– Dobrze, że mi Pani powiedziała o tym swoim odwyku. Teraz wódka nie ma dla mnie znaczenia, ale dawno temu miałem z tym problem. Ten, kto ma ranę, zawsze ją ukrywa. Próbuje żyć tak, jakby jej nie było; nie było tego, co przeżył. Jakby sam przed sobą chciał ukryć widok swojego piekła. Zamyśla się, zapada tylko wtedy, kiedy wie, że nikt nie patrzy. Ale ten, kto jest uważny, zawsze to ukrywanie dostrzeże. Zawsze jakoś to zamyślenie zobaczy, więc chyba lepiej jest powiedzieć, niż chować w sobie. Tam w Mainz cały czas mi to powtarzali: że są różne rany i różne na nie lekarstwa, ale żadne lekarstwo nie pomaga, kiedy człowiek jest zamknięty w sobie. Chciałbym też Panią przeprosić, że się nie przedstawiłem. Wszyscy mi to mówią i nawet mój kuzyn Konrad powiedział mi to przed śmiercią: że mam pamięć jak ementaler. Stąd chyba ta moja gafa, bo przecież rozmawiamy już długo, powinienem dawno temu. Nazywam się Karol Tracz.
– Alina. Alina Sznajder.
– Pochodzi Pani z Krakowa?
– Nie. Może kiedyś opowiem Panu więcej. Ostatnie miesiące byłam w Niemczech. Trochę na południu, potem prawie miesiąc w Bochum. O miesiąc za dużo. Kiedy ludzie wychodzili do pracy, miałam wrażenie, że mieszkam w muzułmańskim mieście. Nie mówmy o tym… Pan też któregoś dnia chyba musiał poczuć coś podobnego: że Pana świat jest w Polsce.
– Ach, proszę Pani! Dopóki go nie dotknąłem, nie bolał. A teraz całym sobą czułem, że byłem nie tu, gdzie bym chciał. Nie tam, gdzie powinienem być. Że to jakieś nieporozumienie. Nie wiem, jak to Pani wytłumaczyć: człowiek się budzi i jeszcze czuje to wszystko, co było jego światem – te wszystkie zapachy, kolory, dźwięki; te wszystkie ulice, ludzie na nich, ich zwyczaje, ich historie. Jeszcze to czuje, jeszcze wspomina, ale już widzi, że to wszystko jest coraz dalej, bo dookoła pusto, jakby ktoś mu wyrwał kawał życia, przyrośnięty do skóry. Kiedyś był w tym miejscu jego świat, a teraz jest rana. Kiedy wróciliśmy, wszedłem do pokoju i nie wychodziłem chyba ze trzy doby, bo mi się wydawało, że nie mam dokąd. Coś takiego, jakby zaraz za drzwiami zaczynał się jakiś bezkresny ugór, jedno wielkie nic. A w głowie i właściwie w całym ciele wciąż mi jeszcze szumiało od tamtych polskich słów i obrazów. Leżałem, wsłuchiwałem się w ten wewnętrzny puls i całym sobą czułem, że to, czego mi brakowało, ta opowieść, ta całość, która mogła mi wytłumaczyć, kim naprawdę jestem – że ona istnieje. Dopiero wtedy poczułem, że odzyskałem całe lata, całe długie pasma mojego życia, całą jego osnowę i że brakuje mi tylko pojedynczych elementów. Leżałem na wznak na łóżku i od razu się zjawiały: scena za sceną – wszystkie w kolorach, w dźwiękach, wszystkie tak żywe i liryczne, jakbym patrzył oczami dziecka.
– Jak we śnie…
– No właśnie: z zamkniętymi oczami. Niech Pani spróbuje. Z zamkniętymi oczami dużo lepiej. Powieki od razu stają się ciężkie, całe ciało staje się ciężkie, jakby opadało, jakby gdzieś płynęło. Niech Pani go nie zatrzymuje. Ono się teraz unosi. Unosimy się i można teraz zobaczyć kobietę, która idzie przy miedzy, a w ręku ma już prawie wszystko: drobne grzechotki lnu, paciorki jarzębiny, siną miętę, macierzankę, słoneczny rumianek, senne główki maku. Ma Pani rację, zasypiamy. Jest już po żniwach, a ona ma majeranek, koper, szałwię i krwawnik, ale jeszcze się schyla – dokłada dziurawiec na rany, piołun na żołądek, wrotycz na tasiemca. Dobiera tureckie proso, rozmaryn, dokłada grube kłosy pszenicy i pęki końskiego szczawiu. Słońce już nisko, lecz jeszcze pod- chodzi, skubie gałązki dębu i leszczyny. Czerwone słońce już za górą, a ona wchodzi do sadu, rwie gałązkę jabłoni z papierówką na końcu. Robi się ciemno, a ona jeszcze wchodzi do ogrodu, rwie dzwonki, georginie, dalej, na ciemne grzędy, pod ziemię, żeby urwać duży pomarańczowy korzeń. Już wychodzi, lecz niby przypadkiem chwyta jeszcze złote włosy, obrywa kukurydzę i stroi. Gwiazdy wysoko, spódnica od dołu nasiąka od rosy, ale jeszcze wyciąga wstążki, zawiązuje, jeszcze idzie i układa. I jeszcze musi się przebrać. Jeszcze nowa chustka i kolorowy serdak, jeszcze zdobna spódnica, dopiero wtedy żegna się na progu, leci do kościoła. Dopiero wtedy wchodzi i widzi, że cała nawa już się pali od słonecznych wiązek, a wszystkie ozdobne i w każdej mieści się cała Polska, a może nawet cała ziemia.
Właśnie też śpiewają Boże, coś Polskę, właśnie wracają z ziołami do domów, wieszają przy drzwiach, właśnie suszą, ucierają, dają do maści, do nalewek, do zasiewu – bo jest już jesień. Po deszczach sieją zboże pod lasem i chodzą na grzyby. Niech Pani popatrzy. Chodzą właśnie jakby w wieczornym różańcu, jakby w miarowej modlitwie. Zmierzch robi się teraz szybko, chodzą po czarnym lesie, przesuwają ziarenka życia. Jedno za drugim, jedno za drugim. Chodzą po dawnych okopach, zarośniętych mchem i paprociami, po transzejach zawalonych ściółką i próchniejącymi pniami brzóz. Chodzą z dziećmi, zbiera- ją grzyby. Dochodzą aż do krzyża na wzgórzu, do mogiły i nawet dalej – aż pod tory, pod cmentarz po drugiej stronie. W listopadzie idą ze świerkowymi wiankami, z kwiatami i ze światłem. Zatrzymują się przy mogile i przy grobach, cały czas coś tłumaczą dzieciom, a wianek pachnie żywicą, po nasypie za cmentarzem mknie pociąg, jakby odjeżdżały nim dusze. Niech Pani popatrzy: odwracają się niepewnie, jakby na kogoś czekali. Schylają się, jakby ten ktoś szedł do nich w nocy, a oni musieli mu zapalić świeczkę, bo inaczej mógłby ich nie znaleźć. Oni wiedzą, że ogień pali się po to, żeby być blisko. Ten, kto czeka, zawsze jest blisko, na wyciągnięcie ręki – jak dom, jak jodła, jak srebrzone orzechy, jak lukrowany piernik. Tyle lat uczyli się czekać, tyle lat uczyli się Wigilii – zapisywali ją w książkach, śpiewali w kolędach, mówili wieczorami swoim najbliższym. W ciemnościach opowiadali, że pod obrusem musi być siano, że musi być dodatkowy talerz i ktoś, kogo się wygląda. Że tego kogoś pokaże gwiazda, że jest mały i kruchy jak hostia. Niech Pani patrzy: łamią się hostią opłatka i my też moglibyśmy sobie złożyć życzenia i się uściskać. Niech się Pani nie dziwi. Moglibyśmy się przy tych życzeniach uściskać, chociaż oboje mamy tyle ran, tyle bolących miejsc. Moglibyśmy, bo może kiedyś już się spotkaliśmy a może dlatego że wsiedliśmy teraz do tego samego pociągu, który jedzie do Krakowa przez Rawicz i Wrocław.
Niech Pani nie otwiera. Jeszcze nie teraz, kiedy schodzą śniegi i w czarnej rzece płynie kra. Zaraz będzie jasno. Słońce jeszcze nie wstało, tylko ptaki. Ogrody śpią i dźwięczą ich głosami. I domy śpią. W marcu zbudzą się wierzby, pod kapliczką z Męką Pańską podniesie się trawa. Z ziemi powstaną krokusy, z czeluści wyjdą pokrzywy i mlecze. Kapliczkę ktoś pobieli, udekoruje baziami. W niedzielę będzie się obok niej chodziło na Gorzkie żale, bo przecież właśnie w żalu zbliżamy się do innych – do innych cierpień niż nasze, do innych trosk. W żalu współczujemy, a we współczuciu odnawiamy – w tej dziwnej drodze z jednego domu do drugiego; w krzyżowej drodze, która nas jednocześnie zabija i ożywia. Niech Pani jeszcze nie otwiera. Stacja pierwsza. Jezus bierze krzyż na swoje ramiona. Kłaniamy Ci się, Panie Jezu Chryste, i błogosławimy Ciebie za to, że kiedyś byliśmy dziećmi. A także za to, że czasem przychodziła do nas garbata Ludwika, która uciekała wieczorami przed mężem pijakiem i opowiadała o Kościuszce oraz innych narodowych bohaterach dopóty, dopóki nie była pewna, że mąż zasnął. Błogosławimy Ciebie, ponieważ nikt nie umiał tak pięknie malować pisanek jak ona, a poza tym paliła papierosy w lufce, rąbała wiśniowe drewno i pomagała ojcu wędzić kiełbasy i szynki, żeby miały świąteczny aromat. Błogosławimy, ponieważ nikt nie umiał tak szybko jak ona znaleźć pod ziemią dużego pałąka chrzanu i utrzeć go tak, by nie spłakać oczu. I nikt nie robił takiego żuru z jajkiem, a przecież Wielkanoc bez dobrego żuru jest świętem pozbawionym dostojeństwa i kultury. Błogosławimy, ponieważ dzięki niej nasz kosz święconki przypominał spiżarnię i starczał nam na śniadanie po rezurekcji, na pierwszy posiłek w lany poniedziałek, a czasami też nawet we wtorek. Kłaniamy Ci się, Panie Jezu Chryste, i błogosławimy Ciebie, że kiedy zachorowała na serce, jej mąż ślubował przed Bogiem kieliszka do ust nie podnosić i stał się człowiekiem, a Anioł Stróż strzegł go przed zdradą przysięgi do końca życia. Błogosławimy Cię, że pozwoliłeś jej cierpieć z godnością i umrzeć mężnie oraz spokojnie. Ufamy też, że jest teraz z Tobą, bo przecież samym żurkiem mogła sobie zasłużyć na niebo, a miała jeszcze inne heroiczne cnoty. Kłaniamy Ci się, Panie Jezu Chryste, i błogosławimy Ciebie, że szedłeś obok nas w naszym dzieciństwie i wszystko, co nas otaczało, było pełne znaków Twojej obecności. Stacja piętnasta. Kłaniamy Ci się, Panie Jezu Chryste, i błogosławimy Ciebie, że przez krzyż i zmartwychwstanie swoje odkupiłeś świat.