Wojciech Lada: O czarnej legendzie polskiego podziemia [fragment]

Zasadniczo wszystkie armie mają to do siebie, że powstają po to, by zabijać, i Armia Krajowa nie była tu żadnym wyjątkiem. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie czynił z tego zarzutu. Rzecz jednak w tym, że w odróżnieniu od większości innych armii, w składzie AK znajdowało się bardzo wiele osób zupełnie do tego nieprzygotowanych, ani pod względem przeszkolenia – co akurat dawało się dość łatwo nadrobić – ani, co znacznie gorsze, psychicznym.

Tym bardziej że zabijanie w konspiracji było jednak czymś zupełnie innym niż zabijanie w regularnym, umundurowanym oddziale – do tego nikt, nawet ludzie z wojskowym doświadczeniem, nie byli w stanie ochotników z AK przygotować. W pierwotnych założeniach przyjęto, że będzie ona „organizacją stosunkowo nieliczną, starannie dobraną, jak najściślejszą, bezwzględnie zakonspirowaną” – jak zalecał gen. Sosnkowski w wytycznych organizacyjnych, przesłanych gen. Roweckiemu w styczniu 1940 roku. Rowecki, karnie stosując się do tych sugestii, założył, że liczba członków nie powinna przekroczyć pięciuset na Obszar, a że Obszarów było sześć, dawałoby to liczbę nie większą niż trzy tysiące żołnierzy.

Tak małą, elitarną grupę ludzi bez większych problemów dałoby się przeszkolić i odpowiednio zahartować, tym bardziej że wśród kadry dowódczej znajdowało się wielu znakomitych oficerów, często mających doświadczenia sięgające wojny polsko-bolszewickiej. W praktyce już miesiąc później stało się dla „Grota” jasne, że – jak raportował – „norma 500 członków na Obszar będzie musiała być znacznie przekroczona”. Jednak nawet on zapewne nie spodziewał się, że w pierwszej połowie 1944 roku zostanie ona przekroczona ponad stukrotnie, osiągając wówczas zawrotny pułap trzystu pięćdziesięciu tysięcy ludzi. W rzeczywistości liczba ta była zapewne jeszcze większa, ponieważ w oddziałach panowała nieustanna rotacja – z jednej strony aresztowania i śmierć mocno trzebiły szeregi, z drugiej zaś do leśnych oddziałów uciekało coraz więcej osób zupełnie przypadkowych, z tego czy innego powodu zagrożonych aresztowaniem w miejscu zamieszkania. Kadrowa i karna, rekrutująca się bądź z byłych żołnierzy września, bądź przynajmniej starannie wyselekcjonowanych młodych ludzi o twardym ideowo kręgosłupie, mniej więcej w połowie 1943 roku Armia Krajowa stała się armią masową. A zbiegło się to z akcją „Burza” – pierwszym tak naprawdę momentem II wojny światowej, kiedy polska konspiracja podjęła otwartą walkę, już nawet nie tylko z Niemcami, ale też, mniej lub bardziej oficjalnie, z Ukraińcami, Litwinami, partyzantką sowiecką i polską prosowiecką, do czego dochodziły napięte stosunki z Narodowymi Siłami Zbrojnymi, które niekiedy przybierały postać niepokojących incydentów, nawet z użyciem broni.

Dave Grossman, psycholog wojskowy, w swojej książce O zabijaniu pisze o modelu „urodzonego żołnierza” – mężczyzny, którego naturalnym otoczeniem jest towarzystwo innych mężczyzn, który co prawda nie dąży do zabijania, ale w razie uzasadnionej konieczności nie ma z tym problemu i nie odczuwa w związku z tym żadnego psychicznego dyskomfortu. Inaczej mówiąc, jest to typ, który nie sprowadzi zabijania do poziomu patologii. Kłopot w tym, że według obliczeń Grossmana, typ taki reprezentuje zaledwie ok. 2% mężczyzn. Jeśli więc nawet optymistycznie założyć, że Armia Krajowa stanowiła reprezentatywną grupę badawczą, urodzonymi żołnierzami w jej szeregach byłoby nie więcej niż siedem tysięcy osób. Pozostali, w mniejszym lub większym stopniu, podlegaliby procesowi naturalnej degeneracji, nieuniknionej w czasie wojny, zwłaszcza zaś wojny totalnej, w którą zamieniła się II wojna światowa na terenach Polski w drugiej połowie 1943 roku.

To oczywiście czysto teoretyczne wyliczenia – bez pretensji do precyzji czy miarodajności – pozwalają jednak przynajmniej zrozumieć, że tylko nieliczni żołnierze AK czy dowolnej innej zbrojnej organizacji konspiracyjnej mogli być psychicznie odporni na wszechobecność śmierci, konieczność jej zadawania, nieustanne poczucie zagrożenia i z biegiem czasu coraz większe problemy z rozpoznaniem i wskazaniem właściwego wroga. Zwłaszcza gdy połączyć te elementy z permanentnym niedożywieniem i czysto fizycznym zmęczeniem – według klasyka wojskowości Carla von Clausewitza – będącym obok niebezpieczeństwa jedną z najważniejszych przyczyn tzw. tarć, czyli, jak się to dziś fachowo określa, stresu bojowego.

„Granice moralne, dzielące dotychczas żołnierzy leśnych od zwykłych band, zacierały się coraz bardziej. Patrzyliśmy z trwogą, nieraz z rozpaczą, na rozwijający się przed naszymi oczami dramat” – pisał u schyłku wojny znany działacz podziemnego PPS, Zygmunt Zaremba. I rzeczywiście o dramacie można tu mówić, a żeby go w pełni zrozumieć, trzeba sobie uświadomić, że okupacyjna oś strachu nie przebiegała wyłącznie, dzieląc złych Niemców czy Rosjan od dobrych Polaków. Terror obu okupantów był oczywiście straszliwy i nie podlega to żadnej dyskusji. Rzecz w tym, że obok niego w stopniu wręcz katastrofalnym rozplenił się w kraju pospolity bandytyzm i Polacy bardzo często padali ofiarą samych Polaków. Dość przytoczyć tu dane z i tak stosunkowo spokojnej Warszawy. Jeśli w sierpniu 1942 roku odnotowano tu 15 napadów rabunkowych, to w grudniu 1943 roku było ich 379. Ogółem wszystkich przestępstw w tych miesiącach było odpowiednio 537 i 5271, co oznacza, że w najgorętszym miesiącu miało miejsce 175 przestępstw dziennie, a więc średnio 7,5 przestępstwa na każdą godzinę doby.

A przecież Warszawa była miastem nieustannie patrolowanym przez rozmaite siły okupacyjnej policji i pełnym niemieckiego wojska, nie wspominając o tropiących czasem również przestępców (choć czasem też korzystających z ich usług) żołnierzach podziemia. Na prowincji sytuacja wyglądała nieporównywalnie gorzej, znacznie częściej też dochodziło do morderstw na tle rabunkowym. O panującym tam klimacie sporo mówi raport pracownika Rady Głównej Opiekuńczej, spisany wiosną 1943 roku po objeździe okolic Siedlec:

Gdy przejeżdżałem przez wsie gminy Serokomla – jako nieznajomy jeszcze nikomu spotykałem przerażone spojrzenia mieszkańców; po prostu traktowano mnie jak zwiastuna nowych nieszczęść. Podczas rozmów z ludnością miejscową i podopiecznymi przekonałem się, iż atmosfera poddenerwowania dochodzi tu aż do stanu chorobliwego. Jedna z kobiet robiła na mnie wrażenie wręcz obłąkanej ze strachu (…). Bezwzględność i bezczelność w postępowaniu band jest niczym nieograniczona. Zachodzą wypadki złego obchodzenia się z kobietami.

W 1943 roku, kiedy liczebność Armii Krajowej zmierzała ku swojemu maksymalnemu pułapowi, lokalne oddziały partyzanckie rekrutowały się zazwyczaj z młodych mężczyzn z takich właśnie wiosek, często nastolatków. Nie posiadali żadnego doświadczenia wojskowego, niewielkie pojęcie o dyscyplinie, mniejsze ich grupy w terenie praktycznie nie były nadzorowane przez wyższych oficerów z dowództwa, a „dowódcą takiej kilkuosobowej grupy był zwykle młody chłopak, często niemający prawie wykształcenia” – jak pisał Tomasz Strzembosz. Wszyscy oni za to doskonale się orientowali, jak wygląda i jak funkcjonuje okupacyjna rzeczywistość prowincji. Aby przeżyć w lesie, niezbędne było zdobywanie (czy to pieniędzmi, wymianą dóbr bądź po prostu rekwizycją – nierzadko brutalną) jedzenia i odzieży u lokalnej ludności. A żeby było co zdobywać, należało zwalczyć konkurencyjne grupy leśne, które również utrzymywały się w podobny sposób, niezależnie czy były to oddziały partyzanckie Batalionów Chłopskich, Gwardii Ludowej lub Narodowych Sił Zbrojnych, czy też całkiem bezideowe grupy bandyckie. Wkrótce doprowadziło to do niezwykłej brutalizacji leśnej partyzantki, a z punktu widzenia lokalnej ludności, metody rekwizycji „oficjalnych” nie różniły się zupełnie niczym od tych bandyckich. Chaos potęgowało dodatkowo to, że w zasadzie wszystkim partyzantkom, podobnie jak grupom bandyckim, zdarzało się dokonywać rabunku obciążającego którąś z innych organizacji. W tej sytuacji w zasadzie wszyscy stawali się bandytami.