągle szukają czegoś nowego, dlatego pociąga ich dziwność jazzu awangardowego. Można powiedzieć, że ostatecznie nie ma w tym niczego złego. Kiedyś wykonałem razem ze swoimi uczniami pewien eksperyment. Weszliśmy do Sali, gdzie zwykle odbywają się zajęcia rytmiki. Było nas ok. 6–7 osób. Wyłączyliśmy światło i każdy wziął do rąk jakiś instrument perkusyjny, ale było także kilka innych. Powiedziałem, jaką mniej więcej formę powinien mieć grany przez nas utwór, oczywiście z pominięciem melodii, której nie bylibyśmy w stanie zagrać. To, co nam wtedy wyszło, zapisane w nutach spokojnie mogłoby zostać zaprezentowane na festiwalu muzyki współczesnej. Nie odbierajmy ludziom możliwości grania i słuchania muzyki pozbawionej harmonii i melodii. Z drugiej strony stwarza to niebezpieczeństwo hochsztaplerki. Często ludzie grający tę awangardę wyzyskują jedynie ową dziwność, nie mając pojęcia o koniecznych w sztuce: przekazie, treści, głębi, fabule.
Jakie kompozycje „awangardowe” są Twoim zdaniem warte uwagi?
Słyszałem kiedyś sonatę na dwóch pianistów, nie pamiętam kompozytora. Uwagę moją przykuł już tytuł tego utworu, gdyż zwykle mówi się „sonata na dwa fortepiany”. Okazało się, że podczas wykonywania tego utworu żaden z muzyków nie grał na instrumencie w tradycyjny sposób. Zamiast tego przesuwano fotele, zamykano klapy od fortepianów itd. To było znakomite dzieło, mimo że należy uznać tego typu twórczość za zdecydowanie awangardową.
Awangardowa, moim zdaniem, jest też płyta Miles Davis at Fillmore: Live at the Fillmore East, choć funkcjonuje raczej jako przykład jazz-rocka. Puszczam ją czasami nawet swoim dzieciom. Frazy grane tam przez Daviesa czy Coreę są genialne, ich konstrukcja jest dla mnie czymś niepojętym – dla mnie to dowód na to, że jazzowa awangarda może być bardzo bliska nawet tym, którzy nie słuchają takiej muzyki na co dzień.
Jak to jest, czy muzyk jazzowy słucha czegoś innego poza gatunkiem, który gra?
Ludziom często wydaje się, że jak jesteś muzykiem, to słuchasz tylko rzeczy, które cię inspirują. To nieprawda. Bardzo lubię słuchać Abby, choć trudno powiedzieć, żeby akurat ich twórczość mnie inspirowała. Poza tym jest oczywiście Bach, którego wielbię, i uważam, że nadal do niego nie dorosłem. Uwielbiam Chopina – słucham i koślawo gram po swojemu (śmiech). W samochodzie ciśniemy z dzieciakami m.in. Lady Pank, Stinga, Marillion: znakomite kompozycje, niebanalne teksty, a w dodatku doskonale zaśpiewane. A w tekstach znajdziesz samą prawdę. Słuchamy też Whitney Houston. Piosenki o miłości, ale zrobione tak, że widzisz wprost przed sobą świat pełen jej uczuć. Ogólnie muzyka dzieli się po prostu na dobrą i złą. Słucham różnych gatunków.
Zaskoczyłeś mnie z tym Lady Pank (śmiech). Wróćmy jednak do jazzu. Którzy artyści najbardziej wpłynęli na Ciebie jako twórcę?
Najbardziej inspirują mnie „melodycy”: Keith Jarrett, Herbie Hancock, Chick Corea i Pat Metheny. Ich muzyka znakomicie nadaje się do tego, żeby ją sobie włączyć na przykład przy sprzątaniu, a po skończonej robocie, gdy już masz czas na to, żeby wsłuchać się w szczegóły, znajdujesz w tych samych utworach niesamowite pokłady genialności i przestrzeni.
A jeżeli chodzi o polskich muzyków?
Zdecydowanie Leszek Możdżer. To jest absolutny geniusz. Chłonę wszystkimi porami skóry całą jego twórczość. Niezależnie od tego, do czego się bierze, wszystko mu wychodzi. Kiedyś przygotował muzykę do spektaklu Mandarynki i pomarańcze wystawianego we Wrocławiu. Skomponował i zaaranżował muzykę do tekstów Tuwima. To był także świetny show – Możdżer ma do tego spory talent, doskonale rozumie potrzebę nawiązywania kontaktu z publicznością. Jego koncert promujący płytę The Time był jednym z moich najsilniejszych muzycznych przeżyć.
Bardzo lubię też pianistykę Bogdana Hołowni i płytę Sfera szeptów Grzegorza Piotrowskiego. Ale to oczywiście nie wszystko.
Czy muzyka odzwierciedla stan twojego ducha? W przypadku piosenek łatwo to ocenić: dostajemy konkretny tekst. Natomiast jeżeli chodzi o muzykę instrumentalną, dużo trudniej o tym mówić.
Kiedy obserwuję muzyków, zauważam, że można tworzyć na dwóch poziomach: duchowym i rzemieślniczym. Rzemiosło można wynieść na bardzo wysoki poziom. Ludzie, którzy posiadają umiejętność konstruowania fraz, potrafią skomponować interesującą muzykę. Podobnie jak znający się na swoim fachu scenarzysta umie napisać ciekawą historię. Jeśli nie posiadasz jednak potrzeby tworzenia lub potrzeby ujmowania w ramy sztuki rzeczy, które są istotne dla ludzi, to wyjdzie z tego coś, czego osobiście doświadczyłem choćby na filmie Avatar. Ogląda się go doskonale. Wychodzisz z kina i myślisz sobie „ale było fajnie”. Parę minut później czujesz pustkę, tak jak balon, z którego nagle ktoś spuścił powietrze. Podobał ci się ten film, był doskonale zrobiony, ale nic poza tym wrażeniem nie pozostało. W muzyce Bacha jedno z drugim idzie w parze, jedno drugie wyprzedza. Konstrukcja jest doskonała, a jak wyłączasz odtwarzacz, nadal masz wrażenie, że w dalszym ciągu unosisz się nad ziemią. To samo czujesz po dobrze zagranym Chopinie, po słuchaniu muzyki Keitha Jarretta. Wtedy przez cały dzień nie mogę się pozbierać. Znajduję w tej muzyce coś, co mówi o absolucie, o niesłychanie ważnych i głębokich rzeczach.
Wyczuliłem się ostatnio trochę na treść i trochę lepiej niż kiedyś słyszę, która muzyka jest o czymś, a która jest tylko dobrą, rzemieślniczą robotą. Niedawno słuchałem płyty pewnego bardzo znanego muzyka. Byłem zadziwiony, że okładka prawie nie nosi śladów używania. Po jednokrotnym przesłuchaniu już wiedziałem dlaczego. To była po prostu straszna słabizna, wręcz nie do uwierzenia, jak bardzo. To jest tak, jakby ktoś grał, zupełnie nie zastanawiając się, po co to robi; ogrywał skale i to wszystko. Właściwie to nawet nie jest samo rzemiosło, o którym mówiłem. Poza tym ten album nie stanowi spójnej całości, jest strasznie eklektyczny. Pierwszy numer był oparty na elektronice, drugi to typowy mainstream, a trzeci to jakaś przypadkowa ballada. Ten pierwiastek, który powoduje, że coś jest głębokie w życiu, może być tylko jeden. Jeśli go nie ma, z muzyki robi się impresjonizm, taki chill out. To są fajne piosenki, przy których można odpocząć, mają przyjemny klimat. Dokładnie tak samo jest w muzyce impresjonistycznej. W czasie jej słuchania odczucia są mocne, ale ich charakter powierzchowny. Bardzo lubię chill out, chociaż nie wiem, czy nie powinienem powiedzieć, że lubiłem (śmiech). Zaczyna mnie irytować muzyka, która po prostu sobie leci gdzieś w tle.
No właśnie. Współcześnie dominuje obraz jazzu jako muzyki dla snobów. Czy da się jakoś zmienić obecny w społeczeństwie sposób postrzegania jazzu? Można to jakoś przełamać?
Warto posłuchać artystów, o których już wspomniałem, a z klasyki Bacha; słychać, że ci twórcy mają coś do powiedzenia. Sięgając dalej do historii muzyki współczesnej, warto zwrócić uwagę na Messiaena, który był twórcą własnego systemu muzycznego opartego na skalach i posługiwał się nim z nieprawdopodobną łatwością. Jego muzyka jest znakomita – myślę, że to nie bierze się z niczego, wiara ma tutaj ogromne znaczenie. On miał Boga przed oczami.
Jeśli muzyka jest naprawdę dobra, będzie ciekawa także dla odbiorców, którzy nie są profesjonalistami. Wystarczy tylko znaleźć sposób, jak dotrzeć z nią do publiczności. Ostatnio uczestniczyłem w programie w TV Polonia poświęconym reaktywacji radia Jazz.fm. Rozmawialiśmy m.in. o tym, że w Polsce jest 130 festiwali jazzowych, tylko nie mamy gdzie i jak o nich mówić. W polskiej telewizji publicznej jest miejsce tylko na zdawkowe na relację z konkursu chopinowskiego, a pokazuje się tyle rzeczy naprawdę niskich lotów. To jest prawdziwy problem z jazzem i kulturą w ogóle.
Myślę, że ludzie bardzo potrzebują uwznioślenia przez muzykę, przecież ona właśnie po to istnieje. Można powiedzieć ogólniej: do tego właśnie służy sztuka. Wydaje mi się jednak, że to muzyka jest najbliżej Boga. Jest wszędzie, wydaje się taka bliska, ale jej nie widać. Jej oddziaływanie na nas jest czymś ewidentnym. Nie potrafimy tego zrozumieć. Pamiętam, jak ks. Piotr Kleszcz z mojej parafii podczas jednego z kazań dla dzieci tłumaczył im, jak to jest z Duchem Świętym. Włączył suszarkę i skierował strumień powietrza w kierunku długich włosów jednej z dziewczynek. Zapytał wszystkich: Widzicie podmuch, który sprawia, że jej włosy się unoszą? A skoro go nie widać, czy to znaczy, że go nie ma?. Dokładnie tak samo jest z muzyką. Wydaje mi się, że właśnie ona jest najprostszą drogą do Boga.
Czy dla Ciebie taką była?
To był tylko jeden z czynników. Przede wszystkim spotkałem na swojej drodze mnóstwo ludzi, którzy sprawili, że jestem w tym miejscu, w którym jestem. To jest przede wszystkim ich zasługa. Nie powiedziałbym, że doszedłem do wiary poprzez jakiś przełom. To był długi, żmudny proces, na pewno bardzo trudny dla ludzi w moim otoczeniu. Jak sobie przypomnę, kim byłem parę lat temu, to jest mi wstyd. Dopiero od jakiegoś czasu mam wrażenie, że stanąłem na nogach. Życie jest trudne, tak jak było, ale przynajmniej wreszcie potrafię określić, czym jest szczęście. To wygląda mniej więcej tak: wiesz, że On jest blisko, i chciałbyś się tym dzielić ze wszystkimi. Uruchamia się chęć mówienia o tym innym. Widzisz też, że ludzie są zagubieni, że potrzebują pomocy i chciałbyś im jej udzielić, chociaż często sam nie potrafisz.
Widzę wokół siebie tylu ludzi pozbawionych autentycznej radości życia. Wszystko, co im się przyjemnego w życiu zdarza, to nowy telefon, samochód, głaskanie kotka… Nie dopuszczają do siebie tej fundamentalnej, dającej poczucie sensu i bezpieczeństwa radości z istnienia Stwórcy.
Zło jest czymś tak widocznym?
Kiedyś odważyłem się przeczytać Biblię Szatana… Miałeś to kiedyś w rękach?
Nie, ale może kiedyś sięgnę.
Trudno zachęcać, ale z drugiej strony w tej książce nie ma nic nadzwyczajnego. Same gładkie teksty – bardzo mnie to zszokowało. Nie znajdziesz tam czegoś, co mogłoby cię przestraszyć. Wszystko jest „pod gościa”. Masz prawo do tego, żeby być szczęśliwym, żeby było ci wygodnie, żeby samemu stanowić o sobie. Nie masz prawa? Jasne, że masz! Z tym się nie da dyskutować, można się tylko pod tym podpisać. Różnica jest „tylko” taka, że sami nic nie zdziałamy, potrzebujemy Boga. Nie przeczytałem tego do końca, jednak trochę się bałem, a poza tym do niczego mi to nie było potrzebne. Wniosek jest jeden: zło istnieje, ale działa w inteligentnie zawoalowanej formie.
Czy było w Twoim życiu jakieś konkretne wydarzenie, które pozwoliło Ci odnaleźć Boga?
Przełomów było bardzo dużo, myślę, że jeszcze niejeden przede mną. Niewątpliwie dużą rolę odegrała w tym procesie moja żona. To jest niesamowite, że dopiero wchodząc w małżeństwo, stajesz się prawdziwym człowiekiem, tworzysz z kimś jedność. Niełatwo mi o tym spokojnie mówić, dla mnie to coś niesamowitego. Jedno z irlandzkich przysłów mówi, że narzeczona to jest „ta, z którą tańczę”, a żona to „ta, która jest mną”. Bardzo piękne, mądre i prawdziwe. Człowiek samotny jest tylko połową tego, do czego został przeznaczony; połową prawdziwej i doskonałej istoty, która jednak składa się z dwóch pozornie autonomicznych jednostek. Jesteśmy wtedy silni nie tylko swoją siłą, ale też siłą tej drugiej osoby. Możemy zawsze ją poprosić o pomoc wtedy, kiedy sami nie dajemy rady. To daje ogromną satysfakcję i chęć do zmagania się z życiowymi przeciwnościami.
W środowiskach katolickich chętnie używa się określeń „chrześcijański rock” i „chrześcijański rap”. Dla mnie to niepotrzebne tworzenie szufladek, ale chciałbym znać Twoje zdanie. Czy istnieje coś takiego jak chrześcijański jazz?
To brzmi bardzo pretensjonalnie. Nie chciałbym, żeby ktoś mówił o tym w ten sposób. Istnieje dość spora grupa ludzi, którzy jak zobaczą, że coś jest chrześcijańskie, to od razu dystansują się od tego. Zależy nam przecież na tym, żeby sączyć, ale niepostrzeżenie (śmiech). To jest możliwe.
Sądzisz, że katoliccy dziennikarze robią krzywdę wartościowym projektom, wrzucając je do jednego worka?
Oni na pewno chcą dobrze, ale mnie się wydaje, że jak Chrystus nauczał, nikogo nie zmuszał do głoszonej przez siebie prawdy. Nie mówił głośno, a ludzie i tak wiedzieli, gdzie go znaleźć.
Myślisz, że z racji tego, że jesteś wierzący, Twoja muzyka może wywoływać podobne odczucia w umysłach odbiorców?
Nie mnie to oceniać, należałoby zapytać publiczność. Zdarzyła mi się jedna taka sytuacja, że po koncercie podszedł do mnie człowiek i zapytał, czy jestem wierzący. Kiedy potwierdziłem, stwierdził, że bardzo to po mnie widać (śmiech). To było cudowne.
Ja też to odczułem na Twoim koncercie.
Cieszę się, taki feedback jest mi bardzo potrzebny. W pewnym sensie zaczynam też czuć odpowiedzialność; skoro ludzie tak mówią, należy to wziąć pod uwagę i starać się być świadkiem słusznej sprawy.
Sporo koncertujesz, także za granicą. Jakie są twoje wrażenia z pobytów na tzw. Zachodzie? Czy tak jak wielu polskich muzyków widzisz tam lepszy świat?
Kiedyś, jakieś piętnaście lat temu byłem w Niemczech i w Holandii. Przy przekraczaniu granicy w drodze powrotnej czułem, jakbym wyszedł z domu na dwór. Tam były jakieś dwa, trzy stopnie i trochę śniegu, a u nas zimno i półtorametrowe zaspy, dosłownie zaraz po przekroczeniu granicy (śmiech). Na autostradach powywracane autobusy. Śnieg cię zasypuje, paliwo się kończy… U nas jest odczuwalnie inny klimat. Z drugiej strony jest coś takiego, że jak wjeżdżasz do Polski, to od razu czujesz się lepiej. W wielu miejscach na ziemi czuje się duchową pustkę, u nas czuć zupełnie inną aurę.
Ostatnio przy okazji koncertu na Expo na lotnisku weszliśmy na chwilę do sklepu z pamiątkami w strefie wolnocłowej. Znaleźliśmy tam figurkę Madonny z katedry w Mediolanie i breloczek z obrazem Ostatniej Wieczerzy. Od razu poczułem się dużo lepiej – niby obcy kraj, ale bardzo bliski Polsce. Próbowałem tam zamówić taksówkę: jej przyjazd na konkretną godzinę jest właściwie niemożliwy. Zamawiasz i po prostu czekasz, sam nie wiesz, ile to potrwa (śmiech). Gdybym znał jeszcze język włoski, momentalnie mógłbym się tam odnaleźć.
Obserwuję także polonię za granicą i widzę, że ludzie są w rozterce, nie czują się dobrze, żyjąc w innym kraju. Z drugiej strony to ich wybór: wyższe zarobki rekompensują im poczucie dyskomfortu.
Á propos zarobków, czy pod względem finansowym jako muzyk mógłbyś na Zachodzie zdziałać więcej niż w Polsce?
Znam wiele przypadków znakomitych muzyków, którzy mieszkają gdzieś w Europie, ale koncertują w dużej mierze właśnie w Polsce. Lepsze zarobki na Zachodzie to wcale nie jest pewna sprawa. Łódź na tle całego kraju jest trochę jak Polska w kontekście Europy. Jest wiele osób, które nie wierzą, że tutaj można coś zdziałać. Nie mamy łatwego położenia, dokładnie tak samo jak cały kraj. Obok jest Warszawa, która jest niezwykle silnym ośrodkiem. Jednak jestem pewien, że tutaj także można zdziałać wiele dobrego.
Czy uważasz, że Polska to dobre miejsce do grania jazzu?
Polakom jazz jest bardzo bliski. Czasami, kiedy prowadzę warsztaty, opowiadam o czarnoskórych, którzy na plantacjach bawełny zaczęli tworzyć swój własny gatunek muzyczny: najpierw blues, a potem jazz. Ci ludzie znaleźli się w najgorszej sytuacji z możliwych – przecież to byli niewolnicy, nie da się gorzej. W pewnym momencie z nędzy i z ucisku zrodziła się muzyka, która potem opanowała cały świat. Właściwie wszystkie popularne gatunki muzyczne są pochodną muzyki Afrykanów. Twórczość Chopina także pochodziła z kraju, który był prześladowany i podobnie jak Afrykanie, także ciągle komuś przeszkadzał. I ta muzyka także opanowała cały świat. Jeżeli chodzi o fortepian, nikogo nie można porównywać do Chopina, to jest coś nieprawdopodobnego. Jazz zdecydowanie pasuje do Polaków. Zresztą w ramach niego wytworzyliśmy własny, wyjątkowy język: polski jazz jest bardzo specyficzny.
Na swojej ostatniej płycie pokazujesz, że można go świetnie łączyć z naszą rodzimą muzyką. Czy w swojej dalszej twórczości zamierzasz rozwijać ten wątek?
Siłą rzeczy dalej będę grał polską muzykę, przecież jestem stąd, więc nie mógłbym inaczej. Podoba mi się granie piosenek z mojej ostatniej płyty. Do nich doskonale pasuje frazowanie wywodzące się z naszej tradycyjnej muzyki. W czasie koncertów gramy właśnie w ten sposób. To sprawia ogromną frajdę i doskonale pasuje. Powiem Ci, że jak ostatnio graliśmy także utwory z poprzedniego albumu Cinema meets jazz, to zauważyłem, że przy tym materiale frazowanie nie wychodzi mi tak naturalnie. We krwi mam coś zupełnie innego.
Rozmawiał Maciej Kalbarczyk
Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 77.