Wołyń to film przerażający i ociekający przemocą. Ci, którzy znają kino Wojciecha Smarzowskiego oraz realia wołyńskich mordów z 1943 roku, nie powinni się temu dziwić. Obraz przekracza jednak wąskie granice drastycznego zapisu rzezi i sięga głębiej, próbując dotrzeć do samych źródeł zła. Ale czy odpowiada na wszystkie pytania? Czy brutalny realizm nie przyćmiewa refleksji nad uniwersalizmem ukazanej zbrodni?
Wołyń nie jest jedynie filmem o ludobójstwie. To przede wszystkim refleksja nad rozkładem starego świata i rządzących nim – pozornie stabilnych – reguł życia społecznego, w miejsce których brutalnie ujawniły się demony nacjonalizmu, zawiści i resentymentu. Przemoc stała się bronią słabych i tożsamościowo pokiereszowanych ludzi, za wszelką cenę dążących do odwrócenia ról.
Podobnie jak Biesy Fiodora Dostojewskiego, Wołyń przypomina, że jeżeli nie ma Boga, to wszystko jest dozwolone. Do takiego piekła, pozbawionego zasad i granic, wędrujemy wraz z córką polskich chłopów, Zosią Głowacką. Z początku obserwujemy klasyczny dramat młodej dziewczyny zakochanej w przystojnym chłopcu z sąsiedztwa, ale wydanej przez rodziców za bogatego, znacznie starszego sołtysa.
Smarzowski nikomu nie przyznaje monopolu na prawdę
Ta historia to jednak tylko punkt wyjścia dla szerokiej perspektywy, jaką maluje na ekranie Wojciech Smarzowski, tworząc w ten sposób wielowątkowy pejzaż polskich kresów – boleśnie realistyczny, odarty z literackiej romantyzacji, obnażający pogłębiające się przez wieki podziały. Choć rzeź z 1943 roku ukazana jest z polskiego punktu widzenia, Smarzowski nikomu nie przyznaje monopolu na prawdę. W filmie króluje typowe dla reżysera zimne oko obserwatora – czasem powierzchowne, ale też stroniące od osądów.
PRZYWRÓCIĆ PAMIĘĆ
Historia ukazana w Wołyniu od lat domagała się opowiedzenia. Smarzowski chciał odtworzyć tę tragedię jak najdokładniej, ze wszystkimi jej okropieństwami i drastycznym naturalizmem. Widzimy więc straszne sceny rozcinania kobietom brzuchów, nabijania na widły niemowląt czy palenia żywcem dzieci. Instynktownie odwracamy głowę, ale zdajemy sobie sprawę, że inaczej nie można było tego pokazać. Właśnie dzięki tak bolesnej terapii szokowej prawda powinna wreszcie przebić się do masowej świadomości.
Film nieprzypadkowo otwiera znany cytat z pamiętnika Jana Zaleskiego – ojca księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, mieszkańca Monasterzysk koło Buczacza na ziemi tarnopolskiej, świadka zagłady swojej rodzinnej wsi Korościatyn: Kresowian zabito dwukrotnie: raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie, a to drugie morderstwo jest gorsze od pierwszego.
nacjonalizmy już bulgoczą pod powierzchnią
Zadaniem Wołynia jest zatem przywrócenie pamięci. Smarzowski w wirtuozerski sposób sięga do popkulturowych narzędzi, by na ekranie wskrzesić temat zagłady kresów i skutecznie – o czym jestem przekonany – ocalić go od zapomnienia. To nieoceniony wkład w budowę polskiej świadomości historycznej doby II wojny światowej. Żadnej pracy naukowej i żadnemu filmowi dokumentalnemu by się to nie udało.
WYBUCHOWA MIESZANKA
Obraz rozpoczyna się długą sekwencją wesela. To zaślubiny Wasyla, młodego Ukraińca i Heleny, polskiej dziewczyny, siostry głównej bohaterki. Przyglądamy się tradycyjnemu obrządkowi pełnemu śpiewów, zabaw i kolejnych rytuałów przejścia. Widzimy, jak bogata była kultura kresów – wieloetniczna mieszanka polsko-ukraińsko-żydowska. W tych rozwlekłych, nasyconych lokalnym kolorytem scenach przywodzących na myśl Reymontowskich Chłopów z łatwością dostrzegamy jednak kipiące pokłady resentymentu.
Nacjonalizmy już bulgoczą pod powierzchnią – a my wiemy, że niedługo ujawnią się z pełną mocą. Bardzo dobrze ilustruje to jedna z weselnych atrakcji – chłopięca walka na cepy. Właśnie w tym starciu po raz pierwszy, niby niewinnie i przypadkowo, pojawia się krew. Krew, która za jedyne trzy lata będzie lać się tutaj strumieniami.
Pierwsza część filmu wnikliwie przedstawia odwieczne zaszłości między społecznościami ukraińską, polską i żydowską. Choć Smarzowski nie może pokazać wszystkiego, pozostawia czytelne akcenty. To Polacy są stroną jednoznacznie dominującą, a Ukraińcy – słabą i niepewną swojej tożsamości. Pomiędzy nimi znajdują się Żydzi, tworzący własną enklawę, tradycyjnie prowadzący karczmę i trudniący się handlem, ale nie cieszący się powszechną sympatią. Ukraińcy, czterokrotnie liczniejsi na tym terenie (68 procent wobec 17 procent Polaków), lecz nieustannie poniżani i pogardzani przez kolonizatorów, mają realne podstawy, by uważać się za obywateli drugiej kategorii.
to Polacy są stroną jednoznacznie dominującą
Polacy świadomie blokują ich podstawowe dążenia do autonomii oświatowej i religijnej czy swobody zawodowej, a sami zostają sołtysami, mają żyźniejsze ziemie i więcej morgów w posiadaniu. Wiedzą to doskonale Żydzi, dlatego z Lachami handlują po wyższych cenach. Te napięcia podsyca jeszcze konflikt religijny – zamykanie i burzenie cerkwi, przymusowe nawracanie wyznawców prawosławia na obrządek rzymsko katolicki.
Echa wszystkich polskich grzechów są doskonale rejestrowane przez Smarzowskiego. Ich wyrazicielem staje się przedstawiciel ukraińskiego ruchu narodowego (zapewne OUN-u – Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów), który podczas wesela przekazuje rodakom wieści z kraju, podsycając niechęć do polskich panów. Do klasowych antagonizmów dołącza zatem czynnik narodowowyzwoleńczy – walka o niepodległą Ukrainę – a to już mieszanka wybuchowa. Scenę tę kończy niezwykle sugestywny toast za zdrowie Adolfa Hitlera, który, doprowadzając do wojny i podbijając Polskę, ma ostatecznie przekreślić ukraińska niedolę. Zaślepieni rewanżem, marzący o własnym państwie Ukraińcy piją jego zdrowie.
SKRWAWIONE ZIEMIE
Gdy wybucha II wojna światowa, wszystkie skrywane dotąd antagonizmy wychodzą na jaw. Po klęsce września 1939 roku z polskiego oddziału ucieka większość Ukraińców. Jeśli mamy walczyć, to za Ukrainę – mówią. Jeden z głównych bohaterów filmu – mąż Zosi, sołtys Maciej Skiba, udający po rozwiązaniu oddziału Ukraińca – przeżywa szok widząc, jak wielkie są wśród nich pokłady nienawiści i rewanżyzmu wobec niedawnych współobywateli. Wymownym znakiem nowych czasów jest symboliczny pogrzeb II Rzeczpospolitej, który po kampanii wrześniowej urządzają spontanicznie Ukraińcy. To koniec dawnego, bezpieczniejszego dla wszystkich świata. Nadchodzi chaos, strach i prawdziwe piekło na ziemi.
Okupacja radziecka w latach 1939–1941, a potem niemiecka z lat 1941–1944 spowodowały, że życie ludzkie w zawrotnym tempie straciło jakąkolwiek wartość. W zależności od politycznych celów okupantów kolejne narody stawały się zwierzyną łowną, przedmiotem represji i mordów. Dla bolszewików byli nim przede wszystkim Polacy. W mgnieniu oka, jedną decyzją, pozbawiano ich praw politycznych, obywatelskich i majątkowych. Smarzowski przypomina liczne aresztowania i wywózki polskiego elementu politycznie niepewnego w głąb Związku Radzieckiego. Los wielkich grup etnicznych czy społecznych to jednak w ZSRR problem wyłącznie logistyczny, bo tak naprawdę zginąć można za wszystko, choćby kradzież skrzynki wódki.
można ulec wrażeniu, że twórca pławi się w brutalności
Z kolei dla Niemców na celowniku byli przede wszystkim Żydzi – wyłapywani, grabieni, a następnie rozstrzeliwani przez specjalne jednostki. Wówczas, po czerwcu 1941 roku, Holocaust nie nabrał jeszcze cech dobrze naoliwionej maszyny śmierci, której symbolem już za chwilę staną się kominy krematoryjne Auschwitz. Ukraińcy byli tego ogromu okrucieństwa nie tylko niezaangażowanymi świadkami, ale, siłą rzeczy, także współsprawcami (podobnie zresztą jak część Polaków, która nie wykazywała się jedynie biernością wobec tropionych przez Niemców Żydów), gdy kolejne władze, wykorzystując dawne resentymenty i ambicje narodowe, zatrudniały ich w administracji i milicji. W ten sposób rozgrywał się dramat spirali zła na skrwawionych ziemiach.
TOŻSAMOŚĆ ZŁA
Kumulacją spiętrzonych fal przemocy i nienawiści była sama zbrodnia wołyńska, pokazana przez Smarzowskiego długo, cierpliwie i niezwykle detalicznie. Chwilami można ulec wrażeniu, że twórca pławi się w brutalności. Niemniej, podobnie jak w jego innym historycznym filmie, Róży, przerażające sceny mają wyraźne uzasadnienie – to wszystko przecież wydarzyło się naprawdę. W takim ujęciu ludzkie okrucieństwo tym bardziej przytłacza, ale i działa terapeutycznie, dopełniając uniwersalistycznego wymiaru dzieła.
Wołyń stanowi bowiem ostrzeżenie i bolesne przypomnienie, do czego zdolne są demony narodowego radykalizmu. Skłania do refleksji nad tożsamością zła i każe zadać pytanie: jak to się stało, że bandom ukraińskich nacjonalistów, którzy w filmie zjawiają się jakby znikąd, udało się tak skutecznie podzielić polsko- -ukraińskie wsie i zamieszkujących je od lat sąsiadów? Mimo wszelkich antagonizmów, uraz i wojennej brutalności trudno zrozumieć, co mogło skłonić agresorów, by z taką zajadłością mordować dzieci i kobiety, a potem z uśmiechem na ustach chwalić się zdawanym okrucieństwem. Czy jest na to jakiekolwiek racjonalne wytłumaczenie?
Jak można pozostać prawosławnym księdzem, wyznającym zasadę powszechnej miłości do bliźniego, a jednocześnie wzywać do mordu? Podczas kazania pop bez zmrużenia oka nawołuje do pogromu, mówiąc, że nadszedł czas oddzielenia ziaren pszenicy od kąkolu. Gdy duchowny, mając za plecami ikonostas, święci kosy, sierpy, cepy i widły, które lada moment rozsiekają wnętrzności niewinnych ofiar – namacalnie dotykamy conradowskiego jądra ciemności, obcujemy z najczystszym złem.
To zdecydowanie najbardziej porażająca scena filmu. Nawet zestawienie jej z kazaniem innego duchownego obrządku wschodniego, który błaga o zaniechanie przemocy, nie łagodzi moralnego wstrząsu. Smarzowski wręcz dodatkowo go pogłębia, pokazując mord bezbronnych wiernych w rzymskokatolickim kościele. Co z tego obrazu wynika? Jak go przetrawić, jak zrozumieć, gdy chłodne oko kamery rejestruje tylko kolejne przykłady wymyślnych okrucieństw? Czy zło ma narodowy charakter? Przecież to nie jest historia o złych do cna Ukraińcach i krystalicznie dobrych Polakach, ale o tym, jak groźna może być choroba nacjonalizmu i ksenofobii, jak często bezmyślne okrucieństwo karmione jest słabością i strachem.
zrozumienie jest najpewniejszą drogą do pojednania
Gdy porządek moralny zostaje zawieszony, pogardzani od wieków Ukraińcy biorą bestialski odwet. Tym krwawszy i okrutniejszy, im bardziej może ukonstytuować ich nowo odkrytą narodową tożsamość, stworzyć namiastkę wspólnoty połączonej mordem. Scena, w której jednostki Ukraińskiej Armii Powstańczej, szykując się do krwawej jatki, krzyczą w świetle płonącego ogniska Sława Ukrajini, herojam sława! Lachom smiert!, obrazuje przerażający moment ich zbrodniczego upodmiotowienia.
JAK BUDOWAĆ MOSTY?
Fanatyzm apostołów czystej etnicznie Ukrainy nie wszystkich infekuje i w filmie Smarzowskiego oglądamy również te chwalebne wyjątki. Jednak czy może to stanowić pocieszenie? Bardziej współczesne przykłady czystek etnicznych, jak zbrodnie w byłej Jugosławii czy masakra Tutsi dokonana przez ekstremistów z Hutu w Rwandzie, nie nastrajają optymistycznie. Czy mamy szansę budować mosty zamiast murów? Być może najpierw należy poznać ogrom zła i zrozumieć, czym się ono karmi? Tej głębszej refleksji niestety zabrakło w – warsztatowo doskonałym – filmie Wojciecha Smarzowskiego.
Chciałbym, by w kolejnej odsłonie swojej twórczości reżyser pochylił się właśnie nad takimi pytaniami, inaczej jego sugestywny, niezmiernie ważny i potrzebny fresk o Wołyniu pozostanie niepełny. Ostania scena, w której główna bohaterka zostaje przewieziona mostem na drugą stronę rzeki przez dawnego ukochanego, rozczarowuje i domaga się dopełnienia. Kolejne niezaangażowane odejście kamery i spojrzenie z góry nie zastąpi puenty. Po Róży i Wołyniu mam nadzieję, że głośny krzyk z filmów Smarzowskiego zamieni się choć na chwilę w wyważony i pełen namysłu szept. Przecież to właśnie zrozumienie jest najpewniejszą drogą do pojednania.
Mikołaj Mirowski
Tekst pochodzi z 81 nr kwartalnika „Fronda Lux”. Zobacz SPIS TREŚCI. Numer pisma można kupić TUTAJ.
Dla studentów mamy specjalną ofertę: “Fronda Lux” tylko za 10 zł. Wystarczy przesłać skan legitymacji studenckiej. Więcej informacji na ten temat znajdziecie TUTAJ.