Z ARCHIWUM FRONDY: ANDREAS LAUN – PODZIAŁ JUŻ NASTĄPIŁ

Odwołanie się do nauki Kościoła oraz do doświadczeń i argumentów, które sprzeciwiają się współczesnej ideologii, prowadzi do tego, że zostaniecie postawieni przed trybunałem tak zwanych dobrych ludzi i dobrych chrześcijan, którzy z poczuciem moralnej wyższości dadzą wyraz swej goryczy, skazując was na kościelne damnatio memoriae (wymazanie z pamięci).

Niedawno ktoś oświadczył mi, że swoimi książkami wprowadzam rozłam w Kościele. Dla katolika jest to bardzo poważny problem, który musiałem rozważyć sam przed sobą: czy rzeczywiście swoimi artykułami, wywiadami i książkami dzielę Kościół? Własne sumienie uwalnia mnie od tego oskarżenia, dlatego że nie staram się robić nic innego, jak tylko przekazywać, wyjaśniać i bronić całe i niezredukowane nauczanie Kościoła. Przecież za zagładę Troi nie był odpowiedzialny Laokoon, lecz ci, którzy go nie posłuchali. Nie mówiąc już o tym, że podział dokonał się już dawno i leży teraz przed nami widoczny niczym pęknięcie w lodzie, które znajduje się na drodze pielgrzymującego ludu Bożego. Moglibyśmy oczywiście twierdzić, że pęknięcie nie istnieje, spokojnie przeskakując nad nim lub zasypując je śniegowymi kulami gładkich opowieści. Byłoby to jednak najgłupsze i najniebezpieczniejsze, co moglibyśmy zrobić. Tak czy inaczej i tak do niego wpadniemy.

Oczywiście, twierdzenie, że w Kościele są różne poglądy i opinie, nie oznacza automatycznie, że doszło już do nieprzekraczalnego podziału i nie da się z tym nic zrobić. W tym względzie trzeba być ostrożnym i cierpliwym, ale należy widzieć rzeczywistość taką, jaka jest. Najgorsze, co moglibyśmy uczynić, to działać tak, jakby tego pęknięcia nie było. Trzeźwa analiza sytuacji ukazuje nam, co następuje: po pierwsze – jak ujawniają to codzienne sprawy, rozdział istnieje; po drugie – jeśli nie będziemy nic robić, a tylko czekać na „biologiczne” lub inne rozwiązanie, to pęknięcie będzie coraz większe i niebezpieczniejsze; po trzecie – jedyną nadzieją, aby wznieść most ponad pęknięciem, jest „dialog zbawienia” (według określenia Pawła VI): życzymy sobie, byśmy naprawdę mówili wspólnym głosem, byśmy w Kościele nie żyli tylko dla siebie. Wzajemne wypychanie się poza margines i przemilczanie jest pierwszym krokiem zmierzającym do formalnego, rzeczywistego podziału Kościoła.

Do tego dialogu należy także wiara w Kościół jako filar prawdy oraz wywiedzione z niej posłuszeństwo wierze. To, co się narodziło na gorąco, należy odłożyć na bok i nieco ostudzić. Tym powinni zająć się teologowie, a to oznacza, że powinni oddać się posłudze myślenia, a nie przekształcać ją w agresywną politykę. Jest w tym zawarta konieczność „wspólnego języka”, stąd też należy wyjaśnić najpierw, co jest argumentem, a co nie: czy jest argumentem słowo Pisma Świętego, czy jest nim słowo Urzędu Nauczycielskiego, tak jak opisuje to rozdział 25. Lumen gentium, czy są to fakty i doświadczenia, czy ma być może tak jak w sporze ideologii? Czy są to oczywistości? Niby tak, ale wiele przykładów pokazuje, że często jednak nie. Czy Bóg karze za grzechy? Duch czasu mówi: nie. Biblia niezliczoną ilość razy mówi: tak. Czy kobiety mogą być kapłanami? Duch czasu wściekle krzyczy: tak.

Papież Jan Paweł II oświadczył całą mocą swego autorytetu: nie. Czy można zmienić orientację homoseksualną? Ideologia mówi: nie. Doświadczenie mówi: tak. Można by wymieniać jeszcze wiele innych przykładów, ale najpierw należałoby zdefiniować, jaka teoria poznania leży u podstaw owego koniecznego dialogu, dlatego że bez znalezienia wspólnego języka nasza dyskusja nieuchronnie zakończy się klęską. Konfucjusz na pytanie, co by zrobił, gdyby dano mu wszelką moc, odpowiedział: przywróciłbym wszystkim słowom ich właściwe znaczenie!

Do etosu tego dialogu należy także uznanie autorytetu kościelnego nauczania, przy czym należałoby wcześniej owo uznanie uściślić. Bez wspólnej podstawy jest to w sumie dialog ekumeniczny między już podzielonymi chrześcijanami albo oznacza to, że katolikami chcą być wszyscy, także ci negujący wiarę katolicką. Potem rozmowa zamienia się w bitwę na słowa jak w polityce: niepotrzebne są już argumenty, zaś nagrodą stają się autografy i poparcie ze strony domniemanej lub rzeczywistej większości. Zamiast tego potrzebujemy odwagi, byśmy nie koncentrowali się na słowie herezja jako czymś „niesłusznym”, lecz na precyzyjnym opisie rzeczywistości, dlatego że nawet ten, kto głosi herezje, nie musi być wcale zatwardziałym heretykiem. Reguły myślenia muszą być jasne! Logika, fakty, rzeczywistość – to są argumenty, a nie ideologia.

Typowymi przykładami sytuacji, w których ignoruje się te reguły, są dyskusje o antykoncepcji, ewolucji i innych tego typu problemach: kto podważa pewne tezy tych ideologii lub wskazuje na fakty zaprzeczające ideologicznemu charakterowi owych dogmatów, wywołuje powszechne zgorszenie, a niekiedy podlega nawet represjom, takim jak zwolnienie z pracy, mobbing czy społeczne wykluczenie. Do istoty dialogu należy jednak także to, że wysłuchujemy drugiej strony, nie obrażamy się na jej krytykę lub brak zgody, jesteśmy gotowi położyć na szali wszystkie argumenty – tak aby nasz rozmówca poczuł, że jest traktowany poważnie.

Przeciwieństwem takiej rzeczowej postawy, skoncentrowanej na argumentach i skierowanej ku prawdzie, jest moralizowanie, za pomocą którego stanowisko „innych” jest określane jako moralnie dobre lub moralnie złe, przy czym argumenty zastępowane są rozgoryczeniem i urażonymi reakcjami. Każdy z nas już to przeżył: odwołanie się do nauki Kościoła oraz do doświadczeń i argumentów, które sprzeciwiają się współczesnej ideologii, prowadzi do tego, że zostaniecie postawieni przed trybunałem tak zwanych dobrych ludzi i dobrych chrześcijan, którzy z poczuciem moralnej wyższości dadzą wyraz swej goryczy, skazując was na kościelne damnatio memoriae (wymazanie z pamięci). Jest to wszakże powrót do starego grzechu: nie walczymy już więcej na argumenty przeciw błędowi lub temu, co uważamy za błąd. Dlatego ten, który myśli inaczej, musi zostać zlikwidowany społecznie lub fizycznie. Czy Kościół nie przeżył już czegoś takiego? W niczym nie może być nam pomocne stwierdzenie, że „w minionych stuleciach chrześcijanie dopuszczali się takich samych grzechów”. Przecież grzechy chrześcijan pozostają grzechami i żaden z chrześcijan nie ma przywileju, by się ich dopuszczać Nadszedł najwyższy czas, byśmy wszyscy, gdziekolwiek się znajdujemy, przyznali: rozłam istnieje i pogłębia się z każdym dniem, głównie przez milczenie bądź krasomówstwo, i będzie pogłębiał się aż do dnia, w którym „most” się załamie. Po tym wydarzeniu rozdział będzie trwać do ponownego zjednoczenia, może nawet przez kolejne stulecia. Dziś jest jeszcze możliwa „wewnątrzchrześcijańska ekumena” i jest ona pełniejsza nadziei niż ekumena „podzielonych chrześcijan”, która nastanie the day after.

Czy jednak istnieje jeszcze nadzieja na to? Oczywiście. Wystarczy, że będziemy trzymać się tego, co na temat podziału pisał św. Paweł: „Przeto upominam was, bracia, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, abyście byli zgodni, i by nie było wśród was rozłamów; byście byli jednego ducha i jednej myśli”. Nie potrzebujemy nowych zgromadzeń czy konferencji, ale zwrócenia się ku Jezusowi Chrystusowi, naszemu Panu, potrzebujemy posłuszeństwa wobec apostołów, których dał On nam jako „nauczycieli” (1Tm 1,11). Potrzebujemy także wzajemnego szacunku, rozumu zamiast ideologii, a nie przemilczania lub krasomówstwa. Musimy trwać przy nauce Kościoła, a nie przy własnych opiniach.

Nadzieja przetrwa, gdy będziemy spoglądać głównie na Boga, zważać na Jego słowa, żyć Nim i Jego Kościołem. Kiedy będziemy ten Kościół jako Oblubienicę Chrystusową kochać, a nasze własne życie traktować jak „miłosną historię z Bogiem”. Dzięki temu zlikwidujemy ów podział w sobie samych i nie popadniemy w żadne rozdarcia, które według Pisma Świętego będą trwać zawsze (1Kor 11,18). Według grekokatolickiego męczennika Emiliana Kowcza, dzięki Kościołowi przejdziemy jak przez most, bezpiecznie i z podniesioną głową, aż do wieczności. Prowadzić tam będzie kompas wiary, „który dostałem od Kościoła w dniu chrztu”, oraz świadomość: „Należę do dzieci Kościoła, kroczę drogą, którą ukazuje mi wiara, jestem potomkiem świętych”! Tak brzmi zachęta do nadziei, którą sformułował inny męczennik XX wieku, kardynał François Xavier Nguyên Van Thuân.

Artykuł pierwotnie ukazał się w 60 numerze Frondy (2011)