Fenomenowi Oneironu, czyli ezoterycznemu kręgu grupy artystów zwanego też Ligą Spostrzeżeń Duchowych (w której to nazwie konotacje skrótu LSD, nie są przypadkowe), poświęcono liczną rzeszę artykułów i kilka monografii. Gdyby natomiast przyjrzeć się odrębnym tekstom odnoszącym się do jego adherentów (Urszula Broll, Andrzej Urbanowicz, Henryk Waniek, Antoni Halor i Zygmunt Stuchlik) okazałby się, iż stanowią one zbiór mogący utworzyć niemałą bibliotekę. I jest to o tyle ważne w kontekście książki, którą recenzować mi przyszło, iż wszelkie te teksty – choć zapewne niezwykle ważkie i ociekające w walory poznawcze – bledną (jako przyczynkarskie) przy materiale, jaki pozyskał i wyśmienicie przedstawił Rafał Księżyk.
Andrzeja Urbanowicza (1938–2011) miałem okazję poznać osobiście – i toczyć długie dyskusje – dzięki mej przyjaźni z Dariuszem Misiuną, założycielem wydawnictwa Okultura. Mam zatem pewien (choć nikły) wgląd w atmosferę katowickiej pracowni ulokowanej przy ul. Piastowskiej, w której to właśnie Urbanowicz niczym pawi ogon rozpostarł swą działalność. A była to operatywność iście magiczna i to na niezliczonych płaszczyznach, zatem gdy dołożymy do tego niezwykle barwny język opowieści, jakim operuje autor pozycji Śnialnia. Śląski underground – dostaniemy rzecz finezyjnie osobliwą.
Działanie Oneironu przypada na lata 60. ubiegłego wieku. W czasy szarości i bloków z betonu, z jedynie słusznym przekazem partii nawet na polu sztuki (zwanym ideowo socrealizmem) granat psychodelicznych kolorów indukowanych odmiennymi stanami świadomości wrzucili oni. Magowie nowego eonu zafascynowanie ezoteryką, magią, tarotem i wszystkim, co duchowo osobliwe poczęli przekuwać nie tylko w sztukę – która była tychże realnym urzeczywistnieniem – ale równolegle w styl życia. Powstała zatem na Piastowskiej oaza artyzmu z panującym tam częstokroć gromowładnie niczym Zeus Urbanowiczem i pomniejszymi (tylko z nazwy) bogami. I jak to wśród bogów Olimpu pomimo pitej (a także w tym przypadku palonej) ambrozji, świat – ten zewnętrzny – nie zawsze był kolorowy. Dochodziło, poprzez styk wielkich form i równie wielkich charakterów do waśni, sporów, zdrad, i częstokrotnego „przeginania pały” na wielu płaszczyznach. Przez chwilę ten istny renesans twórczy i ideowy wyhamował, a to za sprawą zainteresowania grupy filozofią wschodu z dominantą buddyzmu. A, że ich zainteresowanie tematem było zawsze niemal totalne, założyli pierwszą polską sanghę, medytując w zazen i waląc się niestrudzenie kijem po plecach w momencie rozproszenia. Inwigilująca ich naówczas Służba Bezpieczeństwa nie mogła sobie poradzić z oceną sytuacji. Otóż po stromych schodach prowadzących na poddasze wspinała się grupa młodych, dziwnych ludzi, zaopatrzonych w śpiwory i karimaty. Orgie i narkotyki – mniemali tajniacy – jak nic muszą się tam panie odbywać. I jakież to zaskoczenie, gdy metody podsłuchu (ucho przy drzwiach) nie przynoszą dźwięków przypisanych esbeckiej wyobraźni. To jacyś szaleńcy – piszą w opracowaniach – siedzą w kucki i milczą.
Pobuddyjskie lata znów wtłaczają w płuca pracowni tchnienie nowych nurtów i przypisanych im działań twórczych. Niczym na królewskim dworze trwają walki frakcji, rodzą się miłości i romanse. Stare związki rozpadają się, a w ich miejsce przychodzą nowe, przynosząc ze sobą swoisty folklor stanowiący krew w żyłach nieznużenie realizowanej sztuki. Jedno co się na Piastowskiej nie zmienia, to permanentnie napływająca fala ludzi. Starych i nowych przyjaciół, osobliwości świata kultury, ale i polityki. Każdy chce poczuć smak tego nierealistycznego świata, poobcować z wyższym wymiarem duchowości. Toczyć spory i polemiki, wymieniać myśli, śmiać się i płakać – bo to jest właśnie koncepcja przyświecająca temu miejscu: Czyń swoją wolę, będzie całym prawem.
Wróćmy jednak do książki i jej autora. Gdyby nie było Rafała Księżyka, należałby go wymyślić. Chyba każdy, kto czytał biografie wielkich artystów jego pióra, zgodzi się z tą sentencją. Jego podejście do materiału, nieszablonowe ujęcie, pełne zaangażowanie w proces poznawczy stawiają go na piedestale mych ulubionych rodzimych pisarzy. I od razu zaznaczę, że w przypadku Śnialni wszystkie powyższe cechy łączą się w jedno i napędzają nieskończenie niczym uroboros. Księżyk wykonał niesłychany kawał ciężkiej pracy, a ujął to językiem odwrotnie proporcjonalnym, lekkim niczym pierwszy śnieg. Ale niech ten puch Was nie zwiedzie, bowiem niczym Mushashi Miyamoto maluje na nim krwią z wnętrzności przeciwnika ślad, podśpiewując pod nosem skoczną melodyjkę (układa przy tym – co oczywiste – haiku).
Mozaikowe sekwencje kreślące charaktery postaci przeplatają się z głęboką analizą zdobytych przez autora materiałów. Zdobytych dodajmy w sposób niełatwy. Spuścizna po Piastowskiej jest bowiem nie tylko barwna i kolorowa, ale także obarczona pewnym brzemieniem charakteru jej twórców, jakie odcisnęli na rodzinie, znajomych i przyjaciołach. Zbieranie relacji osób, które doświadczały nie tylko geniuszu Piastowskiej, ale i też częstokroć mroku jej zakamarków nie było zadaniem łatwym. A jednak autor wywiązał się z tego zadania wyśmienicie. Nikogo nie uraził, nikogo nie obwiniał. Szedł swą drogą narracji pomny przekonania, że samuraj nie ma celu, ma tylko drogę. I tę drogę wraz ze wszystkimi ścieżkami biegnącymi obok niej przedstawił znakomicie.