Z ARCHIWUM FRONDY: MARIUSZ PILIS – O TYCH,KTÓRZY CHCĄ SIĘ ROSJI ODPŁACIĆ (2014)

Kiedy przyglądam się wydarzeniom na Ukrainie, mam wrażenie, że Ukraińcy przeżywają dzisiaj ponownie swój 1991 rok. Że czas się cofnął, a historia ukraińskiej niepodległości upomina się o to, co jej należne, o krew, która nieodmiennie towarzyszy dążeniom niepodległościowym w postsowieckiej przestrzeni

UKRAINA

Dopiero dzisiaj Ukraina tak naprawdę budzi się z ponad dwudziestoletniego letargu. Sceny, które kilka miesięcy temu rozgrywały się na kijowskim Majdanie, przywodziły na myśl wspomnienia z początku lat 90. ubiegłego wieku ze wszystkich niemal miejsc rozpadającego się sowieckiego imperium, gdzie wstrząsane potężnymi i zawsze krwawymi konfliktami republiki próbowały ustanawiać swój niezależny byt. Krew, wojny i nieopisana tragedia towarzyszyły procesowi rozpadu Związku Sowieckiego, którego tajne służby i armia gasiły niepodległościowe zrywy, mimo że sowieckie państwo już nie istniało. Nie istniał ZSRS, ale swój byt rozpoczynała Federacja Rosyjska, a jej cele polityczne pozostały tożsame z tymi z czasów komunizmu. Utrzymać jak najwięcej za każdą cenę. Realizacja tego scenariusza trwa do dzisiaj. Właściwie należałoby zadać pytanie, dlaczego na Ukrainie doszło do świadomego niepodległościowego wybuchu dopiero teraz. Dlaczego Ukrainie udało się uniknąć krwawych wydarzeń, które w latach 1991–1992 rozgrywały się w Azerbejdżanie, Gruzji, Armenii, w Azji Centralnej czy choćby na Litwie czy w Mołdawii? Odpowiedź może być prostsza, niż się wydaje. Otóż mam wrażenie, że dopiero teraz zaistniała realna groźba utraty Ukrainy przez Rosję. Moskwa traci wpływy i kontrolę nad Kijowem dzięki niezłomnej postawie zwykłych ludzi, których determinacja okupiona krwią nie pozostawia wątpliwości, że na naszej wschodniej granicy wreszcie rodzi się świadome swojego znaczenia i swojej historii niepodległe państwo. Na ulice Kijowa wyszli ludzie młodzi, nowe pokolenie nieobarczone doświadczeniami sowieckimi, świadome słowa „niepodległość”. Ludzie niekontrolowani przez Moskwę i nieobciążeni nawet spuścizną pomarańczowej rewolucji, która rozbudziła nadzieje narodu i stała się fundamentem obecnych zmian. Dynamika wydarzeń w Kijowie, a później na Krymie i w obwodach wschodnich kraju spowodowała, że główni gracze tamtego zrywu odsunęli się na bok bądź zostali odsunięci przez Majdan. Zarówno sytuacja wewnętrzna, jak i wokół Ukrainy podsuwa zupełnie nowe wyzwania zwolennikom pełnej niepodległości niż dotychczas. Trudno dzisiaj wróżyć, czy ten proces zakończy się sukcesem. Zbyt wiele czynników geopolitycznych może wpływać na bieg wypadków na Ukrainie, ale kilka kroków w tym kierunku już zostało zrobionych. Wbrew pozorom przyczyniła się do tego sama Rosja. Aby rozumieć sytuację na Ukrainie, nie trzeba wielkiej przenikliwości i zdolności profetycznych. Należy uważnie przyjrzeć się historii rozpadu Związku Sowieckiego. Krwawym procesom towarzyszącym wybijaniu się na niepodległość postsowieckich republik. Tak jak dzisiaj, tak i wtedy tamte procesy rozpoczynali zwykli ludzie, których zapał, wizja niepodległości i konsekwencja w działaniu zmuszały Rosję do krwawych z nimi rozpraw, często o charakterze ludobójczym (jak w Czeczenii), do fizycznej eliminacji tych liderów, których nie dało się kontrolować, a za którymi szły tłumy. Większość tych liderów już nie żyje bądź żyje na wygnaniu. Sprawiły to rosyjskie służby specjalne i rosyjska armia.

CZECZENIA

Tak było od początku lat 90. Wszędzie tam, gdzie u steru władzy udało się zachować ludzi kontrolowanych przez Kreml, „zmiany” postępowały pokojowo, „niepodległość” budowano bezkrwawo. Wszędzie tam, gdzie w dyskusji o niepodległości przebijali się ludzie, których Moskwa nie kontrolowała, dochodziło do krwawych konfliktów pogrążających narody w chaosie i bezprawiu, tworzących z dopiero co ogłaszających niepodległość państw rodzaj „strefy chaosu”, „czarnych dziur”, z którymi wcześniej czy później świat zrywał kontakty, tracił nimi zainteresowanie, pozostawiając je jak padlinę na pożarcie Kremlowi. Taka sama strategia, mam wrażenie, obowiązuje również dzisiaj wobec Ukrainy. Dzięki pracy dziennikarza dokumentalisty miałem wyjątkową okazję spotkać wielu z tych, którzy poświęcali swoje zdrowie, życie, majątek, po to aby ziścić wielowiekowe nieraz marzenia o wolności i niepodległości. Ludzi, których nazwiska zapisały się już w historii narodów próbujących wstać z kolan po sowieckiej okupacji. Dla zrozumienia istoty zmian mentalności ludzi, przemian społecznych czy wręcz kulturowych można przyjąć pewne uproszczenie i opisać tamte niepodległościowe dążenia i procesy poprzez losy zwykłych ludzi, którzy swoim zaangażowaniem tworzyli historię ostatnich 20 lat w przestrzeni postsowieckiej. Wpływali na wydarzenia, stanowili i stanowią wzór dla młodych generacji działaczy niepodległościowych na terenach postsowieckiego imperium, które dzięki nim zmieniają się i oddalają od Moskwy. Poprzez losy tych, którzy stali się liderami niepodległości, często płacąc za swoje zaangażowanie cenę najwyższą. Płacąc własnym życiem. Tę krótką opowieść o ludziach i czasach chciałbym zacząć od Czeczenii. Miejsca, w którym moim zdaniem dokonał się zwrot w polityce Rosji. Czeczenia terytorialnie to niewyobrażalnie wręcz mały kawałek ziemi. 80 kilometrów ze wschodu na zachód i 120 z północy na południe, niespełna 1,2 miliona mieszkańców. Ale prawie połowa kraju to wysoki Kaukaz, niedostępne góry pokryte lasami. Już w początkach X I X wieku carska armia, aby podbić kraj górali kaukaskich, nie stosowała jakiejś wymyślnej taktyki wojennej. Jej metoda polegała na ochranianiu dużych ekip drwali, którzy wycinali kaukaski las, zmniejszając zdolności obronne Czeczenów. Gdy teren był oczyszczony z lasów, wtedy zajmowała go carska armia. W ten sposób wojska rosyjskie posuwały się do przodu, a kampanie trwały latami. Nawiasem mówiąc, w 2005 roku, kiedy po raz ostatni odwiedzałem Czeczenię i północny Kaukaz, zauważyłem olbrzymią tablicę z fotografią bezmiaru tamtejszych lasów. Obrazowi towarzyszył wiersz:

Nie podnimaj na lies ruku,

On budiet służyt’ twojemu synu i wnuku.

Co w wolnym tłumaczeniu brzmi:

Nie podnoś ręki na las,

On będzie służył twojemu synowi i wnukowi.

Tablicę przygotowała jakaś rosyjska organizacja proekologiczna, aby zwrócić uwagę mieszkańców na potrzebę ochrony lasów. W okolicznościach najkrwawszej z kaukaskich wojen dwuznaczność hasła budziła u Czeczeńców powszechną wesołość. Doskonale wiedzieli, do czego na Kaukazie służą lasy i dlaczego trzeba je chronić. Kiedy pojawiłem się z kamerą po raz pierwszy w Czeczenii, jej stolica, Grozny broniła się od 40 dni (obrona Groznego w pierwszej wojnie trwała 63 dni). Liczba zabitych rosyjskich żołnierzy, których trupy leżały bezładnie na ulicach miasta, budziła zdumienie i grozę. Czeczeni dokonywali rzeczy niemożliwych na oczach świata. Bronili ogłoszonej cztery lata wcześniej niepodległości z bronią w ręku. I odnosili sukcesy. To wtedy po raz pierwszy spotkałem Szamila Basajewa, legendarnego dowódcę obrony Groznego, oraz szefa sztabu oddziałów czeczeńskich Asłana Maschadowa. Nigdy nie miałem wątpliwości, o co Czeczeni toczyli i wciąż toczą swoje wojny z Rosją. Zawsze chodziło o niepodległość. To ostatnie przebudzenie nastąpiło w 1991 roku. Dzięki kilku ludziom, wśród których najważniejszą postacią był Zelimchan Jandarbijew. Ten niespełna 40-letni poeta i niezrównany szachista stworzył pełną koncepcję czeczeńskiej niepodległości. Wymyślił i zrealizował wszystkie posunięcia, które doprowadziły do ogłoszenia niepodległości Czeczenii. To dzięki jego zabiegom wybory prezydenckie wygrał późniejszy legendarny lider i prezydent niepodległej Czeczeńskiej Republiki Iczkerii generał lotnictwa Dżochar Dudajew. W tym właśnie czteroletnim okresie kruchej niepodległości ujawnili swoje zdolności tacy liderzy, jak: Asłan Maschadow, Achmed Zakajew, Szamil Basajew, Rusłan Giełajew, Dokku Umarow, Asłanbek Abdulhadżijew, Mowładi Udugow i dziesiątki, jeśli nie setki innych 30-, 40-latków, którzy podczas rosyjskiej agresji byli zdolni do stworzenia trzonu oporu, który trwa do dzisiaj, czyli już ponad 20 lat. Ale spiritus movens czeczeńskiej niepodległości pozostawał Zelimchan Jandarbijew. W trakcie drugiej wojny czeczeńskiej, która zaczęła się jesienią 1999 roku, Jandarbijew odbył podróż do krajów arabskich w celu zdobycia poparcia dla idei wniesienia przeciwko Rosji sprawy na forum ONZ. Arabowie bardzo go zawiedli. Nie zrobili w tej sprawie nic. Jandarbijew pojechał do rządzonego przez talibów Afganistanu i tam uzyskał jedyne w świecie uznanie niepodległości swojego kraju przez lidera afgańskich talibów mułłę Omara. Za to trafił na oenzetowską listę ludzi wspierających terroryzm. Mieszkał kilka lat w Katarze, gdzie w lutym 2004 roku zginął w zamachu terrorystycznym przygotowanym i wykonanym przez rosyjskie służby specjalne. Rosja nigdy mu nie zapomniała tego, co zrobił. Większość czeczeńskich liderów już nie żyje, ale ich czyny tkwią w pamięci narodu, a ich potomkowie to już często nowe pokolenie bojowników walczących w górach Kaukazu o swoją niepodległość. Nie mam wątpliwości, że kiedyś ich nazwiska objawią się w trakcie kolejnego zrywu niepodległościowego Czeczenów, który jest tylko kwestią czasu. Nazwiska przywódców walki o niepodległość, którzy oddali życie w ostatniej wojnie przeciwko Rosji, urosły już do skali symbolu i bardzo silnie oddziałują dzisiaj na młode pokolenie bojowników, którymi dowodzą również bardzo młodzi ludzie. Ci, którzy rodzili się w okresie czeczeńskiej niepodległości w latach 1991–1994, są dzisiaj dorosłymi ludźmi często zaangażowanymi w walkę zbrojną z imperium rosyjskim.

Nasz naród jest jak woda, która przenika przez palce zaciskającej się dłoni. Nie da się go schwycić, bo tak jak woda nie ma kształtu i jest zdolny do wszystkiego – powiedział mi w udzielonym we wrześniu 1995 roku wywiadzie słynny czeczeński dowódca polowy Szamil Basajew, a jego brat Szirwani nasze spotkanie zakończył zdaniem: Lepiej umrzeć, stojąc, niż żyć na kolanach.

Czeczeński konflikt pochłonął grubo ponad 200 tysięcy ofiar, co w skali milionowego narodu jest ludobójstwem. Eliminacja liderów to jeden z żelaznych elementów uprawianej przez Rosję polityki wobec wybijających się na faktyczną niepodległość sąsiadów. Taktyka Moskwy rzeczywiście najlepiej jest widoczna na przykładzie właśnie Czeczenii. Rosja świadomie zabijała i zabija liderów niepodległościowych, tworząc próżnię trudną do wypełnienia. Potencjał niewielkiego narodu jest ograniczony, kierownicze stanowiska zajmują coraz to bardziej anonimowi liderzy, których łatwo zepchnąć do roli terrorystów, bandytów, z którymi Moskwa rozmawiać nie zamierza. Powszechne w świadomości światowej opinii publicznej pozostają nazwiska Dżochara Dudajewa, Zelimchana Jandarbijewa, Asłana Maschadowa, Szamila Basajewa czy nawet Doku Umarowa, których postawa zawsze kojarzona była z walką narodowowyzwoleńczą. Ale kto dzisiaj w Europie wie, kim był np. Abdulchalim Sajdułłajew – a to przecież on zastąpił na stanowisku prezydenta podstępnie zabitego przez Rosjan prezydenta Asłana Maschadowa.

Nigdy jeszcze nie widziałem tak zwierzęcego strachu w oczach mojego narodu jak dzisiaj. Rosja utopiła nasz naród we krwi. Dlaczego świat milczy? Jestem tym faktem bardzo rozczarowany – powiedział mi w wywiadzie w 2005 roku nieżyjący już Doku Umarow, wiceprezydent Czeczenii i późniejszy emir Emiratu Kaukaskiego, kiedy udało mi się dotrzeć z kamerą niezauważonym przez rosyjskie służby do jego kryjówki w górach. Właśnie dlatego Rosja utrzymuje Ramzana Kadyrowa na stanowisku lidera prorosyjskiej dzisiaj Czeczenii. Nieważne, że świat widzi w nim przestępcę i rzeźnika. Nieważne, że ma on na swoich rękach krew. Ale ten człowiek gwarantuje Rosji utrzymanie stanu strachu w narodzie czeczeńskim. Powszechne są tam dzisiaj tortury, gwałty, rabunki, porwania ludzi. Panuje totalne bezprawie i ludzie się boją. Ale taka polityka zastraszania społeczeństwa kreuje też nieoczekiwane zjawiska. Wbrew intencjom Moskwy wpływa ona na procesy krzepnięcia świadomości narodowej i nie pozostaje bez wpływu na postawy i działania całych społeczeństw, przyczyniając się paradoksalnie do wzrostu potrzeby oporu wobec wroga, jakim jest Kreml. Rosja bestialsko utopiła we krwi czeczeńskie dążenia niepodległościowe. Ale wojny jeszcze nie wygrała. Ona wciąż trwa i rozlała się na cały Kaukaz za sprawą ideologii wywodzącej się wprost z religii muzułmańskiej. Tym ruchem dowodzą dzisiaj zupełnie nowi ludzie, pozbawieni wszelkich złudzeń co do intencji Rosji, zdecydowani na bardzo radykalne działania.

TADŻYKISTAN

Kiedy realizowałem w 2003 roku film dokumentalny w Tadżykistanie, gdzie od wielu lat ster władzy dzierży dyktator Emomali Rachmonow, spotkałem się tam z ludźmi opozycji działającymi w podziemiu. Kraj dopiero co wyszedł z krwawej wojny domowej, która pociągnęła za sobą ponad sto tysięcy ofiar. Wojna domowa trwała w Tadżykistanie sześć lat (1992–1997), wybuchła na skutek pierwszej w byłym Związku Sowieckim muzułmańskiej rewolucji, która wiosną 1992 roku obaliła komunistyczny rząd w Duszanbe. Tadżycką wojnę przerwał w 1997 roku rozejm. W zamian za pokój komuniści godzili się podzielić władzą z islamskimi rewolucjonistami. Mudżahedinom przypadła trzecia część władzy. Przywódca partyzantów legendarny mułła Abdułło Nuri stanął na czele Komisji Pojednania Narodowego, inny mułła, hadżi Akbar Turadżonzoda został wicepremierem, komendanci partyzanccy zostali ministrami i generałami w rządowym wojsku.

Ale efektem było wypchnięcie części opozycji z dialogu i współtworzenia nowego ładu. Ci ludzie zeszli do głębokiego podziemia, ponieważ rozpoczęto na nich regularne polowania. Kiedy wpadali w ręce władz, poddawano ich niewyobrażalnie okrutnym torturom, często pozbawiano życia. Wobec całych mniejszości satrapa Rachmonow zastosował politykę zastraszania. Sztucznie wywoływany głód miał poskromić aspiracje opozycji na terenach sprzyjających ruchom islamskim i wrogim prorosyjskiej władzy prezydenta. W mojej pracy zawodowej było to dla mnie zjawisko całkowicie nowe. Ludzie na takich terenach nie chcieli ze mną rozmawiać bez pozwolenia lokalnych władz. Kiedy zapytałem szefa jednego z kołchozów, który odwiedziłem, dlaczego tak się dzieje, powiedział mi dyskretnie, że to właśnie wynik represji, głodu, fatalnych warunków życia i zwykłego strachu przed fizycznymi szykanami. Ludzie byli wyczerpani i wystraszeni. Chcieli żyć w spokoju. Tak jest w Tadżykistanie do dzisiaj. Po śmierci przywódcy islamskiej opozycji mułły Nuriego w 2006 roku, Emomali Rachmonow, dyktator wspierany przez Rosję, zerwał wszystkie wcześniejsze ustalenia i rozpoczął regularną rozprawę z opozycją. Ale ruch oporu trwa. Na jego czele stają coraz to nowi ludzie. Ich cele to pełna suwerenność ojczyzny i rozprawa z postkomunistycznym dyktatorem i jego otoczeniem. Tereny, które odwiedzałem w Tadżykistanie, sąsiadują z doliną Fergany, środkowoazjatycką kolebką cywilizacji. Niewiele wiemy o tym, co wydarzyło się w 2005 w mieście Andiżanie, ponieważ nie wpuszczono na ten teren ani jednego dziennikarza. Wiemy, że zwykli ludzie zbuntowali się przeciwko władzy dyktatora Islama Karimowa. Rebelia trwała kilka dni i została stłumiona bardzo krwawo. Pewnie dlatego, że rebelia przypominała to, co działo się w sąsiednim Kirgistanie (rewolucja tulipanów), Gruzji (rewolucja róż) i na Ukrainie (pomarańczowa rewolucja). Rebelianci wysunęli daleko idące postulaty polityczne i ekonomiczne. Ci, którym udało się wydostać ze strefy pacyfikowanej przez armię uzbecką, mówią o tysiącach zabitych i o strachu, jaki ta pacyfikacja wzbudziła w ludziach. Nie mam jednak wątpliwości, że przekaz i świadectwa o wypadkach w Andiżanie się przechowały i stanowią poważne podłoże dla wzrastania ruchów niepodległościowych na tych terenach. Uzbecka opozycja, oparta głównie na przywódcach religijnych, należy do najsilniejszych w całym regionie Azji Centralnej.

GRUZJA

Kiedy władzę w Gruzji przejmował Micheil Saakaszwili, wydawało się, że to kolejna awantura dzielących władzę skorumpowanych elit w kraju. Przecież wysoki stopień frustracji społecznych w Gruzji został wykorzystany przez ucznia i współpracownika prezydenta Eduarda Szewardnadze. Ten ostatni, były minister spraw zagranicznych Związku Sowieckiego (za czasów Michaiła Gorbaczowa) o stosunkowo pozytywnym wizerunku w świecie, jako prezydent Gruzji całkowicie nie radził sobie z rządzeniem krajem. Jeszcze kiedy odwiedzałem Gruzję w latach 2001–2003, stan kraju był tak fatalny, że w stolicy codziennie brakowało wody w kranach. Kwitły korupcja i przestępczość. Kiedy późniejszy prezydent Micheil Saakaszwili sięgał po władzę, wydawało się, że zmiany polityczne to tylko kolejna awantura elit. Ale fala niezadowolenia społecznego wykreowała również postulaty pełnej niepodległości, zrodziła rewolucję, którą zwykliśmy nazywać rewolucją róż. Tempo przemian, które nowy prezydent Gruzji wprowadził w życie, powodowała niemal natychmiastowe zmiany w resortach siłowych, armii, służbach specjalnych. Dynamika reform ekonomicznych wzbudziła do Saakaszwilego niemal powszechną sympatię narodu. Społeczeństwo odczuło zmiany prawie natychmiast. To, czego nie udawało się naprawić w ciągu kilkunastu lat, zmieniało się jakby za jednym ruchem ręki. Prozachodni kurs sprawił, że Gruzja wyszła z cienia, stało się o niej głośno. I tu zareagowała Rosja. Z całego wachlarza represji wybrała naciski ekonomiczne, kalkulując, że biedny kraj szybko przestanie mieć prozachodnie aspiracje. Moskwa odcięła Gruzji dostawy gazu, zażądała wyższych opłat i wstrzymała import gruzińskich towarów. Ale wtedy nowy rząd gruziński zdecydował o całkowitej rezygnacji z rosyjskich dostaw gazu i postawił na zakup środków energetycznych na wolnym rynku. W efekcie zanotowano wzrost nastrojów patriotycznych wśród Gruzinów i pełną akceptację społeczną dla dalszego odcinania rosyjskiej kroplówki. Wtedy na stół powędrowały kolejne „rosyjskie argumenty perswazyjne”. Moskwa roznieciła spory wokół mniejszości narodowych (Osetyjczycy i kwestia Abchazji) aż w końcu w sierpniu 2008 roku doszło do rosyjskiej agresji militarnej. Ta ostatnia wojna bardzo przestraszyła gruzińskie społeczeństwo i stała się fundamentem zmian politycznych w tym kaukaskim kraju. Znów strach jest elementem ujarzmiania niepokornego narodu. Na tej fali doszło do zmian politycznych. Rosja postawiła na swoim. Saakaszwili stracił władzę. Teraz krajem rządzą Bidzina Iwaniszwili i jego partia Gruzińskie Marzenie. Prozachodni kurs kraju wyraźnie zwolnił. Następuje zbliżenie z Rosją. Ale sprawa nie jest oczywista i przegrana. Okres rządów prezydenta Saakaszwilego przyniósł rozwój myśli niepodległościowej, wykształcono profesjonalne, świadome kadry w państwie. Fundament niepodległości został założony. Jeśli dzisiaj przejść się ulicami Tbilisi czy innych gruzińskich miast, które w ostatnim czasie gwałtownie się rozwijały, i zapytać młodych, w jakim kierunku kraj powinien zmierzać, to powszechne będzie przekonanie, że powinien zbliżać się do Zachodu i trzymać jak najdalej od Rosji. Wydaje się, że kolejne zmiany w Gruzji na bazie niezadowolenia społecznego to tylko kwestia czasu. Poprowadzą je ludzie nowi, którzy mają poczucie, że rządy Micheila Saakaszwilego były czasem pełnej swobody i niepodległości państwa. W 2005 roku czekałem w ukryciu na pograniczu Czeczenii i Inguszetii na kontakt z czeczeńskim podziemiem. Wtedy trafił do moich rąk rosyjski podręcznik do historii dla klasy IV szkoły podstawowej. Z tego podręcznika uczył się Jusup, syn mojego przyjaciela, u którego w tajemnicy przed rosyjskimi służbami mieszkałem. Przerzucając kartki, trafiłem na rozdział dotyczący kampanii napoleońskiej. Jakie było moje zdziwienie, gdy wyczytałem, że po klęsce Napoleona w Moskwie wojska carskie wspólnie z polskimi wyzwalały tereny Księstwa Warszawskiego spod okupacji francuskiej! Takich przykładów manipulowania treściami historycznymi jest wiele, zwłaszcza w Federacji Rosyjskiej. Narody zamieszkujące dawne tereny imperium dopiero od niedawna zaczynają rozumieć wagę prawdziwych przekazów historycznych i ich wpływu na kształtowanie postaw propaństwowych i patriotycznych, tak niezbędnych do budowania niepodległości. Próżno dzisiaj szukać informacji o czeczeńskich bohaterach narodowych stawiających czoła rosyjskiemu imperium w XVIII, XIX i XX wieku. Nawet w czasach sowieckich władze nie prowadziły tak zaawansowanej polityki wynarodawiania kaukaskich górali. Miejsce Szejka Mansura, imama Szamila, Bajsangura Benojewskiego, abreka Zelimchana zajęli ludzie, których wasalna postawa wobec Rosji jest dzisiaj przepustką do narodowego panteonu. Jedynie w przekazach ustnych i tworzonych na obczyźnie książkach i opracowaniach wszystko stoi na właściwym miejscu. Kwestia kształtu ruchów niepodległościowych, liderów, ich postawy i zaangażowania na terenach postsowieckich nie może być rozpatrywana bez zadania podstawowych pytań dotyczących opozycji w samej Rosji. Nietrudno postawić tezę, że dopóki w samej Rosji nie zajdą daleko idące przemiany prodemokratyczne, dopóty pełnej swobody i wolności nie zaznają sąsiadujące z nią narody i państwa, a wydarzenia kryzysowe, takie jak dzisiejsze na Ukrainie, będą okresowo powracały, budząc uzasadnione obawy o pokój. Dotyczy to wszystkich, od Dalekiego Wschodu, poprzez Azję Centralną, Zakaukazie, basen Morza Czarnego, po kraje europejskie, takie jak Polska, Litwa Łotwa, Estonia, Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Rumunia, Słowacja, Czechy i Węgry. Problem w tym, że Rosja swój okres „demokratyzacji” już przeżyła. Ten okres odcisnął się w powszechnej świadomości społecznej jako najgorszy z tych, jakich kraj doświadczył od momentu rozpadu imperium sowieckiego. W latach 1990–1999 dominował chaos, korupcja, państwo się rozpadało i niewiele znaczyło na arenie międzynarodowej. Rosją rządził legendarny pijak, który zezwolił na zdominowanie życia politycznego i gospodarczego przez oligarchów, realizujących jedynie swoje interesy. Problem rosyjskiej „demokratyzacji” polega też na tym, że reprezentują ten nurt wciąż politycy i liderzy, którzy wywodzą się wprost z tamtego „okresu smuty”: Borys Niemcow, Garri Kasparow, Grigorij Jawliński itd. Taki stan hamuje zmiany i jest wygodny dla putinowskiego Kremla.

CO DALEJ?

Konsekwentnie realizowana od 1999 roku polityka Moskwy przywracania znaczenia politycznego kraju w świecie i porządkowania swoich własnych spraw oraz spraw sąsiadów przynosi taki efekt, że dzisiaj nikt chyba tam nie ma pomysłu na odwrócenie kierunku, w jakim podąża współczesna Rosja. Środowiska opozycyjne wobec Kremla są efemeryczne i słabe. Ich działalność i wpływ na rosyjskie społeczeństwo są śladowe. To budzi obawy o dalszy rozwój wypadków, których najgroźniejszym elementem jest wojna na Ukrainie. Według tego, co mówią dzisiaj ukraińscy wojskowi i politycy, na obszarach, na których toczą się aktywne działania militarne, operuje od 10 do 15 tysięcy separatystów, głównie przysłanych z Rosji. Analizując wojny w Czeczenii, widzimy, co może kilkutysięczna, dobrze uzbrojona armia. Tym bardziej że terytorium ukraińskie, na którym działa, jest większe niż kaukaska republika. Działania podjęte przez Rosję na Ukrainie zmierzają do likwidacji tamtejszej niepodległości. Nie stanie się to szybko. Ten proces będzie trwał latami. Ale przy biernej postawie choćby Polski stanie się faktem. Inną sprawą jest to, że paradoksalnie to, co dzieje się dzisiaj na Ukrainie, wpływa na sytuację społeczną i polityczną w samej Rosji. To bardzo delikatna gra, która potencjalnie może przynieść wiele korzyści zarówno społeczeństwu rosyjskiemu, jak i jego sąsiadom. Konflikty, w które od rozpadu Związku Sowieckiego angażowała się Moskwa, były w skali tego kraju niewielkie, dlatego ich konsekwencje są dla Rosjan i Rosji bardzo nieduże. Ale z Ukrainą, która jest ogromnym państwem, sytuacja ma się inaczej. Jeśli na Ukrainie Kremlowi powinie się noga, to automatycznie odżyją wszystkie stare konflikty w całej postsowieckiej przestrzeni. W Azji Centralnej, na Zakaukaziu i Kaukazie Północnym, a także te w samej Rosji. To będzie proces bardzo groźny, który wymusi też jednak pewne zjawiska w rosyjskim społeczeństwie. Nie ma dzisiaj znaczenia, czy będą one pozytywne, czy negatywne. Ekipa prezydenta Putina nie tylko straszy dzisiaj najbliższych sąsiadów Rosji, ale też powoduje reakcje w skali globalnej, które lada moment mogą się wymknąć spod kontroli. Dlatego ta ekipa musi odejść w polityczny niebyt. Da się do tego stanu doprowadzić, bo tych, którzy chcą się Rosji odpłacić za ostatnie dwudziestolecie, jest naprawdę wielu.

TEKST UKAZAŁ SIĘ PIERWOTNIE WE: FRONDA LUX 72 / 2014