Późne lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia. Giełda video oferuje wymianę kaset VHS z przybywającymi z Zachodu filmami przeróżnej proweniencji. Jako młody pasjonat kina grozy poszukuję nowości z gatunku horroru, choć – co oczywiste – nie gardzę sensacją i kinem akcji (zwłaszcza karate). Spotykam jednego ze stałych bywalców, który oferuje mi (jak zawsze na giełdzie) prawdziwy hit! Jestem podejrzliwy (również jak zawsze), choć w przypadku znajomych z giełdy owa podejrzliwość spada przynajmniej o pięćdziesiąt procent
Często bowiem reklamowane „hity” to tanie serie z Niemiec w stylu Nieustraszony z Davidem Hasselhoffem w roli głównej. Pal licho, gdy jeszcze na kasecie miast wpisanego super tytułu pokazuje się Michael Knight i jego gadający samochód (wtedy film oglądnie przynajmniej moja matka, która wtedy nazywana jest „kasetowym odkurzaczem”, gdyż „wciąga wszystko”) gorzej, gdy kaseta była pusta. Koniecznym tedy jest dokonanie przeróbki tytułowej wraz z wymianą naklejki. Jestem w tym asem! Mam nowiusieńkie naklejki z firmy TDK oraz – co czyni mnie naówczas profesjonalistą – maszynę do pisania. Wystukuję zatem palcem wymyślone tytuły (kaseta pusta, więc niech się przynajmniej ludzie pośmieją podczas jej odtwarzania). Najlepiej pamiętam ze swej pierwszej twórczości: Nic tu ni ma – komedia, Ale was zrobiłem – komedia, Mrówki 1 i Mrówki 2 – horror, Śnieżyca (też dwie części) – horror. Na kolejną niedzielę (giełda jest cykliczna, zawsze w niedzielę) mam pięknie w pudełku przygotowany zestaw. Łowię wzrokiem nieznajomych i podchodzę do wymiany. Zapytany – O czym? Opowiadam zmyśloną fabułę (wchodzi mi to w krew). Mrówki i Śnieżyca są dość proste. Atakujące ogromne owady (niczym w popularnym wtedy Roju) oraz szaleniec mordujący podczas zamieci śnieżnej. Gorzej z komediami. Nic tu ni ma to „dzieło” opowiadające historię pewnego biznesmena, który traci cały swój majątek, by poprzez zadziwiający splot sytuacji znowu wrócić na szczyt (wzoruje się tutaj na Nieoczekiwanej zmianie miejsc z Eddie’m Murphy’m). Trzeba wytrzymać, by się nie zaśmiać w momencie, gdy ktoś odpowiada: a słyszałem o tym! Lub – widziałem to już. Jestem do tego przyzwyczajony. Kolega mnie uczy, gdyż handluje „oryginalnymi” perfumami. Jego matka sprząta w słynnym hotelu „Orbis”. Przynosi puste butelki po piwie i buteleczki po perfumach. Kolega je rozbraja i na nowo napełnia. Tworzy „sygnowaną” mieszankę. To głównie mix wód Przemysławka, Brutal i Prastara. Do zapachów damskich dodaje Pani Walewska. Wszystko to śmierdzi okropnie, a w każdej zdobytej butelce jest ten sam zestaw, mimo, iż przecież buteleczki całkowicie różne. Najbardziej lubię – mówi mi – gdy jakaś Pani wącha trzy różne buteleczki z tym samym produktem i mówi, który jej się bardziej podoba. Natychmiast odpowiadam, że widać od razu, iż ma wyrobiony gust. Trzeba przy tym zachować kamienną twarz. „Perfumy” sprzedają się jak „świeże bułeczki”. Wróćmy jednak do kaset video i początku naszej historii. Film wymieniony od znajomego nosi tytuł Powrót żywych trupów i okazuje się autentycznym – w mym odbiorze – hitem! Do dziś pamiętam scenę, gdy pracujący w sklepie z dziwnymi artykułami Frank zabiera nowego pracownika Frediego do piwnicy. Tam w wyniku bałaganu w szeregach logistycznych US Army znajdują się stalowe puszki wypełnione, no właśnie, nie czym innym niż Zombie! Tak oto urodziła się młodzieńcza fascynacja „osobą silnie zniewoloną i ślepo lub nieświadomie wykonującą polecenia osoby kontrolującej ją” wywodzącą się z kultu voodoo, czyli synkretycznej religii afroamerykańskiej rozpowszechnionej głównie na Haiti.
Oczywiście od Powrotu żywych trupów do kolejnych klasyków gatunku droga krótka, zwłaszcza że niespełna trzy lata później wychodzi następny arbiter trendu Wąż i tęcza w reżyserii Wes’a Craven’a znanego mi już wtedy z Koszmaru z ulicy Wiązów. Ponieważ do ery Internetu było jeszcze daleko, musiałem siłą rzeczy posiłkować się własnymi poszukiwaniami polegającymi na zatrzymywaniu danego filmu klatka po klatce, wypisywaniu interesujących zagadnień i z gotową listą pytań wędrowaniu po miejskich bibliotekach. Ze względu na fakt, iż w Nowym Sączu skąd pochodzę, nowości książkowe nie docierały do bibliotek w trybie znośnym (po dwóch lub trzech latach od premiery), a te angielskojęzyczne niemal nigdy nie pojawiały się na półkach, jeździłem autobusem marki Sanok do Krakowa, do ukochanej po dziś dzień Biblioteki Jagiellońskiej. Sen z powiek spędzała mi przedstawiona początkiem filmu Wąż i tęcza informacja: „historia oparta na faktach”, niestety dopiero wiele lat później dowiedziałem się jak bardzo luźno.
Tak oto dochodzimy do sedna, czyli wydanej ostatnio książki Wade Davisa Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti na podstawie której powstał scenariusz horroru Cravena. Książka to opis niezwykłej przygody naukowca, którą przeżywał, począwszy od roku 1982, kiedy to otrzymał coś na kształt stypendium ufundowanego przez firmę farmaceutyczną celem analizy procesu zombifikacji, czyli przekształcania człowieka (ofiary), mającego doprowadzić poprzez odpowiednią operację magiczną, a zwłaszcza pewien zastosowany podczas niej środek, do stanu bliskiego śmierci, by później utrzymywać ją w niemal katatonicznym odrętwieniu. Haitańczycy sprawę traktują niezwykle poważnie, o czym niech świadczy obowiązujący od 1864 roku artykuł 246 Kodeksu karnego Republiki Haiti, stanowiący: „Użycie wobec dowolnej osoby substancji, która nie doprowadzając do faktycznej śmierci, wywoła mniej lub bardziej długotrwały stan śpiączki, będzie traktowane jako próba zabójstwa. Jeżeli po podaniu takiej substancji osoba poddana jej działaniu zostanie pochowana, akt ten będzie traktowany jako zabójstwo, niezależnie od rezultatu owych działań”.
Davis to kanadyjski antropolog kulturowy i doktor etnobotaniki, z którą to właśnie dziedziną nauki związana jest jego wyprawa. Opłacający badania koncern farmaceutyczny chce bowiem ustalić, jaka to nieznana substancja wchodzi w skład proszku zombie, celem jej ewentualnego użycia w zachodniej medycynie. Tak rozpoczyna się wędrówka autora przez niezbadane rejony nie tylko geografii, ale i ludzkiej duszy.
Kanwą podróży miało być odnalezienie (o czym informowała światowa prasa) w miejscowości L’Estère tajemniczego i niezwykle dziwnie zachowującego się osobnika, w którym to rozpoznano Clairviusa Narcisse’a, zmarłego i pochowanego w 1962 r. „Przyjechałem na Haiti w kwietniu 1982 roku, uzbrojony wyłącznie w swoją ostrożną hipotezę i namiary na Lamarque’a Doyouna, psychiatrę z Port-au-Prince, w którego klinice przebywał Clairvius Narcisse. Ponadto dziennikarze BBC poradzili mi, żebym porozmawiał z Махеm Beauvoirem, poważanym przedstawicielem haitańskiej elity i specjalistą w zakresie religii vodoun, oraz Marcelem Pierre’em, hounganem, czyli i kapłanem vodoun, od którego dziennikarze otrzymali próbkę rzekomej toksyny”[1]. Od tego momentu pod rękę z ofiarującą mu swe usługi młodą Haitanką, autor przechodzi najróżniejsze – najczęściej niezwykle mroczne – próby dowiedzenia się kto zacz ów zombie i na czym polega jego „stworzenie”. A, że tajemnica tego procesu jest pilnie strzeżona, nie bez kozery w tytule pojawia się informacja o tajnych stowarzyszeniach.
Książka, która swą premierę miała w 1985 roku, pisana jest niezwykle przystępnym językiem (właśnie ten nienaukowy styl prowadzenia narracji był twórcy wypominany[2]). Ten nienaukowy język jest jednak ogromnym walorem opisywanej historii. Staje się ona bowiem żywym przykładem stworzonej na potrzeby innej opowieści fikcyjnej postaci Indiana Jones’a, którego autor omawianej pozycji jak żywo przypomina. Opisy przebytych magicznych ceremonii, pościgów, ucieczek, wreszcie przyrządzania magicznego proszku z koniecznym ceremoniałem ścierania na tarce świeżo wykopanych ludzkich kości to dawka emocji z pogranicza horroru i dobrej sensacji. Któż nie marzyłby o takim właśnie uprawianiu nauki? Ja z pewnością!
Centrum
magicznej substancji – tak ważnej dla zombifikacji i poszukiwań Dawisa – miała
stanowić, zgodnie z przeprowadzonymi spostrzeżeniami tetrodotoksyna
(C11H17N3O8), będąca ekstraktem z ryby rozdymki. Trucizna ta podana w odpowiedni
sposób miała powodować stan przypominający śmierć. Niebagatelną rolę w całym
procederze przyporządkowywała jednak zakorzeniona w umysłach Haitańczyków magia
voodoo, która determinowała wręcz zachowanie osoby „przemienionej” w zombie.
Jak słusznie zauważa Adam Węgłowski w swym niezmiernie ciekawym tekście Wakacyjna atrakcja: zombifikacja,
neurologia nie popiera tezy o efekcie zombifikacji poprzez zastosowanie
dokładnie dobranej (a co dopiero wsypanej „na oko” przez czarownika)
tetrodoksynie, a artykuł naukowców Rolanda Littlewooda i Chavannesa Douyona,
opublikowany pod koniec lat 90. przez branżowy „Lancet” wykazywał, iż u kilku
przebadanych rzekomych zombie stwierdzono uszkodzenia mózgu. Uszkodzenie to
mogło stanowić wynik niedotlenienia poprzez przebywanie w zamkniętej i
zasypanej ziemią trumnie (warunek konieczny przy przeistaczaniu). Cóż jednak z
tego skoro książkę czyta się wspaniale? Oczywiście nie bez znaczenia jest tu
czas, jaki upłynął od jej premiery i ukazania się polskiego tłumaczenia (to przecież
niemal 40 lat). Stanowić będzie on jednak zawsze mą młodzieńczą fascynację,
czego każdemu z jej czytelników życzę.
[1] W. Dawis, Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti, Wołowiec 2022, s. 52.
[2] Spowodowało to w konsekwencji wydanie już unaukowionej pozycji Passage of Darkness: The Ethnobiology of the Haitian Zombie w 1988 r.