Film Konrada Łęckiego, choć w kilku momentach niedoskonały, przynajmniej w jednym miejscu wreszcie zmienia paradygmat spojrzenia na dramat Żołnierzy Wyklętych. Przesuwa punkt ciężkości z bezrefleksyjnego bałwochwalstwa na oczywisty w opowieściach o tych ludziach tragizm. Nie jest to heroiczny fresk o najdłużej ściganym antykomunistycznym partyzancie, lecz opowieść o człowieku, który chciał żyć i kochać, a musiał zginąć.
Oczekiwania i niedosyt
Historia polskiego powojennego podziemia niepodległościowego staje się z roku na rok coraz ważniejszym elementem państwowej polityki historycznej. Początek tego trendu to ustanowienie w lutym 2011 roku Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych przypadającego na 1 marca. To właśnie mit „Wyklętych” sukcesywnie wypiera wojenną legendę Armii Krajowej, tragizm Powstania Warszawskiego, unikatowość Polskiego Państwa Podziemnego czy wreszcie realnie znacznie ważniejszy dla polskiej wolności fenomen 10-milionowego ruchu „Solidarność”. W związku z tym coraz powszechniej słyszymy, by za państwową celebrą podążyła również popkultura, a przede wszystkim film. Społeczne i polityczne zapotrzebowanie zazwyczaj szkodzi sztuce, niemniej w tym przypadku temat Żołnierzy Wyklętych, wraz z narosłymi wokół niego kontrowersjami, to faktycznie świetny materiał na pełnokrwisty film historyczny. O tym, że nie jest to mrzonka, świadczy niedawna ożywiona dyskusja po premierze „Wołynia” Wojciecha Smarzowskiego, a przecież pod względem poziomu społecznych emocji historia antykomunistycznej partyzantki to podobny filmowy dynamit. Tym bardziej dziwi, że w zasadzie od czasów „Popiołu i diamentu” – klasycznego już dzieła Andrzeja Wajdy powstałego w 1958 roku na fali popaździernikowej odwilży – polskie kino wciąż czeka na równie wybitny i wielowymiarowy film poświęcony dramatycznemu okresowi lat 1945-1947, gdy komunistyczna „Polska Ludowa” przy wsparciu NKWD utrwalała swój nowy porządek. Nie można powiedzieć, że w III RP nie mieliśmy prób stworzenia takiego obrazu, przyznać należy jednak, że wszystkie z nich pozostawiły ogromne poczucie niedosytu. Do pełnometrażowych obrazów dotyczących Żołnierzy Wyklętych można zaliczyć trzy: „Pierścionek z orłem w koronie” Andrzeja Wajdy (1992 rok), w którym to reżyser ostatecznie i symbolicznie żegna się ze „Szkołą Polską”, „Generała Nila” Ryszarda Bugajskiego (2009 rok), a także zrealizowaną w poprzednim roku „Historię Roja” Jerzego Zalewskiego. Gdyby jednak wykluczyć całkiem niezłe obrazy Wajdy i Bugajskiego jako te, które tylko śladowo dotykają sensu stricto tragicznych losów partyzantów „drugiej konspiracji”, pozostaje jedynie nieudany obraz Zalewskiego. Tym samym wchodzący właśnie do polskich kin „Wyklęty” Konrada Łęckiego okazuje się dopiero drugim „klasycznym” filmem o Żołnierzach Niezłomnych. Co można o nim powiedzieć?
Wyrzut sumienia?
To przede wszystkim produkcja zdecydowanie lepsza scenariuszowo i sprawniejsza od strony techniczno-operatorskiej niż „Historia Roja”. Co prawda Jerzy Zalewski swoim niezrozumiale fantasmagorycznym obrazem o Mieczysławie Dziemaszkiewiczu nie zawiesił poprzeczki nader wysoko, ale i tak debiutującego na dużym ekranie Konrada Łęckiego należy pochwalić za wiele aspektów filmowego rzemiosła. Bohaterowie „Wyklętego” są wyraziści i autentyczni, a tempo oraz sposób opowiadania historii – wyjątkowo przemyślane. Jednocześnie los Żołnierzy Wyklętych nie jest tu przedstawiony w sposób hagiograficzny czy pomnikowy. Kluczowe partie „Wyklętego” pozbawione są podręcznikowego stylu i szkolnej łopatologii. W filmie możemy dostrzec dwuznaczność wielu sytuacji, a przede wszystkim to, że w dwa lata po zakończeniu II wojny światowej nie wszyscy Polacy witają niezłomnych partyzantów przysłowiowym „chlebem i solą”. Chłopi, którzy byli początkowo naturalnym zapleczem dla żołnierzy „drugiej konspiracji”, chcą przede wszystkim ułożyć sobie życie w nowej rzeczywistości. „Wyklęci” stają się wówczas coraz bardziej niewygodni. Czy są wyrzutem sumienia? W jakimś sensie tak. Ilustracją takiej postawy jest scena, w której przedstawiciel wiejskiej społeczności – sołtys grany przez Marka Siudyma – przepędza desperacko szukającego pożywienia partyzanta Franciszka Józefczyka „Lolo” (Wojciech Niemczyk), głównego bohatera filmu. Takich postaci jest więcej. Przeor (Marcin Troński) grymasem niezgody kwituje przekonanie dowódcy oddziału „Wiktora” (Marcin Kwaśny) o rychłym nadejściu III wojny światowej, a sceptycznie usposobiony do dalszej walki lekarz-inteligent (Leszek Teleszyński), pomagając Józefczykowi podreperować nadszarpnięte zdrowie, stara się wytłumaczyć mu, że sens ofiary, choć szczytny, jest daremny i jedynym rozwiązaniem pozostaje przetrwanie.
Walka w akcie rozpaczy
Samotny, opuszczony przez wszystkich, prawdziwie „wyklęty” główny bohater snuje się niczym ścigana zwierzyna. Jego wędrówka i walka o przeżycie srogiej zimy przeplatane są retrospekcjami, z których widz sukcesywnie dowiaduje się, czemu „Lolo” znalazł się w tej sytuacji bez wyjścia. To kolejny walor tego obrazu. Zamiast brązowniczych karykatur Łęcki ukazuje to, co w historii antykomunistycznego podziemia jest najciekawsze – jego tragizm. Franciszek Józefczyk po zakończeniu wojny – co jest w filmie wyraźnie podkreślone – nie chciał kontynuować oporu (casus Jana Rodowicza „Anody” czy generała Fieldorfa „Nila”) i zgodnie z namowami władzy ludowej postanowił się ujawnić. Niestety zamiast podziękowań czekały go przesłuchania i brutalne tortury w ubeckim więzieniu. Nic dziwnego, że po przypadkowym oswobodzeniu przez jeden ze zbrojnych oddziałów „Lolo” postanawia dołączyć do niego, biorąc udział w kolejnych zasadzkach i akcjach dywersyjnych. Co mu pozostało? Czy miał inny wybór? Józefczyk nie jest nieprzejednanym i wyrobionym politycznie antykomunistą. To skromny chłopak, typowy przedstawiciel „pokolenia Kolumbów”, który swoje zaangażowanie w konspirację w czasie wojny uważał za coś oczywistego. W jednej ze scen wspomina z przyjacielem z powstania warszawskiego swych dawnych kolegów. Podobnie jak w przypadku Macka Chełmickiego i jego przełożonego Andrzeja z „Popiołu i diamentu” – nikt nie ocalał. Świat bohaterów odszedł w przeszłość, brutalnie rozjechany najpierw przez Niemców, a potem przez Sowietów. „Lolo” to jedna z wielu tragicznych ofiar jałtańskiej geopolityki, kolejna postać przeznaczona do rozstrzelania przez stalinizm. Nie ma w nim jednak nic z heroicznego rycerza, romantycznie walczącego z „czerwoną zarazą”. On do walki został zmuszony. Nawet akt zemsty dokonany na ubeckich prześladowcach to dla niego akt rozpaczy, a nie czyn wyniosłego mściciela. Film Łęckiego bardzo dobrze ukazuje ten problem. Jeśli bowiem spojrzeć na decyzję o nieskładaniu broni z perspektywy nierozwiązywalnego dramatu ludzi ściganych, wyjętych spod prawa i z góry skazanych na śmierć przez nowy ustrój – może ona okazać się naturalna i w zasadzie logiczna. Szkoda, że tak dobrze pociągnięty wątek Łęcki (niestety nie on pierwszy) ograniczył tylko do zbioru Żołnierzy Wyklętych. Gdybyśmy, chociażby gdzieś w tle, zobaczyli inne wybory tamtych czasów – legalny opór mikołajczykowskiego PSL-u (co wcale nie musiało stać w kontrze do etosu powojennego podziemia, gdyż WiN współdziałał z ludowcami), jak również niełatwe decyzje ludzi nauki, którzy tak jak Tadeusz Manteuffel postanowili, „że teraz nie będziemy robili partyzantki, tylko uniwersytet” – obraz okrutnych lat powojnia byłby znacznie pełniejszy, a tragizm antykomunistycznych partyzantów lepiej uwypuklony.
Niewdzięczny Żyd Bauman
Niestety obok widocznych zalet „Wyklęty” powiela też niektóre klisze, wśród nich i te, które można by – choć nie zakładam a priori złych intencji – uznać za antysemickie. Ubecy w filmie Łęckiego są przedstawieni straszliwie jednowymiarowo. Uosabiają wszystko, co złe. Są wulgarni, brzydcy, głupi i wyjątkowo tchórzliwi. Nie stoją za nimi żadne ideały. W każdym aspekcie swojego jestestwa odpychają, dodatkowo odznaczając się służalczością wobec nie-Polaków – i nie chodzi tu o paniczny strach przed radzieckimi towarzyszami. Znając historię tamtych lat i rolę tak zwanych „doradców” czy „pełniących obowiązki Polaków”, należy przyznać, że obraz ten nie odbiega od prawdy. Niemniej reżyser puszcza oko gdzie indziej, niedwuznacznie podbijając temat słynnej i zmitologizowanej „żydokomuny”. Charakterystyczną jest scena, gdy podczas oczekiwania na przyjazd ministra (karykaturalna kreacja Janusza Chabiora) w siedzibie bezpieki jeden z oficerów UB jakby od niechcenia rzuca: „ciekawe, co tam Mośki wymyśliły”. W innej scenie Łęcki aplikuje już znacznie więcej dwuznaczności. Oto dzięki pomocy wspomnianego lekarza Józefczyk ukrywa się w bliżej nieokreślonym powiatowym mieście. W pobliżu miejscowego Urzędu Bezpieczeństw Publicznego rozpoznaje żydowskiego kolegę, którego kiedyś ocalił z warszawskiego getta. Żyd o nazwisku Bauman (przypadek? Jakoś trudno mi uwierzyć) pracuje teraz – a gdzież by indziej – w UB i wykazując się skrajną niewdzięcznością, próbuje aresztować dawnego wybawcę, po czym ze względu na dawną znajomość wspaniałomyślnie oferuje mu zaszczytną współpracę z bezpieką. Oczywiście bohater „Wyklętego” nie chce się na to zgodzić. Zastanawiam się, co reżyser chciał nam powiedzieć poprzez tak grubo ciosaną scenę. Że Żydzi to UB? Że są niewdzięczni? Że mszczą się na Polakach? W tym samym „Wyklętym” Łęcki potrafił przecież umiejętnie uchwycić różne niejednoznaczności „drugiej konspiracji”, jak choćby w scenie wykonania wyroku śmierci na jednym z wiejskich gospodarzy (Piotr Cyrwus) oskarżonym przez „leśnych” o zdradę. Akcja była prowokacją, a ofiara niewinna – to ciekawy przyczynek do pytań o niektóre wynaturzenia antykomunistycznego podziemia. Tymczasem w wątku żydowskim twórca stosuje artystyczną konstrukcję cepa. Trudno nie odnieść wrażenia, że jest to zamierzone. Nie postuluję bynajmniej, by w filmach o żołnierzach wyklętych nie wolno było opowiadać o problemie zaangażowania niewielkiego procenta polskich Żydów w komunizm i akcesu niektórych z nich do służby bezpieczeństwa. Również ten temat nie powinien być tabu, ale czy należy go przedstawiać akurat w tak infantylny i stereotypowy sposób? Antysemickie poglądy niektórych przedstawicieli zbrojnego podziemia są przecież faktem, więc temat należałoby potraktować w bardziej zniuansowany sposób.
Post-akowcy vs. post-ubecy
Największym mankamentem „Wyklętego” jest zupełnie niepotrzebne, współczesne, na wskroś dydaktyczne zakończenie. Oto syn Józefczyka przysłuchuje się (a może jest również oskarżycielem posiłkowym) procesowi dawnego funkcjonariusza UB (epizodyczna, ale dobra rola Ignacego Gogolewskiego przywołująca postać ubeka Adama Humera), jednego z katów jego ojca. Oskarżony zasłania się niepamięcią i mówi o honorze polskiego oficera. Czy zostanie skazany? Tego nie wiemy. Ale i tak ofiara Franciszka Józefczyka nie poszła na marne. Po latach zostaje on pośmiertnie odznaczony przez prezydenta RP (oczywiście tylko przez przypadek głowa państwa jest niskiego wzrostu i z pieprzykiem na twarzy). Order w geście triumfu i poczuciu sprawiedliwości odbierze jego syn! Jeszcze w telewizji jakaś postkomunistyczna posłanka, także dziwnie podobna do znanej nam z nieco skrzeczącego głosu eseldowskiej parlamentarzystki, będzie szydzić z żołnierzy niezłomnych. Ale nic to! Prawda i tak zwycięży! Spadkobiercy trzeciego pokolenia ubeków przegrywają ze spadkobiercami trzeciego pokolenia akowców. Tak kuriozalna końcówka najbardziej psuje odbiór całkiem udanego debiutu Konrada Łęckiego. Film, rzecz jasna, ma mankamenty (choć skutecznie równoważy je całkiem dobra robota operatorska w wykonaniu Karola Łakomca). Średnie aktorstwo i nieco sztywne dialogi można jednak wybaczyć, stereotypowe przedstawienie skomplikowanego zagadnienia tak zwanej „żydokomuny” od biedy można zrzucić na karb braku porządnego konsultanta historycznego specjalizującego się w tym temacie. Konrad Łęcki szczęśliwie uniknął przedstawienia ludzi „drugiej konspiracji” jako posągowych postaci i sakralizowania ich na ołtarzu historycznej poprawności. W jego obrazie jest za to wiele szarości, niuansów, a przede wszystkim pełnokrwisty bohater, który chciał żyć, kochać i ułożyć sobie życie, a musiał zginąć. To z pewnością należy docenić. Z drugiej strony film utrwala szkodliwą kliszę „żydokomuny” i nieznośną współczesną publicystykę, w której post-akowcy pokonują post-ubeków. To pokazuje, że w poszukiwaniu uczciwej i pełnowymiarowej fabuły o Żołnierzach Wyklętych wciąż jesteśmy w połowie drogi, a jednocześnie – zmierzamy we właściwym kierunku. Nawet jeśli film Konrada Łęckiego zawiera wyraźne mielizny, cieszę się, że powstał.
Mikołaj Mirowski