Apokalipsa we współczesnej kulturze myli. Nie ma wiele wspólnego z chrześcijańskim Objawieniem, odsłonięciem wiedzy o tym, co nadejdzie. Jeśli interesująca nas dziś postapokalipsa (postapo dla przyjaciół) mówi o Wielkich Rzeczach, robi to wtórnie, choć często równie mądrze.
I. ŚREDNIOWIECZE
Wojna nigdy się nie zmienia – zapewnia Ron Perlman we wprowadzeniu do najsłynniejszej wirtualnej opowieści o zagładzie świata[1]. Historia przetrwańca ze Schronu Trzynastego pokazywała klasyczne motywy postapokalipsy: upadek cywilizacji i kultury materialnej, powrót do prymitywnej technologii i tradycyjnych więzi, walkę człowieka ze zbuntowaną naturą, ale także (czy przede wszystkim) z innymi ludźmi bądź mrocznymi stronami własnej duszy, wyzwolonymi przez kataklizm. Na potrzeby konwentu Brwikon w 2012 roku przygotowałem gawędę opowiadającą o postapokalipsie, nowym średniowieczu oraz doświadczeniu historycznym, które wszyscy potrafimy pojąć – średniowieczu prawdziwym, a zwłaszcza o mrocznych wiekach tuż po upadku zachodniej części Cesarstwa Rzymskiego. Jako historyk i miłośnik fantastyki spod znaku Waltera M. Millera oraz Briana Fargo (a także jako niepoprawny pleciuga) uznałem, że mogę opowiedzieć pewną metahistorię upadku, spróbować znaleźć wspólny punkt odniesienia wobec każdej katastrofy dziejowej, korzystając z pomocy twórców fantastyki oraz Mikołaja Bierdiajewa. To spojrzenie jest, moim zdaniem, kluczowe dla zrozumienia nie tylko współczesnej kultury, ale i europejskiej historii. Zostańcie ze mną chwilę; zaraz opowiem wam, dlaczego warto spoglądać na opowieści postapokaliptyczne niczym na dzieje średniowiecza.
II. POSTAPOKALIPSA DLA OPORNYCH
Apokalipsa we współczesnej kulturze myli. Nie ma wiele wspólnego z chrześcijańskim Objawieniem, odsłonięciem (wszak to znaczy grecki termin ἀποκάλυψις) wiedzy o tym, co nadejdzie. Jeśli interesująca nas dziś postapokalipsa (postapo dla przyjaciół) mówi o Wielkich Rzeczach, robi to wtórnie, choć często równie mądrze. Historie o zagładzie ludzkości opowiadano, jak mniemamy, od początku. Jednak nie sam koniec nas dzisiaj interesuje, ale pewne spojrzenie na dzieje jako zjawisko cykliczne, ciąg wzlotów i upadków, ery dobrobytu oraz Kali Jugi czy platońskie potopy, przed którymi uchodzili tylko pasterze żyjący na wzgórzach. Jest to czas kolisty, różny od chrześcijańskiej eschatologii liniowej. Jednak sam w sobie nie jest antychrześcijański, dotyczy wszak tylko pogańskiej doczesności, czegoś, co musi się powtarzać.
Aby pokazać postapokalipsę, twórca musi widzieć owo „post” nie wszystek umrze, ktoś po światowej katastrofie zostanie, choćby tylko po to, aby tę katastrofę opisać. Jeśli, niczym w Ostatnim brzegu Nevila Shute’a, wojna atomowa kończy życie na Ziemi, jest to wspaniała opowieść o zagładzie, ale tylko o niej. Tak samo odrzucimy na chwilę wizje Mary Shelley czy Jacka Londona (choć ten drugi w Szkarłatnej Dżumie zapowiada wiele elementów współczesnego postapo). Nas interesuje „po”, świat, który się skończył, ale przecież nadal trwa. Nie opowiemy sobie o zombie (nawet tych, które wedle Śląskiego Literata, „jeżdżą kombi”), bo po pierwsze: nie wypada, po drugie: ciężko orzec, czy to apo, postapo czy zwykła korpofobia, każąca widzieć upadłym hipsterom trupa w bliźnich. Ominiemy też piękne i pozbawione sensu podgatunki science fantasy oraz cyberpunka z pokrewnych powodów: jest w nich o upadku, a czasem nawet o odbudowie, ale te tematy nie tworzą stylistyki; są tylko częścią opowieści. Niestety, nie będzie też Lovecrafta i jego wymarłych miast, wymarłych cywilizacji. Mógłby być, ale zbyt mało mam do dyspozycji czasu oraz zapasów poczytalności. A Lovecraft nie daje nadziei. Historie Samotnika z Providence opowiadają o niezmiennym, zabójczo dokładnym cyklu Ślepego Wszechświata. Są idealnie ahumanistyczne, nie dzięki obecności grzybów z kosmosu albo mackowatych stworów z głębin morskich, ale przez brak wagi przykładanej do wolnej woli i decyzji ludzi. A ta nasza klasyczna i radosna powieść o końcu świata dotyczy głównie tego. Dlatego tradycyjna postapokaliptyczna obiera za swojego ojca autora Kantyczki dla Leibowitza[2], tradycję literatury i kina późnej doby zimnej wojny, a ostatnio także dziedzictwo gier komputerowych, takich jak Wasteland, Fallout czy rozciągające się między powieścią a rozgrywką wirtualną uniwersum Metra 2033. Opowieść postapokaliptyczna opisuje proces odbudowy po katastrofie. Prócz bohatera jednostkowego zwykle występuje w niej bohater zbiorowy – rodzina, społeczność, czasem cała ludzkość bądź wszystkie istoty rozumne, które przeżyły Małą Apokalipsę, kolejny Obrót Kręgu (i muszą się do tego faktu jakoś ustosunkować). Dlatego prócz zwykłej, osobistej historii przez małe „h” zawsze obecna będzie w postapo Historia Wielka. Bez niej nie zrozumielibyśmy tego, co odeszło, tego, co jest, ani tego, co nadejdzie. A postapo to waśnie złożenie trzech czasów, rozrywanie teraźniejszości przez wielką, ale i przerażającą przeszłość oraz przyszłość – niepewną, ale pozostającą przestrzenią wolności. To zawieszenie pomiędzy, w środku, powinno być dla nas czytelne. Stanowi przecież „średniowiecze” w technicznym znaczeniu tego słowa.
III. TO JUŻ WSZYSTKO BYŁO! (ŚREDNIOWIECZE, CZĘŚĆ PIERWSZA)
Średniowiecze, czyli umowne określenie okresów dziejów pomiędzy upadkiem Cesarstwa Rzymskiego a (równie umownym) odrodzeniem, nie jest tym, czym się wydaje. Żyjemy wciąż w długim cieniu oświecenia, także w jego skostniałych nawykach myślowych. Nawet romantyczne wizje wieków średnich nie były prawdziwą dyskusją z zastanymi mitami historiograficznymi; raczej stanowiły stworzenie nowych. Automatyczne zaprzeczenie wizji dziejowej stagnacji, niepraktyczności i braku racjonalizmu jest nadal powieleniem schematu, ale z odmiennym zwrotem wektora. Natomiast całościowe spojrzenie na tysiąclecie między V a XV wiekiem, zwłaszcza w Europie, winno przynieść zupełnie odmienną perspektywę dziejową – perspektywę postapokaliptyczną. Upadek zachodniego Cesarstwa (a potem także ekspansja agresywnego islamu) był dla cywilizacji śródziemnomorskiej kosmiczną katastrofą. Załamał się pewien kosmos, porządek, sposób życia, myślenia i czucia. Nie stało się to od razu, zagłada nie była tak radykalna, jak w przypadku hipotetycznej wojny nuklearnej czy katastrofy klimatycznej, ale efekt upadku pozostaje ten sam: przerwanie historycznej, społecznej i technologicznej ciągłości. Świat hello-rzymski upadł, niczym NATO i Układ Warszawski w opowieściach atomowych. Przez trzy wieki umownie: do renesansu karolińskiego, dawne ziemie Cesarstwa przeżywały swój prawdziwy fallout, odczuwały skutki cywilizacyjnej zagłady.
Przerwanie ciągłości, zahamowanie rozwoju (w niektórych aspektach, nie wszystkich) czy czasem wręcz regres kultury materialnej są nieuniknionymi skutkami chaosu, strachu, wojen i depopulacji. Dlatego też w wielu aspektach obciążona mitami oświecenia historiografia anglosaska wynalazła wspaniałe rozróżnienie, podział fascynującego nas tysiąclecia na trzysta lat „wieków ciemnych” (dark ages) i faktyczne średniowiecze (middle ages). Dlatego od umownego końca starożytności do początku dynamicznej ekspansji Nowej Europy powinniśmy myśleć o historii także niczym o radioaktywnym pustkowiu. Potem zaś jak o ciężkiej pracy odbudowy tegoż.
Zaznaczmy to na początku: europejskie średniowiecze (całe, może z wyjątkiem tych najcięższych epizodów, o których powiemy sobie później) to okres niebywałego rozwoju. Nie jednolitego, nie jednostajnego, na pewno nie równo rozłożonego na całym kontynencie. Jednak porównując stan Starego Świata z epoki Karola Wielkiego z tym na początku XIV wieku obserwujemy cywilizacyjną eksplozję, włączenie w zasięg ekumeny pogańskiej barbarii, której milenium dominacji Greków i Rzymian nie potrafiło nawet dotknąć. Polska, Ruś, inne krainy Europy Wschodniej, cała Skandynawia, nie mówiąc już o Irlandii, Bunkrze Trzynastym kultury antycznej, z egzotycznych nie-miejsc stały się uczestniczkami nowego systemu. Też przekształcenia obrzeży świata antycznego we Francji, w Hiszpanii, na Bałkanach trudno zlekceważyć (wraz z ich dobrymi i złymi konsekwencjami, takimi jak pierwsze „katastrofy ekologiczne” po wycince znacznej części europejskich lasów). Część (z początku wszak niewielka) dawnej Ekumeny szybko rozrosła się i stworzyła własny świat, który nie był tyle zamknięty, co z potrzeby skupiony na sobie. Średniowiecze było epoką ciekawości, ruchu i odkryć, ale warto pamiętać, że dla odkrycia na miarę Magellana nie trzeba było opływać świata; zwykle wystarczało wejść o milę głębiej w pradawną puszczę. Gdy Jean Gimpel zebrał swoje artykuły i eseje o pojmowaniu odbudowy oraz rozwoju w średniowieczu[3], wielu historyków i laików odebrało je jako intelektualną krotochwilę, rewizjonizm erudyty, przekorę badacza. Ale francuski mediewista pisał o oczywistościach, tylko rzadko zestawianych razem. Świat średniowieczny rozwijał się praktycznie cały czas. Nie tylko w kategoriach własnych; spełniał nawet mechanicystyczne warunki oświeceniowego „postępu”. Rezultat tej odbudowy, a potem nadbudowy świata antyku może wydać się mało imponujący tylko obserwatorowi bez odpowiedniej perspektywy. Ludzie średniowiecza, przedsiębiorczy, odważni, do bólu praktyczni, postawili na nogi martwą cywilizację w tempie (do tamtej pory) nienotowanym w dziejach. Dodajmy, że nie mieli na to, jak twierdzą oświeceniowi politrukowie historii, tysiąca lat, ale najwyżej sześćset.
IV. APOKALIPSA ŚREDNIA I MAŁA
różnorakich katastrof. Z podręczników historii kojarzymy epidemię czarnej śmierci, ale warto pamiętać, że była ona tylko zwieńczeniem trudnych dekad tego okresu. Mniejsze epidemie trudno policzyć źródłowo, konsekwencje zmian klimatycznych i mikrośrodowiskowych (wycinki lasów, dewastacja ziem związana z kopaniem metali) są równie ciężkie do opisu. Jednak demografowie zgadzają się, że w XIV stuleciu populacja Europy zmniejszyła się, aby w niektórych rejonach wrócić do stanu przedkryzysowego dopiero w XVII wieku! Podobne procesy można śledzić (choć lepiej lokalnie niż kontynentalnie) w aspekcie poziomu życia, zdrowia i zadowolenia ludności. Średniowiecze przeżyło drugą, pomniejszą Apokalipsę, a rozreklamowany w późniejszej historiografii okres odrodzenia pod względem demografii oraz kultury materialnej był przejawem przezwyciężenia wcześniejszego kryzysu.
Załamania późnego średniowiecza przyczyniły się też do stworzenia czarnej legendy epoki; odcisnęły w wyobraźni współczesnych obrazy procesji biczowników, społecznego marazmu i wielkiego strachu przed końcem świata. Ale ci ludzie przeżyli kawałek owego końca – ich mroczna perspektywa wydaje się zrozumiała. Warto jednak pamiętać, że kryzys wieku XIV i XV został (z globalnego punktu widzenia) przezwyciężony. Znów zadziałały mechanizmy europejskiego wzrostu; bo i cała epoka to historia krótkich katastrof oraz długich, pracowitych, heroicznych wysił 1 6 3 – ków restauracji. Warto też pamiętać, że świadomość owego nieliniowego, ale ciągłego rozwoju nie mogła zostać zapamiętana przez historyków późniejszych epok, zwłaszcza kronikarzy i bajkopisarzy oświecenia. Koncepcja rozwoju ciągłego, wyśnionego Progressus Ad Infinitum po prostu odrzucała wizję średniowiecza jako niezgodną z założeniami historiozoficznymi. Jeśli abstrakcyjny postęp ma trwać i trwać wszędzie, jeśli nie w równym, to chociaż podobnym tempie, jego zaburzenie sprzeciwia się najtrwalszym dogmatom świeckiej wiary. Może i z tego powodu pisarze oświecenia uznali późnoantyczne chrześcijaństwo za swoistą „osobliwość historyczną”, wygodne wytłumaczenie dla nieregularności rozwoju dziejów. Edward Gibbon, pisząc Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego, musiał czuć się źle, już wymyślając tytuł. Na szczęście uznanie nawrócenia Cesarstwa oraz jego otwarcie się na obcych za przyczynę, nie skutek kryzysu, uratowało zgrabną wizję angielskiego dziejopisa.
V. NOWE ŚREDNIOWIECZE
Wizja dekadencji, zagłady i odbudowy, prócz podręczników historii oraz powieści zaludnia obszar pomiędzy. Eseje, analizy i inne humanistyczne wróżby cyklicznie starają się oswoić, opisać możliwe albo realnie zaobserwowane upadki. Nikołaj Aleksandrowicz Bierdiajew (1874–1948) jest autorem chyba najlepiej znanej z tych prób. Jego esej o nowym średniowieczu (cytowany, tłumaczony i przekładany wiele razy[4]) stanowi świadectwo zmagania się myśliciela z horrorem rewolucji październikowej, ale także dojrzałej myśli społecznej oraz eschatologicznej. Złapany przez historię w połowie drogi, pomiędzy studenckim liberalizmem a późniejszą mistyką prawosławną, ów „średni Bierdiajew” (łatwy do rozpoznania dzięki zarostowi, przejściowemu między młodzieńcza bródką a starczym mnisim gąszczem pod szyją) przelał na papier swoją wizję, wyśniony model nieuchronnego historycznie upadku, ale i powstania.
Wizja rosyjskiego myśliciela nie jest z naszej perspektywy zaskakująca. Musiała jednak szokować intelektualistów wciąż żyjących w oparach oświeceniowej historii. Bierdiajew odrzucił koncept stałego rozwoju; jego empiryczne doświadczenia związane z upadkiem Rosji falsyfikowały tę teorię. Autor uznał wręcz, że puchnąca cywilizacja XIX-wieczna musi w końcu pęknąć w globalnym spazmie nie tak rożnym od bolszewickich rzezi. Ale Bierdiajewa nie interesowało „czy?” ani „jak?”, bo na te pytania znał odpowiedź. Fascynowało go wielkie „co potem?”, proces odbudowy, powrotu do historycznej normalności (która sama w sobie też kiedyś się stanie nieaktualna). Wbrew powierzchownej interpretacji wielu nieuważnych czytelników Nowe Średniowiecze nie jest dla Bierdiajewa dobrem samym w sobie, stanem pożądanym tu i teraz, a tylko nieuchronną reakcją na katastrofę. Zjawiska pożądane, takie jak odrodzenie moralne, odbudowa więzi społecznych, skupienie na duchowości i jednocześnie na praktycznych cnotach pracy i oszczędności są po prostu drugą stroną monety, uzupełnieniem horroru rozpadu państw, regresu technologicznego, strachu przed wojną. Także to co z punktu widzenia historycznej gawędy jest zjawiskiem pięknym i fascynującym – narodziny społecznych etosów rycerstwa oraz arystokracji, analizowane na chłodno staje się przerażające, bo każdy dostojny baron jest prawnukiem bandziora z pałką, który łupił biedaków, zanim misjonarze przekonali go, że takiemu szlachetnemu panu nie wypada. Bierdiajew nie skupia się więc ani na czarnej, ani białej legendzie średniowiecza. Mówi, jak jest, a właściwie: jak było i jak będzie ponownie, gdy zadziałają uniwersalne mechanizmu dziejowe. Jednak ta wizja nie ma wiele wspólnego z marksistowską dialektyką dziejów. Pewne ogólne zjawiska cywilizacyjne wydają się rosyjskiemu myślicielowi nie do uniknięcia, ale nie przekreśla to wiary w ludzką wolność. W pewnym sensie następuje zjawisko przeciwne: ów wielki reset dziejowy pomaga wydobyć się duchowi wolności na wierzch, umożliwia na nowo działanie, w epokach spokojnych tłamszone przez lenistwo i brak wyzwań. Jest to wizja heroiczna, piękna, choć groźna. Jednocześnie fantastyczna i realistyczna. Czy można się więc dziwić, że wizję Bierdiajewa uznał za punkt wyjścia własnych przemyśleń Lech Jęczmyk, tłumacz, promotor fantastyki i czołowy polski futurolog[5]?
VI. KONIEC ŚWIATA W PRAKTYCE
Jak więc będzie wyglądało Nowe Średniowiecze w wersji postapo? Na pewno należy je opisywać w trójdzielnym czasie, orientacji dziejowej. Preapokalipsa, babie lato cywilizacji, czas tuż przed Zagładą, to schyłkowy antyk z podręczników historii. Epoka wielka zdobyczami kultury, technologii oraz wygodami życia codziennego. Jednak pisząc o preapokalipsie, należy przywołać pytanie znanego badacza losów, Homera Simpsona: If he is so smart, how come he is dead? Skoro antyk był taki wielki, czemu upadł? Owo napięcie pomiędzy idealizacją Starego, Wspaniałego Świata a racjonalną analizą jego dekadencji i niebezpieczeństw będzie napędzało historiozofię czasu odbudowy, tak jak ambiwalencja wobec pięknego, ale pogańskiego antyku tworzyła myśl średniowieczną. Apokalipsa, zagląda, wojna atomowa to upadek Imperium i następujące Mroczne Wieki. O nich trudno napisać wiele; ot było i się skończyło, gniew Pana przyszedł na skrzydłach bombowców strategicznych, a gigatony miłosierdzia stanowiły pierwszą porcję pokuty za poróbstwo współczesności. W tym przypadku scholium Nicolása Gómeza Dávili Świat współczesny nie będzie ukarany. On sam jest karą należałoby potraktować bardzo dosłownie. Ale gdy opadną bitewne kurze, poziom radiacji spadnie dość, aby wyjść ze schronów, ci, którzy przeżyją, mogą po raz kolejny czynić sobie ziemię poddaną. Postapokalipsa, okres odbudowy to oczywiście średniowiecze i Nowe Średniowiecze, czas, w którym konieczność wspólnej pracy, nowego odkrywania oraz opisu świata wymuszają na nowym człowieku dawne cnoty. Wojna nigdy się nie zmienia, a w tym samym sensie nie zmienia się też odbudowa czy nawet historyczna budowa, bo radscorpiony pustyni z Fallouta pełnią tu tę samą rolę, co wilki i dziki słowiańskiej puszczy.
Nowy czas to też nowe opowieści, skupienie na nowych, a właściwie wyjętych z dalekiej przeszłości bohaterach. Postapokaliptyczne pieśni będą przypominać o obrońcach i restauratorach dawnego Ładu. W tym sensie Ostatni Legion z legend arturiańskich stanowi prefigurację postapokaliptycznego Bractwa Stali, a mnisi-kronikarze opisani w przez Millera nie różnią się niemal niczym od iroszkockich poprzedników. Epos postupadkowy musi się skupić na trzech obszarach, koniecznych do odbudowy cywilizacji: na cnotach praktycznych, na nowym heroizmie oraz silnym autorytecie. O technicznej stronie tego prawdziwego renesansu już wspominaliśmy. Georges’a Dumézila trójpodział funkcji społecznych (zarówno świeckich, jak i świętych) nigdzie nie jest wyraźniejszy niż wśród ludów zabezpieczających swój byt. Piast-Oracz jest niby równym, ale przecież tym pierwszym spośród trójcy, bo wojownik nie powojuje ani kapłan nie odprawi modłów, jeśli umrą z głodu. Dlatego też pracowitość, zaradność i odwaga, nie ta odwaga w boju, ale heroizm karczowania zamieszkanego przez niedźwiedzie lub deathclawy lasu, muszą zostać w postapo docenione. Potem warto pochwalić bohatera, obrońcę i strażnika, czasem fizycznego, ale czasem i duchowego, który zachowuje w sobie dawne cnoty. Na koniec trzeba pochylić się przed sędzią, władyką, autorytetem, przywódcą na trudne czasy, dostarczycielem porządku, bez którego zachowanie zdobyczy cywilizacji jest niemożliwe. Dlatego, choć opowieści o samej zagładzie często ociekają dekadencją, rozpasaniem i rozpaczliwym hedonizmem, postapokaliptyczne eposy są skromne, surowe, brawarystyczne; wręcz „purytańskie” w technicznym, nie teologicznym sensie tego słowa. Odbudowa upadłej cywilizacji odbywa się naraz zgodnie z zaleceniami zarówno Kościoła, jak i Darwina: w obliczu celu, jakim jest przeżycie, nie wolno marnować na bzdury ani dżula energii, czy to fizycznej, czy duchowej. Wdychamy postapokalipsę na każdym kroku. Prócz atomowej wojny późnego antyku w dziejach ludzkości możemy znaleźć wiele innych takich katastrof. Po prostu nasze rodzime średniowiecze znamy najlepiej. Jako członkowie narodów europejskich najlepiej potrafimy też takie katastrofy doceniać, bo bez nich nie istnielibyśmy w możliwej do przewidzenia formie. Bolesław Chrobry i Otton III chcieli restaurować świat sprzed Zagłady. Nie udało im się w niezwykle malowniczy sposób, dzięki czemu jesteśmy, kim jesteśmy. Historie postapo tworzyły legiony gawędziarzy, historyków, pisarzy niezdających sobie sprawy, że są naraz fantastami i realistami. Czy można inaczej niż postapokalipsą nazwać fascynującą opowieść Józefa de Maistre’a o papieżach, którzy „wychowali młodość monarchii europejskiej”[6]? Albo powieść Daniela Defoe zawierającą skrupulatny model moralny, stworzony dla dwóch osób na samotnej wyspie? Czy też historie Muminków, które w obliczu nadchodzącej komety, nieuniknionej zagłady świata, kryją się w twierdzy rodzinnej miłości i żelaznych zasad przyjaźni? A nie, przepraszam, książki Tove Jansson są prawdziwą i samoświadomą postapokalipsą, ale to temat na oddzielną gawędę.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W NUMERZE 76 FRONDY LUX (2015)
[1] Fallout, Black Isle Studios, Interplay Entertainment 1997.
[2] A Canticle for Leibowitz, Walter M. Miller Jr, J.B. Lippincott & Co. 1960
[3] Jean Gimpel, La Révolution industrielle du Moyen Âge, Seuil 1975.
[4] Choćby w zbiorze: Nowe Średniowiecze. Los człowieka we współczesnym świecie, Aletheia 2003.
[5] Lech Jęczmyk, Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze, Zysk i S-ka 2006, oraz Lech Jęczmyk, Dlaczego toniemy, czyli jeszcze nowsze Średniowiecze, Zysk i S-ka 2011
[6] Joseph de Maistre, O papieżu, Warszawa 2008, s. 398.