(Fot. Materiały prasowe Netflix)
Historie dotyczące seryjnych morderców są kanwą niewiarygodnej ilości opowieści wybrzmiewających w niemal każdym dostępnym medium przekazu. Mit szczególnie inteligentnego psychopaty (średni poziom inteligencji jest podobny do tego obserwowanego u osób niezaburzonych) dokonującego spektakularnych morderstw na trwale – poprzez prasę, kino, książki – zagościł w wyobraźni odbiorcy i stał się elementem wręcz pożądanym. Badacze ludzkiego mózgu uważają, iż nasza (też ją posiadam) skłonność do fascynacji historiami o seryjnych mordercach jest prawdopodobnie wynikiem ewolucji, która to zaprogramowała nas w tenże sposób, iż oglądanie czyichś porażek, włącznie z tymi ekstremalnymi, kończącymi się śmiercią – jest tym, co nas uczy. Prócz tego, iż nie jest to nauka, z jakiej jesteśmy dumni, to w dodatku dostarcza nam pewnego wysublimowanego poczucia specyficznej (chorej?) przyjemności. Z jednej strony przepełnia odrazą oraz przerażeniem, a z drugiej przyciąga i fascynuje. Gorzej, jednak gdy fascynacja ta przeradza się w obsesję, a o takiej wręcz fanatycznej obsesyjności opowiada nowy dokumentalny serial Synowie Sama: Droga w mrok.
Inne teksty z miesięcznika LUX 5/6 (2021) Komunizm
Kanwą opowieści są wydarzenia lat 70., gdy przez Stany Zjednoczone przetacza się fala zbrodni popełnionych na bardzo młodych osobach (w wieku od 18 do 26 lat), przez nieuchwytnego przez niemal dwa lata mordercę Davida Richarda Berkowitza, powodująca niesłychaną falę paniki i eksplozję strachu. Zwyrodnialec podczas swej działalności słał bełkotliwe listy do policji i prasy, w których to podpisywał się jako „Syn Sama”, co w konsekwencji zdominowało nazewnictwo jego osoby (częstokroć używano również zamiennie „44 Caliber Killer”, a to od gatunku broni, którą się posługiwał).
Policja miasta Nowy Jork, na której to terenie działał, od początku nie radziła sobie ze sprawą. Nie pomagały napływające – jak zawsze w takich momentach – tysiące najróżniejszych (przeważnie dziwacznych) zgłoszeń, które należało drobiazgowo sprawdzić. Podczas dochodzenia ustalono kilku ważnych świadków, a i niedoszłym ofiarom udało się zauważyć ważkie szczegóły dotyczące sprawcy. Już wtedy wydarzenia wyglądały na niejednoznaczne ze względu na fakt, iż policyjni rysownicy stworzyli trzy odrębne rysopisy sprawcy. Wojna nerwów sięgała apogeum, gdy 10 sierpnia 1977 roku nastąpił przełom. Jak często w takich sprawach bywa – zadecydował przypadek. Pewna kobieta zauważyła nieprawidłowo zaparkowany samochód, a to z kolei spowodowało, iż dokładnie przyjrzała się nerwowo zachowującemu się uczestnikowi wykroczenia. Ten miał chować coś pod kurtką, co Cacili Davis (tak się nazywała), zgłosiła natychmiast stróżom prawa. I tak właśnie dzięki wystawionemu mandatowi (parkujcie zatem w przeznaczonych do tego miejscach), namierzono „Syna Sama”. Berkowitz natychmiast przyznał się do popełnienia wszystkich przestępstw w pojedynkę, jako czynnik sprawczy podaje głos samego Szatana przemawiający do niego za pośrednictwem czarnego labradora (należącego do Sama Carra), lekarze uznają go za schizofrenika (pozwala mu to na uniknięcie kary śmierci), a w medialnym procesie sąd skazuje go na sześciokrotne dożywocie.
Odtrąbiono zwycięstwo nad złem, przyznano awanse, nagrody i odznaczenia. Jednostka psychopatyczna winna być już tylko obiektem badań lekarzy, a całość materii szybko zapomniana i odświeżana ku przestrodze w rocznice złapania sprawcy. Tak się jednak nie stało, a to za sprawą dziennikarza o nazwisku Maury Terry, który to w rzeczonej historii (tak jak i omawianym filmie) będzie kwintesencją wypowiedzianego przez Nietzschego zdania: „Kiedy patrzysz w otchłań, ona patrzy na Ciebie”.
I tak jak myślą psychopaty włada obsesja, tak i myślą, a przez to i życiem dziennikarza Terry’ego zawładnęła sprawa „Syna Sama”. Szybko odkrył on wiele nieujawnionych wcześniej danych w tym powiązania Berkowitza z sektą satanistyczną i jej mrocznymi rytuałami. Najważniejsze było jednak wykazanie, iż „Syn Sama” nie mógł w pojedynkę dokonać wszystkich zabójstw, gdyż przeczyli temu nie tylko świadkowie, ale przede wszystkim przeprowadzone analizy na miejscach zbrodni. Przedstawiane w mediach teorie zyskiwały na popularności tym bardziej, iż osoby mogące mieć bezpośredni udział w morderstwach lub nawet same je realizować, popełniały samobójstwo lub ulegały dziwnym wypadkom. Dane były tak jednoznaczne, iż prokurator prowadzący sprawę postanowił na nowo otworzyć śledztwo, by przyjrzeć się ewentualnym współsprawcą morderstw. Nie może dziwić, iż napawająca się swym „sukcesem” policja, nie tylko nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy, ale równocześnie poczęła czynić wszelkie starania, by jej nieudolność i czasem wręcz dyletanctwo nie ujrzało światła dziennego.
Wszystkie rzeczone wydarzenia dały asumpt do rodzenia się niesłychanie rozbudowanych teorii spiskowych, opartych na wyjątkowo przecież nośnych wydarzeniach splatających seryjne morderstwa, satanistyczną sektę i jej mroczne rytuały oraz ludzi władzy próbujących maskować swe zaniedbania, a przez to sprawiających wrażenie osób mających za wspólny ze sprawcą cel nieujawnienia satanistycznej siatki terroryzującej Stany Zjednoczone i sięgającej swymi mackami wierchuszki władz Nowego Jorku. Cóż może wyniknąć z takiego konglomeratu? Zapewne nic dobrego.
Pchany manią rozwiązania „spisku” Terry popełnia szereg błędów, dzięki którym to wytykający mu je oponenci, dezawuują główne – niepodważalne – ustalenia jego śledztwa. Terry brnie zupełnie niepotrzebnie w powiązania z inspirującą działania „Syna Sama” satanistyczną sektą z „Rodziną” Charlesa Mansona. Staje się także (poprzez swoje wywiady oraz napisaną książkę The Ultimate Evil) jednym z twórców rozpętanej w latach osiemdziesiątych w Ameryce „satanistycznej histerii”, która w swej konsekwencji pociągnęła mnóstwo niewinnych ofiar (polecam tu zwłaszcza film Devil’s Knot i książkę D. Echolsa, Życie po śmierci).
Serial Synowie Sama: Droga w mrok, to fantastyczny powrót do Ameryki lat 70. i 80. poprzez konglomerat tego czym po dziś fascynuje się opinia publiczna. Ukazanie w pryzmacie niejako „walki z wiatrakami” poszukiwań dziennikarza wplątanego w zakamarki najmroczniejszej strony ludzkiej psychiki jest opowiedziane profesjonalnie i sprawnie. Wypowiadają się niemal wszystkie (prócz nieżyjącego już Terry’ego), najważniejsze osoby biorące udział tak w policyjnym śledztwie jak i dziennikarskiej krucjacie. Uważny widz dostrzec może w tym gąszczu podanych mu faktów wiele wątków pobocznych, które czekają na swe rozwiązanie (choćby istnienie i działalności The Process Church). Jest to zatem seria dokumentalna – z wielu względów – godna polecenia, która uczy, że walka z demonami doprowadza do tego, iż walczący z nimi nie dostrzega już niczego innego.