Z ARCHIWUM FRONDY: TADEUSZ WYSZOMIRSKI – O. SERAFIN ROSE. PROROK PRAWOSŁAWIA W AMERYCE

Jedną z najwybitniejszych postaci świata prawosławnego w zeszłym stuleciu bez wątpienia był o. Serafin Rose — Amerykanin, który po dłu­gich poszukiwaniach odkrył dla siebie duchowość wschodniego chrze­ścijaństwa. Został mnichem i wraz z o. Hermanem, założycielem pu­stelni w północnej Kalifornii, odnowił najlepsze tradycje wczesnego monastycyzmu. Propagował powrót do dziedzictwa Ojców Kościoła, lecz nie przez intelektualne zgłębianie ich myśli, a naśladowanie doświadczenia duchowego. Na teologię Ojców patrzył nie jak na pobożną archeologię, ale zbiór życiowych wskazań na dzień dzisiejszy, aktualny mimo zmieniających się epok i upływu lat.

Dostrzegał jasno zagrożenia na horyzoncie chrześcijaństwa naszych dni i ostrzegał przed nimi w sposób bezkompromisowy. Jego książki były w Stanach Zjednoczonych bardzo popularne wśród młodzieży. Stał się znany i ceniony w środowiskach prawosławnych w Rosji, gdzie jego prace mają kolejne wznowienia. Przez swoją spuściznę pisarską, a jeszcze bardziej — przez przykład życia, wciąż oddziałuje na wielu ludzi w różnych krajach. Publicyści katoliccy chętnie porównują go do Thomasa Mertona. Czy słusznie? Eugeniusz Rose, późniejszy o. Serafin, urodził się 13 sierpnia 1934 r. w San Diego w latach wielkiego kryzysu ekonomicznego. Wychowywał się w atmosferze typowego amerykańskiego protestantyzmu. Wśród swoich przodków miał Norwegów, Szwedów, Francuzów, Duńczyków. W szkole wyróżniał się inteligencją, dużo czytał. Zainteresowanie wzbudzała w nim przyroda. Można rzec — zwykły młody Amerykanin z jedną nie amerykańską cechą: zapałem do nauki języków. Wcześnie poznał hiszpański, niemiecki i francuski.

Ojciec był wprawdzie katolikiem, ale ze swoim Kościołem zerwał dawno i nie wiadomo dlaczego. Matka prowadzała dzieci do najbliższego kościoła, bez względu czy był on luterański, baptystyczny czy metodystyczny. Eugeniusz już w szkole interesował się Biblią. Rodzice byli zaskoczeni jego znajomością Pisma Świętego, niezwykłą nawet dla protestantów. Chrzest i konfirmację przyjął w Kościele metodystów, lecz wkrótce jego zainteresowania religijne znacznie osłabły. Zajął się muzyką i hiszpańską poezją romantyczną. W 1952 r. ukończył szkołę średnią w San Diego jako najzdolniejszy uczeń. Nie miał jasnej koncepcji co do przyszłości. Jesienią tegoż roku znalazł się w college’u. Analityczny umysł Eugeniusza pociągały kwestie filozoficzne. Bardzo wcześnie zaczęły go męczyć, jak by rzekł Dostojewski, „przeklęte problemy”, egzystencjalne pytania o sens życia, cierpienia. Jak na rasowego filozofa przystało, odpowiedzi na te pytania stały się dla niego najważniejszą kwestią życia. Czytał filozofów w złudnej nadziei znalezienia w ich pismach odpowiedzi. Chrześcijaństwo powoli traciło dla niego wszelkie znaczenie. Bunt przeciw religii, który w wieku dojrzewania nie jest czymś wyjątkowym, u Rose’a miał szczególnie ostry przebieg. Jak wielu rówieśników, za mistrza i przewodnika duchowego obrał sobie najbardziej antychrześcijańskiego wśród filozofów — Nietzschego. Łączyło go z nim poczucie melancholii i osamotnienia. Później rozpoznał w nim proroka Antychrysta.

Kalifornia owego czasu przeżywała ideologiczną inwazję buddyzmu japońskiej szkoły zen, duchowy Pearl Harbor. Problematyka orientalnych religii silnie pociągała młodego Rose’a. W odróżnieniu od rówieśników, którym wystarczała popularnonaukowa wersja buddyzmu, Eugeniusz pragnął w przyszłości poznać dogłębnie drogę Buddy w nadziei znalezienia remedium na swoje problemy. Bez odpowiedzi na pytanie o sens życia istnienie staje się nieznośną pułapką. Wówczas wydawało mu się, że buddyzm zna tę odpowiedź. Swoimi poszukiwaniami Rose był tak zmęczony, że zrodziło się w nim pragnienie unicestwienia. Nie pociągał go świat utkany z amerykańskich snów o sukcesie. Samochód, żona, udane dzieci, dom z basenem, wszystko do czego zwykle ludzie dążą, nie stanowiło dla niego wartości. Młody idealista szukał mądrości w takim sensie, w jakim rozumieli to starożytni poszukiwacze Prawdy. Czuł się duchowo bezdomny. Chłonny intelektualnie, nadal uczył się języków. Teraz zabrał się do potocznego chińskiego. Po roku mówił płynnie w tym języku, zadziwiając nawet Chińczyków. Wszedł w fascynujący świat chińskich ideogramów. Miał to być klucz do poznania orientalnej filozofii. Życie wewnętrzne tak pochłaniało młodego człowieka, że mówił mało, zwykle milczał. Jego sympatia z tamtych lat — Alison — potwierdza, że zwykle słuchali muzyki lub milczeli, a jednak świetnie rozumieli się bez słów. Alison napisała: „Była w nim duchowa pustka i to go męczyło. Jego ateizm był radykalny i całkowity, tak jak totalne będzie później jego nawrócenie”. W tej postawie nihilizmu, zanegowania wszystkich wartości, kryła się równie radykalna potrzeba Boga, oparcia bytu na wyższych wartościach, co nadałoby sens wszystkiemu. Inaczej świat jawi się jako chaos, w którym nic niema znaczenia, nawet bunt, wszystko jest chwilowe, złudne. Kiedy wydawało się, że nie ma znikąd ratunku, powoli i nieoczekiwanie niestrudzony poszukiwacz zaczął odnajdywać wiarę w wyższy porządek rzeczy, w transcendencję, w istnienie Innego Świata poza materialnym, wreszcie w Boga. Dokonywało się to drogą najmniej oczekiwaną — nie przez lektury, dociekania intelektualne, a dzięki muzyce Bacha. Nagle istnienie Innego Świata objawiło mu się z całą oczywistością. Nie jako konstrukcja intelektualna, lecz Rzeczywistość nieprzetłumaczalna na ubogi ludzki język. Jest Bóg czy Go nie ma? To najważniejszy problem dla człowieka myślącego. Nie sposób uciec przed tym dylematem. Dusza czuje, że Bóg musi istnieć, chociaż rozum usiłuje ukryć Go za fasadą modnych teorii.

Rok 1955 jest bardzo ważny w biografii Rose’a. Zapisał się on wówczas jako wolny słuchacz do nowo założonej Akademii Orientalnej w San Fran­cisco. Chodził na wykłady z religioznawstwa porównawczego i kaligrafii ja­pońskiej. Uczelnia ta została pomyślana jako centrum filozofii orientalnej. Stawiała sobie za cel zbudowanie nowego porządku świata, zmianę paradyg­matu myślenia. Były to początki potężnego dzisiaj ruchu New Age.

W 1956 r. Rose ukończy! naukę w college’u i dostał się w kręgi bananowej młodzieży z miejscowych elit, gdzie żywo dyskutowało się o religii, buddyzmie, piło sporo mocnych trunków i eksperymentowało z narkotykami, które ponoć rozszerzały świadomość. W pijaństwie Rose też nie chciał być gorszy od kole­gów. W Ameryce obowiązuje rywalizacja. Wszystko działo się jak w koszmar­nym, narkotycznym śnie. Rose, który w tym czasie żywo interesował się lamaizmem i spirytyzmem, powie później: „Byłem w piekle”. Wprawdzie buddyzm stał się sztandarową ideologią kalifornijskiej mło­dzieży uniwersyteckiej, ale szukano też innych dróg duchowego rozwoju, traktując zresztą wszystkie filozofie i religie na równi. Wśród uniwersytec­kich znajomych Eugeniusza było kilku prawosławnych. Jeden z nich poddał mu myśl: jeżeli specjalizujesz się w religiach orientalnych, poznaj chociaż trochę wschodnie chrześcijaństwo. Polecił mu lekturę Filokalii— wypisów z Ojców Kościoła na temat modlitwy. Początkowo jego zainteresowania prawosławiem polegały wyłącznie na dostrzeganiu punktów stycznych pomiędzy wschodnim chrześci­jaństwem a religijną mądrością orientalną. Intrygowała go mistycz­na strona chrześcijaństwa. W zestawieniu z buddyzmem, który nadal cenił, prawosławny Wschód wyraźnie zyskiwał. Wtedy jednak na prawosławie pa­trzył chłodnym okiem badacza; nie odnalazł jeszcze religii serca. Duchowy przełom nastąpił nieoczekiwanie, kiedy ktoś ze znajomych zaprowadził go do prawosławnego soboru na nabożeństwo. Była to katedra w San Francisco, należąca do Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej za Granicą. Odbywało się wieczorne nabożeństwo Wielkiego Piątku. Rose zetknął się z niezrozumiałym językiem i nieznanymi obrzędami, a mimo to ikony, śpiew, cała atmosfera cerkwi — wszystko to głęboko podziałało na jego du­szę. Niczego podobnego nie przeżył w buddyjskich świątyniach.

Chwile spę­dzone w soborze zadecydowały o całym jego dalszym życiu. Eugeniusz Rose poczuł się w cerkwi jak pielgrzym: skończyły się lata dłu­gich i żmudnych poszukiwań — przyszedł do domu Ojca. Był szczęśliwy jak po zakończeniu długiej podróży. Odtąd coraz częściej zaglądał na cerkiewne nabo­żeństwa. Poznawał prawosławie już nie z książek, a bezpośrednio, sercem, bo jak twierdzą zgodnie Ojcowie Kościoła — „człowiek poznaje sercem”. Nie oznacza to, że intelektualista zaczął kierować się w swoim życiu emocjami, łatwymi afektami. Miną dwa lata, zanim będzie mógł powiedzieć stanowczo, że prawosławne chrześcijaństwo stało się jego światopoglądem. Przez pryzmat prawosławia inaczej odbierał Dostojewskiego, który te­raz przemawiał do niego w sposób pełny. Doszedł do wniosku, że tylko w prawosławiu zachowana została całość wczesnochrześcijańskiej Tradycji. Przejście na prawosławie odbywało się powoli, nie było wynikiem estetyczne­go zachwytu nad pięknem nabożeństwa, lecz owocem filozoficznych poszuki­wań i duchowej przemiany, jaka dokonała się w Eugeniuszu. Zmiana w sposobie myślenia syna stała się ciężkim przeżyciem dla mat­ki. Oboje rodzice nie mieli pojęcia o prawosławiu. Matka nie mogła zrozu­mieć, „dlaczego syn został komunistą”. Wszystko, co rosyjskie, zwłaszcza prawosławie, kojarzyło się jej tylko z bolszewicką Rosją. Ojciec nawet się ucieszył, że „syn przeszedł w końcu na katolicyzm”. Eugeniusz o swoim od­kryciu zakomunikował Alison lakonicznie: „Prawosławie jest lepsze od Ba­cha”. Po raz ostatni spotkali się w roku 1960. Byli do siebie bardzo przywią­zani, ale już wiedzieli — nie będą razem.

W tym nowym stanie ducha Rose porzucił uniwersytet w Berkeley, gdzie był zatrudniony jako wykładowca. Przekreślił całą rysującą się przed nim karie­rę znawcy języków starożytnych Chin. Postanowił oddać się pisaniu, podzielić się z innymi swoim doświadczeniem odnalezienia drogi do prawosławia. Rose nie miał wątpliwości: tylko wschodnie chrześcijaństwo jest pełnym objawieniem odwiecznej Prawdy, jakiej poszukiwali już my­śliciele starożytni. Pomimo tego obawiał się zetknięcia z Cerkwią, z jej urzędnikami, zawodowymi prawosławnymi, dostojnymi specjalistami od gaszenia porywów ducha. Obawiał się, czy mistyczna strona chrześcijań­stwa, czyli to, co w prawosławiu najcenniejsze, nie zostanie zepchnięta gdzieś na margines przez pobożną rutynę. Człowiek potrafi przecież zbrukać wszystko, co najświętsze. Wyłącznie święci mogą być miarą ortodoksji. W przyszłości miał się zetknąć zarówno z przykładami wielkiej świętości, jaki z ludźmi, dla których bycie duchownym jest tylko sposobem zarobkowania, a żadna metafizyka ani życie duchowe nie wzbudza w nich entuzjazmu. Wy­daje się, że ludzie, którzy przyszli do prawosławia z zewnątrz, bardziej je ce­nią, ponieważ zdają sobie sprawę, co oznacza przebywać na duchowej pusty­ni, tak jak smak wody docenić może tylko ten, kto odczuwał kiedyś wielkie pragnienie. Osoby wychowane w środowisku prawosławnym, przyzwyczajo­ne do jego form od dziecka, narażone są na pokusę patrzenia na swoją wiarę jako na pewnego rodzaju zjawisko kulturowe. Młodego filozofa ogarniało silne poczucie eschatologii.

Uważał, jak pierwsi chrześcijanie, a dzisiaj staroobrzędowcy, że przyszło nam żyć u schyłku czasów. Nadchodzi epoka panowania Antychrysta, jej znakiem rozpoznawczym są usiłowania stworzenia jednej, synkretycznej religii, obej­mującej różne wierzenia, w imię tolerancji i dzielenia się duchowymi bogactwami. Kościół nie jest z tego świata i im wygodniej instaluje się w tej rze­czywistości, tym wyraźniej zdradza swoje ewangeliczne powołanie. Ogromne znaczenie dla dalszych losów Eugeniusza miało spotkanie z prawosławnym seminarzystą Glebem Podmoszeńskim. Wychowany w tra­dycyjnej kulturze rosyjskiej Podmoszeński ukończył seminarium w Jordan-hill, lecz nie chciał być zwykłym duchownym parafialnym. Jego dusza po­trzebowała czegoś więcej, całkowitego poświęcenia życia Bogu. Poważnie myślał o monasterze i to on zapoznał Eugeniusza z tradycjami rosyjskiego monastycyzmu, które stały się dlań kolejnym objawieniem. W końcu należało oficjalnie przyjąć prawosławie. Dwunastego lutego1962 r. Eugeniusz Rose został przyjęty na łono Rosyjskiej Cerkwi Prawo­sławnej za Granicą poprzez bierzmowanie, którego udzielił mu prawosław­ny Polak, ks. Mikołaj Dąbrowski. Wielkim szczęściem dla obu przyjaciół stało się spotkanie abpa Joana Maksymowicza, kontynuatora najlepszych prawosławnych tradycji ascetycznych.

Po emigracji ze zrewoltowanej Rosji biskup wraz ze swoimi wiernymi odbył długą odyseję z Szanghaju, przez Japonię i Australię, do Kalifornii. Łączył w sobie ascetyczny ideał prawosławia i wierność Tradycji z otwarciem się na innych w Ameryce. Podczas gdy większość rosyjskiej emigracji dbała o zacho­wanie własnej spuścizny kulturowej, czego naturalnym elementem było pra­wosławie, władyka Joan nosił w sobie wizję prawosławnej misji w Nowym Świecie. Podobnie jak wcześniej bp św. Tichon (Bieławin, późniejszy patriar­cha moskiewski), był zwolennikiem, utworzenia amerykańskiego prawosła­wia z angielskim jako językiem liturgicznym. Arcybiskup stał się ojcem i prze­wodnikiem dla wielu młodych ludzi. Synodowi sprawiał ciągłe „kłopoty”: ignorował podziały jurysdykcyjne, celebrował Mszę nawet z księżmi, którzy podlegali Moskwie. Zależnie od potrzeb odprawiał ją w więzieniach i szpita­lach w języku chińskim, angielskim, greckim. W Kalifornii wśród emigrantów ciągle można było znaleźć tych, którzy w Rosji związani byli z centrami życia duchowego, takimi jak Pustelnia Optyńska. Szczęśliwym trafem obaj młodzi entuzjaści nie uczyli się prawo­sławnej Tradycji od utytułowanych naukowo znawców prawosławia, lecz poznawali ją bezpośrednio od ludzi, którzy tą Tradycją żyli. Ich zamysłem, jak wszystkich niemal konwertytów, było nie tylko bierne przechowanie Tradycji Świętych Ojców, nie tylko życie w jej nurcie, ale rów­nież umożliwienie poznania jej przez społeczeństwo amerykańskie, przynaj­mniej tę jego część, która takowe zainteresowania wykazywała. Podczas gdy Rosyjska Cerkiew Prawosławna za Granicą raczej izolowała się w tamtych latach od społeczeństwa, żyjąc własnym życiem, oni — wierni uczniowie wła­dyki Joana — owiani byli duchem misyjnym.

Na początku obaj przyjaciele założyli w San Francisco sklepik z literaturą religijną. Stał się on miejscem spotkań wszystkich zaciekawionych wschodnim chrześcijaństwem. Później pojawiła się myśl drukowania własnego pisma po­święconego życiu duchowemu. W 1964 r. ukazał się pierwszy numer The Orthodox Word (Prawosławne Słowo).Na cale lata stało się ono ich głównym za­daniem i misją apostolską. Początki były tak trudne, że matka Eugeniusza żar­towała: „Mój syn sam pisze artykuły do tego pisma, sam je drukuje, a i czyta również sam”. W rzeczywistości prawosławny periodyk w języku angielskim powoli zdobywał sobie coraz liczniejszych zwolenników w całej Ameryce. Obaj przyjaciele założyli Bractwo św. Hermana. Eugeniusz postanowił uzu­pełnić swoje teologiczne wykształcenie. W 1965 r. został wyświęcony na lekto­ra. Śmierć władyki Joana była dla nich ciosem, tym bardziej, że pod koniec ży­cia została przeciw niemu rozpętana nagonka z udziałem części episkopatu. Sprawa znalazła nawet epilog w sądzie, co stało się przyczyną przedwczesnej śmierci arcybiskupa. Wkrótce jednak ci sami hierarchowie, którzy się do niej walnie przyczynili, a nawet zwalczali pamięć o władyce, uroczyście go kanoni­zowali. Joan Maksymowicz, który już za życia cieszył się opinią świętego, jest dzisiaj jednym z głównych prawosławnych patronów Ameryki. Zycie w gwarnej metropolii okazało się dla obu przyjaciół nie do przy­jęcia. Ideał, jaki im przyświecał, to powrót do źródeł monastycyzmu, mały erem zagubiony w leśnej głuszy, z dala od cywilizacji. Odejście od świata musi być radykalne. Nawet w środowisku rosyjskim patrzono na nich jak na nawiedzonych. Mnichem można być dla kariery, ale bez zamiaru zostania biskupem poświęcić się powołaniu pustelnika? Nawet bp Antoni, następca Joana na katedrze, powiedział: „To niepoważne, dzisiaj nie ma żadnych pu­stelników”. Pani Podmoszeńska, pobożna prawosławna Rosjanka, zagroziła synowi, że go przeklnie, jeśli ten odważy się zostać mnichem.— Jeśli chcecie organizować prawosławną misję — doradzano — to w amerykańskim stylu, angażując w to media, najlepiej telewizję, wzorem słynnych protestanckich kaznodziei. Lecz schować się w lesie, żeby się mo­dlić, to dziwactwo nie na dzisiejsze czasy. Łatwiej było odrzucić zwykłą drogę służenia Cerkwi, trudniej — znaleźć w niej swoje miejsce. Dawni mnisi uciekali nie tylko od świata, także i od Kościoła. Ruch monastyczny był profetycznym protestem przeciw zbyt do­brze zorganizowanemu Kościołowi.

Dwaj przyjaciele zaczęli w całej Kalifornii szukać kawałka ziemi na pu­stelnię. Znaleźli go niedaleko osady Platina, dokładnie w rocznicę śmierci władyki Joana. Głusza bez wody, wzgórze, sosnowy las, bezludzie, skorpio­ny, węże — piękne miejsce dla mnichów. „Szaleńcy Boży” znaleźli dla sie­bie oazę. Inni członkowie bractwa na widok owego miejsca przerazili się i zrezygnowali z młodzieńczych ideałów. Dwaj świeżo upieczeni pustelnicy początkowo też byli trochę przestraszeni swoją decyzją. W sierpniu 1969 r. osiedlili się na swojej górze, wybudowawszy prymi­tywne drewniane pomieszczenia jak w czasach Dzikiego Zachodu. Trudno wymyślić scenariusz bardziej odległy od amerykańskich snów o sukcesie. To było dobre miejsce, żeby umrzeć dla świata. Bracia nie zaprzestali pracy apostolskiej i drukowali na przestarzałych, dziewiętnastowiecznych maszynach Prawosławne Słowo. W ten sposób zachowali kontakt z ludźmi podob­nie myślącymi w całych Stanach. Pierwsze lata były trudne. W prymitywnych warunkach ciężko było żyć, a cóż dopiero wydawać pismo. Jak dalece było to tylko możliwe, zbliżyli się do wczesnego ideału monastycznego. Nie byli romantykami, fanatykami powrotu do natury, pobożnymi hipisami. Najważniejsze było dla nich doświadczenie duchowe; chcieli dzielić się nim z innymi, bo mnich nigdy nie żyje dla siebie i dla własnego tylko zbawienia. Z leśnej pustelni dobrze było widać, co działo się we współczesnym chrześ­cijaństwie. Liberalizm, dotąd właściwy jedynie pewnym grupom protestanckim, po Soborze Watykańskim II zaczął bez przeszkód rozwijać się w Kościele katolic­kim. Okazało się, że wcale nie są od niego wolne niektóre Kościoły prawosław­ne. Ekumenizm, rozumiany początkowo jako pojednanie między chrześcijanami, powoli zaczął jawić się jako niebezpieczna droga do religijnego synkretyzmu. W tym względzie pouczający wydaje się przykład Thomasa Mertona, amerykańskiego intelektualisty, który po nawróceniu znalazł swoje miejsce w jednym z najsurowszych katolickich zakonów —u trapistów. Dalsza jego droga duchowa, dzięki modom panującym w Ko­ściele, doprowadziła go do buddyzmu. W swojej ostatniej książce, Dzienni­ku azjatyckim, oficjalnie deklarował się jako jego wyznawca, wcale nie uwa­żając, aby pozostawało to w sprzeczności z jego powołaniem katolickiego mnicha i kapłana. Nie był w tej postawie osamotniony, skoro indyjski jezu­ita, Antonio de Mello, w swoich książkach propagował buddyzm zen jako najnowszą wersję myśli katolickiej. W Polsce jego publikacjom towarzyszył chór zachwytów wpływowych zakonów.

Thomas Merton przebył drogę dokładnie odwrotną niż Serafin Rose, który od buddyzmu doszedł do surowego wschodniego monastycyzmu. Kie­dy Merton nagle zmarł, o. Serafin wyraził opinię o „opatrznościowej śmier­ci”, która ustrzegła trapistę przed jakimś nowym szaleństwem. W październiku 1970 r. Gleb i Eugeniusz zostali „postrzyżeni” na mni­chów i zgodnie ze zwyczajem zmienili imiona na „Herman” i „Serafin”. Przed przyjęciem habitu mieli obawy, czy nie będzie się to wiązało z utratą niezależności klasztoru. Zaraz po uroczystości weszli w konflikt z abpem Antonim, który zamyślił sobie zniszczyć erem, a obu mnichów skierować do normalnej pracy parafialnej. Bracia byli także krytycznie nastawieni do prawosławnych autorytetów teo­logicznych, takich jak Schmemann i Meyendorff. Dostrzegali w ich myśli wpły­wy Zachodu. Ich zdaniem, teologowie ci, nawet jeśli cytowali Ojców Kościoła i głosili potrzebę neopatrystycznej syntezy, w istocie całkowicie różnili się od Ojców sposobem myślenia. Istota sporu pustelników z akademickimi teologa­mi pozostaje do końca niejasna. Jak się zdaje, bracia z Platiny mieli za złe samo uczynienie z teologii gałęzi uniwersyteckiej, podległej wszelkim prawidłom współczesnej wiedzy naukowej. W tym kryło się — według nich — zasadnicze odejście od myśli Ojców, dla których zawsze autentyczne teologizowanie było nieodłączne od życia modlitwy i doświadczenia liturgicznego. Nie mogło być płodem samego intelektu, ale szukaniem odpowiedzi na pytanie „jak żyć?”. Nie uniwersytet, a monaster jest najodpowiedniejszym miejscem dla stu­diowania teologii. Tego rodzaju uwagi rozpowszechniane na łamach Prawosław­nego Słowa sprawiły, że prawosławne ośrodki teologiczne do dziś odnoszą sięz pewną niechęcią do dorobku o. Serafina. Teologia, która ma pomóc w zdoby­waniu akademickich tytułów, dla niego była karykaturą wiedzy świeckiej. Chociaż całe chrześcijaństwo dotknięte jest modernizmem, to niektóre lokalne Cerkwie prawosławne przodują w tym. Przykładem może być ame­rykańska autokefalia, w której wyraźnie dąży się do stworzenia nowoczesne­go, oświeconego prawosławia w amerykańskim stylu, a myślenie prote­stanckie łączy się ze wschodnią liturgią. „Najważniejsze — pisał o. Serafin — to żyć życiem duchowym, a nie roz­prawiać o nim.” Marzycielstwo religijne jest największym niebezpieczeństwem. Jeżeli naszej wierze zabraknie elementu ascezy, nie będzie ona prawosławna. Do pustelni zaczęli zgłaszać się pierwsi Amerykanie, pragnący przyjąć pra­wosławie.

Byli wśród nich i katolicy rozczarowani zmianami, jakie po Soborze nastąpiły w ich Kościele. Większość jednak niebawem odchodziła. Amerykań­ski styl życia zbyt różnił się od tradycyjnych wymagań monastycznych. Z czasem w duchowej łączności z monasterem powstały małe duchowecentra, takie jak parafia w Etnie, mieścinie na granicy z Oregonem. Jej zało­życiel, Aleksy Jang, został prawosławnym duchownym. Początki jego para­fii to modlitwy rodziny i sąsiadów w ogrodowej altance. Obok prawdziwych poszukiwaczy wartości duchowych przychodzili i tacy, którzy — jak ich określa o. Serafin — „bawili się w prawosławie”. Miało im ono służyć do podkreślenia własnej oryginalności. Pod duchowym kierownictwem o. Serafina i o. Hermana powstał rów­nież żeński monaster dla Amerykanek. Panie okazały się o wiele bardziej wytrzymałe na trudy ascetycznego życia od kandydatów na braci. „Postrzyżyny” pierwszych sióstr wywołały niezadowolenie bpa Antoniego („Po co nam Amerykanie w Cerkwi?”).Do monasteru przyjeżdżało coraz więcej pielgrzymów. Przybywali często całymi rodzinami, nie bacząc na trudy podróży i spartańskie warunki na miej­scu. Wielu stwierdzało, że ich życie całkowicie odmieniła wizyta w monasterze. Byli wśród nich ludzie zagubieni życiowo, narkomani, poszukujący. Bracia sta­rali się przekazać im najlepsze tradycje rosyjskiej duchowości, doświadczenia monasterów Optiny i Wałaamu. Mówili o świadectwie chrześcijańskiej Rosji, o nowych męczennikach, o których w Ameryce mało kto wówczas słyszał.

OpróczPrawosławnego Słowastaraniem braci zaczęły ukazywać sięanglojęzyczne książki o prawosławnych świętych. Z uwagi na tak szerokozakrojoną pracę wydawniczą o. Serafinowi udało się napisać stosunkowoniewiele. Poza artykułami są to książki: Orthodoxy and the Religion of the Fu­ture (Prawosławie i rełigia przyszłości)oraz The Soul after Death (Dusza po śmier­ci).W swoich pracach o. Serafin dawał prawosławną odpowiedź na proble­my interesujące amerykańską młodzież, a zupełnie nie podejmowane przez zawodowych teologów. Pisał o religiach orientalnych i o UFO. Samo podję­cie takich tematów wywołało uśmiechy lekceważenia u „poważnych” teolo­gów oraz ogromne, niesłabnące do dzisiaj zainteresowanie tymi książkami w Stanach Zjednoczonych. Mówiąc o prawosławiu, o. Serafin nie zapominał podkreślać prawo­sławnych tradycji Zachodu. Interesował się zwłaszcza niepodzielonym Ko­ściołem z pierwszego tysiąclecia, kiedy chrześcijański Wschód i Zachód po­zostawały w duchowej harmonii. Zawsze uważał, że nie ma lepszej, pewniejszej drogi do jedności chrześcijan niż odkrycie przez Zachód swoich prawosławnych korzeni. Chociaż początkowo bracia obawiali się przyjęcia święceń, zmuszeni zo­stali do tego przez swojego biskupa w 1977 r., po siedmiu latach życia w pu­stelni. Do monasteru przybywało coraz więcej pielgrzymów, którzy chcieli uczestniczyć w Eucharystii.

Od tej pory ojcowie mieli więcej wyjazdów do wciąż powstających małych wspólnot. Wielu pielgrzymów prosiło o chrzest. Nawet sami Ojcowie byli zdziwieni, jak wielu Amerykanów odnajduje dro­gę do prawosławia. Pociągał ich przykład dwóch pustelników, którzy nie organizowali misji, lecz fascynowali innych swoją postawą. Ostatnią liturgię o. Serafin odprawił w Święto Przemienienia Pańskiego w 1982 r. Okazało się, że jest poważnie chory. Szpital, kolejne operacje, ty­godnie spędzone w łóżku. Zmarł 20 sierpnia 1982 r., w wieku czterdziestu ośmiu lat. Pochowany został w monasterze w Platinie. Ojca Serafina można nazwać prorokiem chrześcijaństwa zaangażowanego, wiary wymagającej ascetycznego wysiłku. Bez modlitwy i postu nie ma chrześ­cijaństwa. Zdawał sobie sprawę ze słabości organizacyjnej prawosławia, zwłaszcza w Ameryce. Rozbicie na jurysdykcje osłabia świadectwo ortodoksji wobec świata. Ale jednocześnie prawosławie jest Kościołem ciągle żywej, nie­zmiennej Tradycji i właśnie z jej bogactwa można czerpać duchowe siły. Ta wizja chrześcijaństwa miała silny element eschatologiczny. Ojciec Rose był przekonany, że żyjemy u schyłku czasów, kiedy rozpanoszyło się Zło i bli­skie jest wielkie odstępstwo. Powoli wyłania się synkretyczna religia Antychrysta. Podzielał poglądy Sołowjowa, że większość przedstawicieli Kościołów in­stytucjonalnych zdradzi Chrystusa. Dlatego chrześcijanie winni być przygoto­wani na prześladowania i życie w warunkach katakumb. „Co zdarzyło się wczoraj w Rosji, jutro może zdarzyć się w Ameryce” — mówił o. Serafin. Podczas gdy patriarcha, biskup czy kapłan patrzy zwykle tylko na swoje „cerkiewne podwórko”, o. Serafin dawał szeroką wizję tego, co dzieje się obecnie w całym chrześcijaństwie. Podobny mnichom egipskiej Tebaidy, głosił chrześcijaństwo surowe, wymagające, nieufne nawet wobec autoryte­tów kościelnych (o ile nie legitymują się one świętością życia). Jego głos zo­stał usłyszany nie tylko w Ameryce, gdyż wierni z łatwością rozpoznali w nim ten sam głos niezmiennej Tradycji, jakim przemawiali św. Antoni Wielki, św. Makary, św. Paisij Wieliczkowski, św. Serafin Sarowski. Gdyby­śmy dzisiaj mogli usłyszeć kogoś z wielkich pustelników egipskich, powie­działby nam to samo, co mnisi z Platiny. Świadectwo o. Serafina było potęż­nym głosem Kościoła stanowiącego przez swoje doświadczenie pewny drogowskaz w świecie, w którym panuje pomieszanie pojęć, gdyż wszelkie znaki orientacyjne zostały poprzestawiane.

TEKST PIERWOTNIE UKAZAŁ SIĘ W NR 13-14 FRONDY (1998)