Wojtkowi Żmidzińskiemu
Kiedy Wojciech był małym chłopcem, mieszkał w wielkim domu ze swoimi rodzicami i braćmi. Powodziło im się bardzo dobrze. Dom to był właściwie zamek. Miał małe okienka, żeby do wnętrza nie dostało się zimno. Zamek stał bowiem w krainie, gdzie wiało dość mocno.
Było to mniej więcej w połowie drogi między Kłodzkiem a Pragą, w czeskiej miejscowości Libice. Zamek był drewniany. Mogą w ogóle być zamki drewniane? Tak, tysiąc lat temu w Europie Środkowej zamki, grody, domy, prawie wszystkie zabudowania były wyłącznie z drewna. Nie znano jeszcze cegieł, a kamieni na polach nie było zbyt wiele. Okna w zamku były niewielkie. Mało co można było przez nie zobaczyć. Wojtek, jak to chłopczyk, był ciekawy świata. Lubił patrzeć w dal. Im dalej widział, tym bardziej wyobrażał sobie, jak zaskakujące i niezbadane musi być życie. Wyczekiwał, aż otworzą się wielkie wrota, przez które na koniach wjeżdżali wojownicy. Kiedy wrota były otwarte, Wojtek wybiegał przed zamek. Najczęściej w ogóle nie pamiętał o tym, żeby zapytać rodziców o pozwolenie. Biegł do ulubionej olbrzymiej gruszy. Lubił to drzewo i cały rok czekał na koniec lata, kiedy gruszki dojrzewały i miękły. Wtedy wylewał się z nich słodziutki sok. Wojtek był zdrowy i silny. Wchodzenie na drzewa sprawiało mu przyjemność. Pod koniec lata codziennie wspinał się na gałęzie gruszy. Obmacywał owoce, by przekonać się, czy już zmiękły. Bardziej jeszcze niż gruszkami cieszył się widokami, które rozpościerały się z wysokości drzewa. Patrzył w dal. Ciekawiło go wszystko, co widział. Obserwował z drzewa pasterza owiec. Pasterz miał długi, zakręcony na górze kij. Tym kijem strzegł, bronił stada przed niebezpieczeństwem. Odganiał włóczące się niczyje psy. Zdarzało się nawet, że pasterz bronił stada owiec przed wilkami.
Mama pewnego razu zobaczyła Wojtka wysoko na drzewie i przestraszyła się. Co by się stało, gdyby gałąź złamała się i synek by spadł? Połamałby kości. Krzyczała do syna: – Złaź na dół! Natychmiast schodź!
Wojtkowi nie chciało się opuszczać świetnego miejsca do obserwacji. Jednak posłuchał i przyszedł do mamy.
Następnego dnia był znowu na drzewie. Tym razem zobaczył go tato. Tato był wojownikiem, dowódcą wszystkich wojów w krainie, do niego należał zamek. Tato Slavik spokojnym, ale jednoznacznym, twardym głosem przemówił do syna: – Posłuchaj, chłopcze, dziś to było po raz ostatni, jak wszedłeś na drzewo! A jak nie, to ja cię nauczę! Żarty się skończyły!
Minęły dwa, trzy dni. Czwartego dnia Wojtek znowu był na drzewie i obserwował pasterza z kijem zakręconym na górze. Rozmyślał, że dobrze by było mieć taki kij i bronić nim w razie potrzeby nie tylko owiec, ale i ludzi! Wojtek wiedział, że tato wraz z drużyną jest na polowaniu, a mama i bracia zbierają coś w lesie. Nikt go tutaj na gruszy nie zobaczy. Chwycił się najwyższej cienkiej gałęzi. Bosymi stopami zaparł się o pień, podciągnął się i już był na wierzchołku drzewa. Wyciągnął rękę po gruszkę, która znajdowała się najwyżej. Zarumieniona od słońca, najpiękniej wyglądała. Tymczasem, nie wiadomo skąd, nadciągnął silny wiatr. W jednej chwili niebo zachmurzyło się. Podmuchy zimnego powietrza wzmagały się. Wojtek zszedł troszkę niżej i przytulił się ze strachu do grubszego konara. Dwie błyskawice skrzyżowały się na niebie. Zagrzmiało. Grzmot. Huk jakby skała pękła! Siny deszcz, a za chwilkę gradowe kule zaczęły bić w chwiejącą się koronę gruszy. Nie trwało to długo, gdy piorun trafił w drzewo. Pień gruszy, na której siedział zmoknięty i wystraszony Wojtek, przełamał się jak zapałka!
Bracia znaleźli Wojtka w powalonych gałęziach. Było z nim naprawdę źle. Połamanego chłopca zanieśli troskliwie do mamy i taty. Bali się, że Wojtuś nie oddycha.
– Teraz pomóc może tylko Pan Bóg – powiedział tato. Wszyscy w domu uklęknęli pod krzyżem i całą noc się modlili. Rano chłopiec ciągle wyglądał tak, jakby wyszło z niego życie. Wzięli chłopca i zanieśli do pobliskiej kaplicy. Położyli go na ołtarzu. Tato z mamą uklękli i zaczęli się modlić: Wszechmogący i miłosierny Boże, w swojej nieskończonej dobroci raczyłeś nam dać siedmiu synów. Jeżeli teraz chcesz zabrać do siebie Wojtusia, dlatego że nie zasłużyliśmy na niego i nie troszczyliśmy się o niego wystarczająco dobrze, niech się stanie Twoja wola. Ty jednak wiesz, jak bardzo go kochamy. Prosimy Ciebie, Panie, żeby chłopiec znów stał się zdrowy, niech znów biega i śmieje się, niech pozna radość z życia dla Ciebie. Radość z tego, że może być pożyteczny dla ludzi i służyć Tobie. Racz, Panie, wejrzeć na naszą pokorną prośbę. Jeśli Wojtuś wróci do zdrowia, niech się stanie Twoim wiernym apostołem. Niech będzie Twoim gorliwym kapłanem. Tak obiecujemy. Nie chcemy życia chłopca dla siebie, lecz żeby służył Twojej chwale, Jezu Chryste, nasz Panie! Niech się stanie nie nasza, lecz Twoja wola, Panie!
Tata Slavik i mama Strzeżysława powoli się przeżegnali: W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
Ciało chłopca na ołtarzu nieznacznie się poruszyło. Wojtek otworzył pomału oczy. Mama jednym skokiem znalazła się przy synku. Wojtek się uśmiechał.
Czas płynął jak rzeka. Wojciech rósł i mężniał. Rodzicom i braciom przynosił radość. Nabrał pewności siebie. Rodzice uznali, że pora posłać go do dalekiego miasta, żeby uczył się i został kapłanem. Wojciech nierad opuszczał rodzinną okolicę. Najchętniej zostałby na miejscu. Chciał jak pasterz chodzić z długim kijem i strzec pasących się na łąkach owiec. Od czasu nieszczęścia z powalonym drzewem stał się posłuszny. Aż za dobrze poznał, dokąd prowadzi nieposłuszeństwo wobec ojca i matki. Dlatego uczynił tak, jak powiedzieli rodzice. Uczył się i został wyświęcony na księdza. Potem został biskupem. Nosił długą laskę zawiniętą na końcu, która nazywa się pastorał. Stał się pasterzem owieczek. Owieczek, które nie mają kręconej wełny. Nie żują zielonej trawy. Nie beczą, a przynajmniej nie powinny. Biskup jak dobry pasterz musi troszczyć się o dusze powierzonych mu ludzi. Strzec ich przed złem i umacniać w wierze, nikogo nie zgubić. Biskup musi doprowadzić ludzi do Pana Boga.
Wojciech, biskup Wojciech szybko się przekonał, że troska o ludzi to nie jest błahe zajęcie. Czworonożna owca jest spokojna, uległa. Ale człowiek? Temu się słuchać nie chce i nie chce, choćby mu się łopatą do głowy kładło. O tym Wojciech wiedział bardzo dobrze. Sam przecież jako chłopiec nie był inny. Ale teraz już dawno nie jest chłopcem. Jest mądrym, gorliwym i ofiarnym pasterzem ludzi. Często podróżuje po świecie i poznaje odpowiedzi na frapujące pytania. Dlaczego jesteśmy na świecie? Jak się mamy zachowywać? Co to jest miłość? Jak żyć roztropnie i godnie?
Stadko ludzi, którym był naród czeski, nie chciało słuchać dobrych rad swojego biskupa. Nie chciano się zmienić. Nic z prawdy, o której Wojciech mówił, o co prosił, nie podobało się ludziom. Było to stado niewdzięczne i nieposłuszne. Ludzie zachowują się gorzej niż owce. Zamiast wygrzewać się na słońcu, tam gdzie pastwiska są najlepsze, gdzie pachną zioła, wolą obracać się wokół gnojowiska. W cieniu i wilgoci.
Wojciech często spotykał ludzką biedę i nieszczęścia. Pewnego razu, kiedy po wieczornej modlitwie przygotowywał się do snu, wszedł do niego staruszek. Trząsł się z zimna: – Czcigodny ojcze biskupie – prosił – pozwól mi przynajmniej ogrzać ręce nad płomykiem świecy, który migocze na twoim stole.
– Świeca tu nie jest po to, żeby dawała ciepło – powiedział Wojciech. – Weź moją pierzynę i ogrzej się – powiedział do staruszka i podarował mu nie tylko pierzynę, ale i całe łóżko. Sam spał na podłodze.
Gdy tylko miał pieniądze, rozdawał je potrzebującym. Raz przyszła do niego biedna wdowa z prośbą o jakikolwiek dar. Biskup nie miał ani jednego talara. Zastanowił się, jak pomóc. Każdy biskup nosi złoty pierścień. Ten pierścień przypomina o tym, że biskup poświęcony jest na służbę Panu Bogu. – Pan Bóg wie, że należę tylko do Niego i bez pierścienia – powiedział Wojciech do wdowy. – Weź proszę ode mnie ten pierścień i sprzedaj. Będziesz miała na wyżywienie na długi czas.
Innym razem biskupowi Wojciechowi przytrafiło się gorszące zdarzenie. Przechodził przez targowisko. Nagle z drewnianej klatki, zza solidnych grubych sztachet, za którymi uwięzieni byli ludzie, wielki mężczyzna o kostropatej twarzy i złym spojrzeniu zaczął wściekle wrzeszczeć: – Biskupie! Jaki ty jesteś głupi! Wszystko rozdajesz! Myślisz, że ci za to ktoś przyjdzie podziękować? Ten, któremu dałeś pierzynę i łóżko, już następnego dnia łóżko spalił, a pierzynę wymienił na gorzałkę. Teraz znowu jest mu zimno i żebrze! A przy żebraniu obgaduje ciebie, jakiego mamy chytrego biskupa! Ta kobieta, której ofiarowałeś pierścień, sprzedała go i kupiła dzwonek. Teraz chodzi z dzwonkiem po targowisku i ulicach i wygaduje, że zamiast pomocy dałeś jej dzwonek, żeby jej się lepiej żebrało!
Człowiek, który bez szacunku krzyczał do biskupa, nazywał się Sikko. Był niewolnikiem. Trzymano go w klatce wraz z innymi upodlonymi, brudnymi ludźmi. Ludzie w klatce wystawieni byli na sprzedaż. Tysiąc lat temu w Pradze był wielki targ niewolników. To, co wykrzyczał Sikko biskupowi Wojciechowi o staruszku z pierzyną i o kobiecie, która otrzymał pierścień, wcale nie było prawdą. Niewolnik Sikko chciał ubliżyć duchownemu. Złymi słowami wyładował z siebie nagromadzoną złość na cały niesprawiedliwy świat, w którym jedni swobodnie sobie chodzą po ulicach, a inni są niewolnikami i oprócz ciężkiej pracy, brudu i głodu nie znają nic. Wojciech nie dał się wyprowadzić z równowagi. Na wulgarne, obraźliwe słowa Sikko odpowiedział tak, że zdjął opończę z ramion i przez drewniane kraty podał ją Sikko. Opończa to dawny obszerny długi płaszcz bez rękawów. Można powiedzieć – taka podróżna gruba peleryna z kapturem. Mężczyzna opończę wziął, ale zamiast podziękowania, splunął ze wzgardą na bruk i przez zaciśnięte zęby wycedził: – Do czego mi twoja opończa, kiedy nie mam wolności?!
Wojciech odszedł. Nie wiedział, co ma czynić. Ledwie zrobił kilka kroków, rozpoczął cichą modlitwę… Zaraz wrócił i zaczął rozpytywać handlarzy, kim są ci ludzie w klatkach. Handlarze udzielili rzeczowej odpowiedzi: – To są niewolnicy. Chcesz biskupie, to kup. Jeśli nie chcesz kupić, to odejdź łaskawie stąd i nie psuj interesu.
Tym razem biskupowi Wojciechowi puściły nerwy: – Przecież to są ludzie! Nie możecie ich sprzedawać, nie są jak króliki albo woły robocze! To są bracia naszego Pana Jezusa Chrystusa! – Biskup krzyczał na handlarzy niemal tak, jak wcześniej krzyczał do niego Sikko. Ci jednak nie przejęli się krzykiem biskupa. Ani myśleli rezygnować z niecnego procederu.
Wojciech zsypał na jedną kupkę wszystkie monety, które miał. Pieniędzy było za mało. Po niedługim namyśle sprzedał oznakę biskupiej godności – pastorał. Ponieważ pastorał był pozłacany i ozdobiony cennymi kamieniami, tym razem pieniędzy na wykup niewolników starczyło. Zapłacił handlarzom, a ci otworzyli klatkę, w której między innymi był Sikko. Biskup Wojciech własnymi rękoma pomagał niewolnikom rozkuwać kajdany i łańcuchy u nóg. Sikko zaś razem z opończą czmychnął tak szybko, jakby się pod nim ziemia rozstąpiła. Handlarze cieszyli się z zarobku. Przeczuwali jednak, że w Wojciechu będą mieli nie lada przeciwnika, który zakaże niechrześcijańskiego postępowania z ludźmi.
Ciężką miał pracę biskup Wojciech w Pradze. Czujnie troszczył się o swoje owieczki. Chronił je przed czyhającymi wilkami w ludzkiej skórze. Upominał nawet samego księcia! Chrześcijanin, nawet władca, nie może drugiego człowieka uczynić niewolnikiem! Wojciech nauczał o wolności, którą przyniósł ludziom i światu zmartwychwstały Jezus Chrystus.
Byli tacy, którym mocno przeszkadzało nauczanie biskupa.
Wojciech chciał więcej się modlić. W tym celu poszedł do Rzymu. Tam zamieszkał z braćmi mnichami benedyktynami i przeżył swoje najszczęśliwsze dni. Dużo modlił się razem z zakonnikami. Dużo czytał i pracował. Wiedział, że ten czas jest mu ofiarowany przez Boga, aby nabrał sił i duchowej odwagi. W klasztorze bracia szanowali prace Wojciecha. Chociaż był wykształcony, chętnie pomagał – nie tylko mył naczynia, lecz także sprzątał klasztorne schody i korytarze. Największą radość mnichowi Wojciechowi oprócz wspólnej liturgii i czasu spędzonego w lektorium i skryptorium, sprawiała praca w ogrodzie. Podlewał drzewa oliwne, winorośl i wspominał rosochatą, ulubioną gruszę z dzieciństwa. Gruszę, która wraz z nim zwaliła się od uderzenia pioruna. Potem cudownie został uzdrowiony. Wspominał lata nauki u biskupa Adalberta w Magdeburgu. Przypominał sobie święcenia kapłańskie i biskupie. Myślał o tym, że w dzieciństwie miał tylko jedno ważne marzenie: zostać pasterzem. Wtedy jeszcze nie wiedział, jakże ciężkie to zadanie, być pasterzem ludzi. Gdy nabierał deszczówkę do konewki, żeby podlać kolejne drzewo, tym razem limonkę, zastanawiał się, skąd wtedy nagle w Libicach wzięła się ta straszliwa wichura z piorunami. Wtedy wymyślił powiedzenie znane nawet dziś: ni z gruszki, ni z pietruszki…
Wojciech wiedział, że na świecie istnieje nie tylko naród czeski. Jest wiele narodów i wiele zabłąkanych owiec. Opuścił klasztor benedyktynów w Rzymie i wyruszył do pogan. Szukał i znajdował ludzi, którzy się błąkają, bo nie znają swojego pasterza, Pana Jezusa. Nie znają, ponieważ nikt im o nim nie opowiedział, nie przekazał dobrej nowiny. Biskup Wojciech wędrował przez dalekie krainy, przez góry, przez rzeki. Przemierzał lasy tak gęste i wielkie, że niekiedy wydawało mu się, że nigdy z tych lasów nie wyjdzie. Kazania najbardziej lubił wygłaszać na wielkich kamieniach. Wchodził na kamień i mówił o jednym Bogu Stwórcy nieba i ziemi. Mówił, że Bóg tak umiłował świat, iż posłał na świat swojego Syna, ale ludzie Go nie przyjęli. Umęczyli i ukrzyżowali. Jezus Chrystus – Syn Boży umarł, po trzech dniach zmartwychwstał! Zwyciężył śmierć i odtąd śmierć nie ma już władania na ziemi! Wojciech przepowiadał, że każdego czeka śmierć. Potem Sąd Boży, a po nim niebo albo piekło. Pan Bóg jest sędzią sprawiedliwym. Za dobro wynagradza, a za zło karze. Nie może miłować Boga ten, kto nie miłuje swego brata. Takie słowa nie zawsze podobały się poganom.
Wojciechowi groziło niebezpieczeństwo. Nie było wtedy wyrąbanych leśnych traktów. Groźne były dzikie zwierzęta. Bał się zdradliwych mokradeł i wciągających bagien. Nie lepiej było na rzekach, których prądów i wirów misjonarz nie znał. Groziło niebezpieczeństwo także ze strony ludzi. Nauka o jednym Bogu Stwórcy nieba i ziemi była trudna. Szczególnie ludzie mieszkający w lasach i na polach nie chcieli się zgodzić na to, żeby mężczyzna mógł mieć tylko jedną żonę. Wojciech niczego nie żałował. Nie żałował trudu, zmęczenia, przemoczonego ubrania. Żadna przeszkoda nie zatrzymywała ani jego nóg, ani jego słów − to znaczy słów Ewangelii, którą głosi. Podążał na północ. Wiedział, że daleko na północy żyją ludzie, którzy nigdy nie słyszeli o miłości nieprzyjaciół, o przebaczeniu. Żyją w strachu. Gdzie jest strach, tam jest surowość. Gdzie jest surowość, tam nie ma miłości i przebaczenia. Gdzie nie ma przebaczenia, tam są ludzie nieszczęśliwi. Wojciech musi tym ludziom zanieść światło zmartwychwstałego Chrystusa! Wędrował na północ pieszo, konno. Rzekami i jeziorami na łodziach i tratwach w stronę Bałtyku.
Nastało rano. Szare, niewyraźne, wilgotne i nieprzyjemne. Mgły ciągnęły się nad mokradłami. Ani ptaszek nie zaśpiewał. Budzący się dzień zastał Wojciecha modlącego się na kolanach, na kępce mchu. Nawet nie usłyszał, nie zauważył, jak otoczyli go uzbrojeni ludzie. Na ich czele stał Sikko. Na ramionach miał opończę, która kiedyś należała do Wojciecha.
– Bracie! − krzyknął przyjaźnie Wojciech, zrywając się z kolan. – Co za szczęśliwe spotkanie! W takim gaju, tu, na końcu świata, spotkać znajomą twarz! Bogu niech będą dzięki!
– Bogu? Jakiemu Bogu? Nie znam twojego Boga – odparował Sikko.
Wojciech łagodnie się uśmiechał. Akurat miał w rękach drewniany krzyż, z którym modlił się chwilę wcześniej. Uniósł krzyż z Chrystusem i powiedział: – To jest Bóg mój i twój! Bóg wszystkich ludzi!
– Twój Bóg się nazywa „bzdura”! − warknął Sikko. – Kto inny niż głupiec kupiłby niewolnika tylko po, żeby go wypuścić na wolność? Rozumie to któryś z was? − zwrócił się wyzywająco Sikko do swojej drużyny. Las zagrzmiał od śmiechu. Echo powtórzyło szyderstwo.
– To dobrze, że umiecie się śmiać – powiedział Wojciech. Cieszył się, że pierwsze lody zostały przełamane, że zaczną rozmawiać. – Kto się potrafi śmiać, ten ma dobre serce – dodał, uśmiechając się niepewnie.
– Dobre serce? Nie wiem, co to znaczy, i nie chcę wiedzieć! − Sikko zachowywał się jak rozzłoszczone dziecko, a nie jak wojownik. Zaczął wrzeszczeć: – Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! − Krzyczał tak, ponieważ bał się łagodności Wojciecha. Krzyczał, ponieważ się bał. Czuł, że oto stoi przed człowiekiem, który mimo że nie ma żadnego oręża, nawet zwykłego noża, jest silniejszy i odważniejszy niż on − Sikko i jego drużyna. Sikko bez namysłu się zamachnął. Jego potężne, silne ramię wyrzuciło włócznię prosto w serce Wojciecha. Wojciech, przebity włócznią na wylot, osunął się na kolana. W ręku trzymał krzyż z Chrystusem. Nie powiedział już nic. Usta nie straciły przyjaznego wyrazu. Zobaczył jakby otwierające się wrota rodzinnego drewnianego zamku w Libicach. Zobaczył tatę Slavika i mamę Strzeżysławę. Czuł przyjemny wiatr. Taki jaki wieje w czeskiej ziemi późnym latem. Po chwili zbliżył się do niego Dobry Pasterz.
Tekst pochodzi z nr 78 magazynu Fronda Lux.
Na podstawie opowiadania Ivana Renča pt. Pastýř, opracował i z języka czeskiego przełożył Jerzy Kędzierski